Dzisiaj recenzja, którą obiecywałam od początku marca, czyli "Wichrowe Wzgórza". Zmieniałam nieco kolejność w dodawaniu recenzji, a później musiałam sobie zrobić przerwę od pisania o książkach - sześć książkowych wpisów w półtora miesiąca. Za dużo jak na mnie, bo przecież nie samymi książkami człowiek żyje, no nie? :D Ale wracam i z czymś cudownym. W tym roku obiecałam sobie, że będę czytać więcej starszej literatury, najchętniej klasyki, a nie głównie książek trwającego stulecia. I nawet nieźle idzie, bo do tej pory przeczytałam już cztery - "Zemstę", "Opowieść wigilijną", "Balladynę" i "Wichrowe Wzgórza". Tą ostatnią książkę czytałam po raz pierwszy i mnie niesamowicie zachwyciła, więc zapraszam do czytania. :D
Tytuł: Wichrowe wzgórza
Autor: Emily Bronte
Liczba stron: 336
Wydanictwo: Świat Książki
Moja ocena: 10/10
Pan Earnshawn przywozi
do swojej posiadłości bezdomnego, cygańskiego chłopca,
Heathcliffa. Pan nakazuje dzieciom traktować go jak brata. Jednak
jego syn Hindley cały czas go prześladuje. Chłopiec zakochuje się
ze wzajemnością w Katarzynie, córce Earnshawna. Niestety, nie jest
im spędzić razem dorosłego życia, gdyż Katarzyna woli wybrać
Edwarda Lintona, chłopca z bogatego domu. Heathcliff znika na trzy
lata, zdobywając przez ten czas spory majątek i wraca gotów się
zemścić na wszystkich, którzy go skrzywdzili.
To było moje
pierwsze spotkanie z literaturą z tamtego okresu i jest jak
najbardziej udane! Ta książka to cudo. Idealna, jeśli ktoś chce
spróbować czegoś z tamtych czasów, a nie jest przekonany. Wybrałam głównie, dlatego że często są do niej odniesienia w
innych książkach. I właściwie stąd miałam jakieś mgliste
pojęcie o tej książce, które odbiegło od rzeczywistości. Ta
powieść po prostu przewyższyła moje oczekiwania.
Styl pisanie jak na tłumaczenie 1927 roku jest naprawdę przystępny. Może nie czyta się tego nie wiadomo jak szybko, bo jest dużo opisów, ale wszystko jest opisane w bardzo ciekawy sposób, że chcę się czytać.
Pierwszym
narratorem, którego poznajemy jest Lockwood, jednak nie ma on zbyt
wielkiego udziału w fabule. Jest najemcą Drozdowego Gniazda i
słuchaczem opowieść pani Dean, która opowiada losy Heathcliffa,
Earnshawnów i Lintonów.
Fabuła głównie
opiera się na intrygach i zemstach Heathcliffa. Uwierzcie, tego co
się tutaj dzieje to nic nie przebije. Ja, miłośniczka wszelakich
intryg, mówię Wam, że lepszej książki w tym temacie nie
znajdziecie. To jak to jest zaplanowane, jak to w ogóle wyszło,
jest po prostu cudowne. Czytałam to i po prostu chciałam wiedzieć
więcej, dalej jak to się potoczy. Przez to, że Heathcliff czuwa
nad losami tych dwóch rodzin, wszystko nieco poplątane, ale nie
niejasne. Te perypetie to coś naprawdę niespotykanego, szczególnie
że czuwa nad nimi zemsta. Wszystko dzieje się niby przypadkowo, a
jednocześnie idealnie według planu Heathcliffa, dlatego też
potrafi wbić fotel i zaskoczyć.
Bohaterowie są
bardzo dobrze wykreowani. Czuć, że każdy, kto się pojawia ma
swoją rolę i wpływ na fabułę. Nie mam odczucia, że kogoś było
za mało, jest idealnie. Wszystkich ich łączy to, że każdy z nim
ma na swoim koncie jakieś mniejsze lub większe niegodziwe występki.
Największe wrażenie
wywarł na mnie Heathcliff. Jego kreacja jest genialna. Jest to
człowiek tak przesiąknięty goryczą i rozpaczą, że posuwa go to do
złych czynów, lecz nie umiem go określić jako człowieka złego.
Wszystko przez to, że rządziła nim niespełniona miłość i
zemsta. To nie tak, że to jest usprawiedliwieniem zła, które
uczynił, ale chcę pokazać, że on się nie urodził zły, był tak
postrzegany, To naprawdę złożony bohater z genialnym umysłem.
A teraz punkt
recenzji, na który najbardziej czekałam, czyli obydwie Katarzyny!
Jestem pewna, że ta książka miała wpływ na wiele artykułów o
znaczeniu imienia Katarzyna. Od czasu do czasu lubię sobie to
poczytać, ale nie biorę tego na poważnie. Często tam się
przejawiały takie cechy jak duma, zdystansowanie i wyniosłość. Po
paru stronach można było się zorientować, że Katarzyna-matka ma
te cechy. Była naprawdę okropną kobietą. Zachowywała się tak, jakby wszystko
mogła i wszystko jej się należało, a jednocześnie cały świat
nie umiał jej zrozumieć (oprócz Heathcliffa).
Jej córka była do
niej niesamowicie podobna, co wręcz jest zaskakujące. Równie dumna
i wyniosła jak matka, ale jednocześnie bardziej ułożona. Inaczej
nie umiem tego określić, trzeba przeczytać, aby zobaczyć różnicę
pomiędzy matką a córką. Katarzyna-córka bardziej mi przypadła
do gustu.
Linton, syn
Heathcliffa, był rozkapryszonym paniczem. To równie ciekawa postać,
bo z pozoru jest go szkoda, ale nie jest tak niewinny, jakby się
mogło wydać. Ma w sobie coś przebiegłego, jednak nie tak jak jego
ojciec, bo jest od niego dużo bardziej delikatniejszy.
W niedzielę rano spontanicznie wprowadziłam zmiany w wyglądzie bloga. Myślę, że jest dużo lepiej - bardziej przejrzyście, więcej postów jest widocznych, więc mogą dostać więcej uwagi. Zastanawiam się, czy nie zmieniać przypiętego postu raz w tygodniu, żeby więcej mogło dostać trochę więcej uwagi. Oprócz tego wprowadziłam małe zmiany w kilku zakładkach - O mnie, Spisie recenzji oraz zmieniłam zakładkę Linki na Ważniejsze posty, a odnośniki do moich przeniosłam do pierwszej wspomnianej zakładki. W Spisie recenzji zmieniłam kolejność recenzji. Teraz schodzi od 2020 roku do 2014, bo moje pierwsze recenzje nie są zbyt zachęcające, a poza tym większość ludzi bardziej interesuje świeższe książki. Cały czas myślę też nad nowym nagłówkiem, bo ten teraz nie pasuje, ale jeszcze nie mam na to dobrego pomysłu.
Zaczynałam pisać ten wpis z uśmiechem na twarzy. No dobra... Śmiejąc się do siebie i się pocieszając, że nie będzie tak źle, że spoko, że dasz radę... Dlaczego? Powracam dopisania chociaż paru słów o filmach. Powiem Wam, że nie próżnowałam. Naprawdę! Nie wiem, czy kiedykolwiek udało mi się tyle filmów w tak krótkim czasie obejrzeć.
Oczywiście, najpierw nieco o tych dwóch miesiąc. Luty i marzec były trudne. Inaczej tego nie umiem nazwać Najpierw ja sama stawiałam czoło swoim trudnościom. A jak się u mnie uspokoiło, to wybuchła pandemia... Już trzy tygodnie siedzę w domu i końca nie widać, a cztery ściany potrafią zmęczyć po takim czasie. Mam nadzieję, że u Was jest okej i się dobrze czujecie.
A teraz przechodzę do tematu wpisu.
1. Muzyka
Spotify przypomniał mi o świetnej piosence Marka Grechuty. Ogólnie piosenki Marka Grechut razem z Anawą są cudowne.
2. Książki
W lutym przeczytałam pięć książek, a w marcu osiem. W tej chwili mam zaczęte dwie - "Współlokatorów" Beth O'Leary i "Twilight" Stephanie Meyer (tak, czytam w oryginale). Razem dało to 35,3 cm do wyzwania "Przeczytam tyle, ile mam wzrostu". Z kolei ilość stron prezentuje się tak: luty - 1815, marzec - 3114 (do 30 marca).
Miasto niebiańskiego ognia Cassandra Clare - uważam, że zakończenie tej serii się świetne. W dodatku po przeczytaniu "Mrocznych intryg", zauważyłam kilka nawiązań, więc się dodatkowo jarałam podczas czytania. 10/10
Vicious: Nikczemni V.E. Schwab - recenzja - na początku oceniłam ją jako 10/10, ale uznałam, że jednak bardziej pasuje 9/10
Balladyna Juliusz Słowacki - jedna z lepszych lektur szkolnych. Zdaje sobie sprawę, ze to dość kontrowersyjne stwierdzenie, ale bardzo lubię klimat tego dramatu. 8/10
Gdyby ocean nosił twoje imię Tahereh Mafi- trochę się zawiodłam. Wiedziałam, że mnie zachwyci, ale zapowiadała się naprawdę dobrze, ale wszystko, co tę książkę wyróżniało zostało, zepchnięte na dalszy plan, gdy tylko główna bohaterka weszła w związek. I później stało się to naprawdę przeciętną młodzieżówką. 5/10
#sexedpl Anja Rubik - raczej to dobra książka, bardziej skierowana do młodszych osób. 7/10
Dobra... Mówiłam, że zaszalałam z filmami i tak serio jest. Obejrzałam 18 filmów w dwa miesiące, z czego 14 w lutym i "tylko" 4 w marcu.
Garfield - od dziecko uwielbiam ten film o rudym, leniwym kocie. Znam prawie na pamięć, a zawsze bawi.
Lara Croft: Tomb raider - po latach trochę mniej mnie zachwyca, ale dalej bardzo lubię. Co prawda oglądam go głównie dla Angeliny.
Przed świtem cz. 2 - miałam jakąś fazę na "Zmierzch", ale tylko na wybrane części. Ta chyba jest najlepsza ze wszystkich filmów z tej serii.
Millerowie - nawet nie wiem, co o tym filmie napisać. Po prostu mnie bawi. :D
Zaćmienie - tak samo... Może nie moja ulubiona część "Zmierzchu", ale sentyment jest.
Dzień zabijania - bardzo specyficzny film, serio. Na szczęście wstrzelił się w mój gust, chociaż był na granicy tego, że mogłam go uznać za bezsensowny. Na szczęście jakoś się obronił i jest całkiem niezły.
Savages: Ponad bezprawiem - to z kolei film, który jest dość ciężki, ale ciekawy. Nie jest to coś, co zwykle wybieram do oglądania.
Piraci z Karaibów: Klątwa czarnej perły, Skrzynia umarlaka, Na krańcu świata - czyli części "Piratów z Karaibów". Uwielbiam. To dla mnie również jeden z klasyku filmów i nie umiem nic więcej dodać.
Tomb raider (2018) - nowa wersja, nowa historia Lary Croft. Jest okej, ale wolę tą z Angeliną.
Jump street 21 - też całkiem zabawna komedia, dość nietypowa.
Indiana Jones: Ostatnia Krucjata, Świątynia Zagłady - kocham te historie. :D One przeplatają fakty historyczne z fantastyką. Znowu coś, co uwielbiam i umiem wiele wybaczyć.
American Pie: Wesele - nie wiem, czy tutaj muszę coś mówi. Komedia dobra, jeśli człowiek potrzebuje się odmóżdżyć.
PS. Wciąż Cię kocham - film jak książka - bez szału.
Jak romantycznie! - znowu lekka komedia. Niezbyt ambitna, nieco zabawna, ale coś w sobie. Chyba podtrzymuję opinie sprzed roku.
Piękna i bestia (2017) - jak ja to kocham! Cudowna adaptacja filmowa z cudowną Emmą Watson. Zawsze mnie wzrusza.
4. Zdjęcia
Pierwsze zdjęcie to około 30 minut zabawy z GIMPem. :D I szczerze mówiąc to nie wiem, co miałam na myśli przy tworzeniu tego, ale fajnie się bawiłam. Za to drugie zdjęcie zrobiłam chyba w lutym na spacerze z koleżanką.
Zawsze wolałam filmy niż seriale, bo mniej czasu zajmują. Jednak odkąd mam z siostrami Netflixa to się nieco zmienia, więc do trójki obejrzanych przeze mnie w całości seriali dołączy za niedługo "Dom z papieru". Obecnie zostały mi dwa odcinku do końca trzeciego sezonu, a w piątek wychodzi czwarty sezon.
Pierwsze dwa sezony są naprawdę rewelacyjne. Bardzo mi się podoba jak wszystko jest w tym filmie przemyślane, jak Profesor potrafił to wszystko przewidzieć. Te zwroty akcji, to oszukiwanie policji i bycie o krok przed nią jest boskie. Bohaterowie też są świetnie wykreowani, ich poczynania wzbudzają we mnie różne uczucia od śmiechu po złość, ale w większości jest to podziw i ogromne wrażenie. Za to zakończenie drugiego sezonu praktycznie mnie wzruszyło, prawie płakałam. A w ostatnim odcinku złościłam się, że chyba następnym sezon traci sens.
Do trzeciego sezonu mam nieco mieszane uczucia. Chyba przez to, że zmienia się skład bandy Profesora i dochodzi dwóch nowych członków, którzy nie są aż tak zgrani zresztą zespołu, bo potrafi nieco skomplikować sprawy. Sam napad na ten bank to pomysł tak trudny do zrealizowania i niebezpieczny, że ogląda się to z ogromną przyjemnością i każdy pomysł, który przybliża ich do powodzenia się planu jest zaskakujący. Ten plan nie jest aż tak dopracowany jak napad na mennicę, ale zaskakująco dobrze przemyślany i ciekawy.
Może jakiś o ogólnie wpis o tym serialu, gdy obejrzę czwarty sezon? :D
6. Coś nowego
Nowością dla mnie są podcasty, nie myślałam, że ta forma przypadnie mi aż tak do gustu. Przesłuchałam całe "Ja i moje przyjaciółki idiotki" Okuniewskiej, które niezwykle dobrze umila mi sprzątanie i nie tylko. Dziś jednak chcę Wam polecić MelTalk @s0ymel. To nowy podcast, który ma ponad miesiąc i zachęcił mnie do tej formy. Uwielbiam gadanie Melki i często ubolewam nad tym, że relacje na Instagramie znikają, a nie mogę później przesłuchać. Melka opowiada bardzo trafnie i niesamowicie przyjemnie. Tutaj akurat jest ostatni odcinek, które jest bardzo trafny i pewnie pasuje to do wielu z Was.
7. Jestem dumna z...
Tym razem mogę sobie wstawić tutaj trzy rzeczy.
Pierwszą z nich zaliczenie matematyki i fakt, że w tym semestrze jakoś łatwiej przychodzi mi rozumienie jej.
Drugą wpis o miesiączce - Najmniej doceniania przyjaciółka. Jestem niesamowicie zadowolona, że udało mi się to napisać, że miałam takie przemyślenia i to się tak dobrze przyjęło tutaj. Początkowo miałam wątpliwości, czy na pewno to wrzucać.
Trzecią jest mój wpis na Instagramie - o presji, która dopada wiele osób i wypiera czerpanie przyjemności z prowadzenia konta.
Post udostępniony przez Kasia Wojdat (@myslizglowywylatujace)
A wszyscy, którzy dotrwali do końca dowiedzą się, że planuję post ze spoko kosmetykami. Nie zawarłam ich w tym wpisie, bo ciężko mi było wybrać ten jeden wyjątkowy, który zasługuje na szczególną uwagę. :D
Dzisiaj przychodzę do Was z wyzwaniem zdjęciowym stworzonym przez Anitę z bloga Coosure. Tyle czasu obiecuję sobie, że wezmę w tym udział, ale nigdy mi się nie udało. A to zapominałam, a to coś... Ale dziś już jest. Przyznam się, że to było to dla mnie ciężkie. Niektóre hasła są nieoczywiste, ale na szczęście nie wszystko trzeba brać dosłownie. W części myślałam skojarzeniami, innym razem zobaczycie moją skomplikowaną interpretację. Wybierałam zdjęcia z różnych lat - najstarsze jest z 2016 roku. Przeważnie dodaję zdjęcia pod #tezrobiezdjecia na Instragramie, na moich obydwu kontach. Zasady tego wyzwania znajdziecie w zapisanym story u Anity @cooosure.
1. Widok
Oczywiście nie mogło zabraknąć moich kochanych Bieszczad. Chyba nic nie muszę dodawać.
2. Ciepło
Ciepłem skojarzyło mi się to zdjęcie.. Kilka dni na Mazurach cztery lata temu. Po prostu ciepło było.
Zdecydowanie siedzenie w domu mi nie służy. A przynajmniej to poczucie braku innych możliwości. Grunt, że mieszkam na wsi i przejdę ledwo 100 metrów, a już się kończą zabudowania i mogę sobie spokojnie spacerować. Chociaż tyle z tego... A tak to jakaś dobijająca rutyna mnie dopada, której nawet nie mam chęci przezwyciężać. Tutaj też żeby napisać musiałam się mocno zebrać w sobie.
Chociaż to nie kwestia chęci, bo serio chce mi się pisać, ale chwilowego artblocka i poczucia braku tematów do pisania. Chciałam napisać o czymś lekkim i przyjemnym, a cóż... Zaczynam od narzekania. Trochę chcę, żeby ten wpis był moim pierwszym krokiem do ogarnięcia tyłka i robienia czegokolwiek więcej niż takie minimum, a obecnie minimum to głównie zadania z matematyki.
Nauka zdalna to zdecydowanie nie jest dla mnie. Strasznie ciężko mi się zebrać do zrobienia czegokolwiek, tym bardziej, że ten tydzień był nieco nie wiadomo jaki, bo jeszcze nie od wszystkich prowadzących miałam ustalone, jak to będzie wyglądać. Teraz się ogarnęło, ale nie czuję nawet przymusu, żeby coś zrobić. A są rzeczy, które mam do dokończenia dalej sobie są. Mniejsza oto. To teraz po prostu kilka rzeczy, które chociaż trochę mi pomagają nie zwariować.
Nie będę pisać o obecnej sytuacji. Wystarczy, że powiem, że większość z Was pewnie jest w domu, więc przychodzą z pewną propozycją książki dla fanów kryminału. Albo po prostu dla osób, które chcą poczuć powiew świeżości w książkach. Sama rzadko sięgam po kryminały, o czym pewnie wspominałam przy ostatniej recenzji jakiegoś kryminału. Dlaczego? Nie mam pojęcia, jakoś mi nie po drodze. Łatwiej mi kupić jakąś książkę fantasy czy młodzieżową, a kryminały jakąś nie chcą stawać na mojej drodze. Ale i tak mam pewne oczekiwania do książek z tego gatunku, więc czy "Powódź" im sprostała?
Tytuł: Powódź
Autor: Paweł Fleszar
Data wydania: 24.10.2019
Wydawnictwo: Księży Młyn Dom Wydawniczy
Liczba stron: 212
Moja ocena: 6,5/10
Kris wraca do Krakowa, gdy dowiaduje się o śmierci swojego przyjaciela z młodości, Kuby. Chce wesprzeć ojca zmarłego w tych trudnych chwilach, jednak coś zaczyna budzić jego wątpliwości co do samobójstwa przyjaciela. W liście pożegnalnym wspomina o Zuzie, którą „zabrał zły człowiek”, a o której Kris nigdy nic nie słyszał. Stan jego domu, rozmowa z policjantem, to wszystko zasiewa w nim wątpliwości i skłania go do poprowadzenia własnego śledztwa, w którym pomaga mu dwójka nastolatków.
Zastanawiam się od czego zacząć tę recenzję. Suche to „serio dobra książka” to nieco za mało, ale tak jest. To naprawdę dobra książka, tylko to nie jest mój „typ kryminału”. Wiem, że takie książki też maja rzesze fanów. Mam tutaj taką sytuację jak ze „Zamianą” Rebeci Flat, zabrakło mi trzymania mnie w napięciu i nie umiałam się wczuć w tę książkę. „Powódź” wypada nieco lepiej niż tamto.
Jednak wyszły małe
zmiany. Dzisiaj nie będzie recenzji „Wichrowych wzgórz”, tylko
innej książki. „Dziewczyny znikąd” to idealna książka, aby
napisać o niej w Dzień Kobiet. Dlaczego? Bo dotyczy każdej z nas.
Jeśli nie bezpośrednio, to pośrednio, bo może dotyczyć kogoś z
naszego otoczenia. Książka bardzo mądra, części osób otworzy
oczy. I nie tylko dla kobiet. Serio, moim zdaniem powinna być to
lektura szkolna ze względu na wartości, jakie przekazuje.
To chyba inna niż zwykle recenzja, bo zawiera więcej przemyśleń o życiu niż o książce.
Tytuł:
Dziewczyny znikąd Autorka: Amy
Reed Liczba stron:
418 Data wydania:
29.01.2020 Wydawnictwo:
Poradnia K Moja ocena: 9/10
Trzy dziewczyny,
każda zupełnie inna, ale mają jeden cel - sprzeciwić się
kulturze gwałtu, zmniejszyć seksizm i oddać szacunek zgwałconej
dziewczynie, której nikt nie chciał uwierzyć i o której się
milczy. Zaczynają tworzyć Dziewczyny Znikąd i zachęcają do tego
inne dziewczyny. Aż z czasem ich ruch ma naprawdę duże znaczenie,
co nie podoba się wielu osobom.
Wydaje mi się, że
będzie to jedna z najważniejszych książek w moim życiu. To taka
książka, którą każdy powinien przeczytać. Dlaczego? Bo zawiera
ważne rzeczy. Coś o czym się powinno mówić. Są w niej rzeczy,
które każdy powinien usłyszeć po tym, gdy usłyszał coś, czego
nikt nie mógł usłyszeć. Albo poprawne reakcje na rzeczy, które
nigdy nie powinny się wydarzyć
A co tam! Zaszaleję. Od ostatniego postu w stylu "co u mnie" minęło półtora miesiąca. Był o moim samopoczuciu przed sesją. Więc teraz sobie napiszę o moim samopoczuciu po sesji. A co! Będzie to też całkiem miłym przerywnikiem od recenzji, bo ostatnio były dwie z rzędu, a za chwilę wpadnie trzecia. Napisanie czegoś luźniejsze będzie też świetnym relaksem dla mnie. I pewnie użyję zdjęć, które znalazłam w komputerze, a szkoda mi było ich nigdzie nie publikować. Chociaż nie zdziwię się, jakby miała na dzisiejszy wpis jakiś inny pomysł, ale wyleciał.
W nowy semestr i w nowy miesiąc z jakimś lepszym humorem. Przede wszystkim opuścił mnie ten stres, który mi towarzyszył przez cały luty. Najpierw sesja i egzaminy, który łączyły się ze strachem "co tym razem on/ona wymyśli", bo po tylu kolokwiach już poznałam możliwości wykładowców i zawsze potrafią pokazać, że nic nie umiesz. Później oczekiwanie na wyniki z myślami, czy przyjęłam dobry sposób rozumowania, czy może nie. A potem poprawki, jeśli jednak nie. I znowu stres, czy zdane czy niezdane. I cóż... Mogłoby być lepiej. I ten akapit jest jednym wielkim eufemizmem tego, co czułam i jak było. Jednak jestem na drugim semestrze, cieszę się z tego, bo zapowiada się lepiej.
Dzisiaj nieco spóźniona recenzja, bo planowałam ją dodać w poniedziałek, ale niestety choroba mnie dopadła i nie miałam siły na nic, więc nie mogłam jej dokończyć. Na szczęście dziś się czuję lepiej, wracam dużo bardziej żywa i całkiem pełna energii, więc z przyjemnością kończyłam ten. Choroba przypomniała mi o pomyśle na wpis, który dotyczyłby moich przeżyć związanych z usunięciem migdałków. Zdaję sobie sprawę, że to kwestia bardzo indywidualna, ale jeśli jesteś zainteresowani tym tematem, to dajcie znać w komentarzu.
A teraz przejdźmy to głównego tematu wpisu, czyli książki. "Kandydatka" to trzecia część serii „Czarny mag” Rachel E.
Carter. Cześć z Was pewnie kojarzy
recenzje dwóch poprzednich
części, w których pisałam, że to bardzo dobra seria. Jak jest z
tą częścią? Dotrzymuje poziom?
Na początku przypominam o recenzjach poprzednich części.
Ryiah przygotowuje
się do dwóch rzeczy. Pierwszą z nich jest spełnienie jej
marzenia, zostanie Czarny Magiem. Musi jeszcze wygrać nabór, do
którego stara się przygotować jak najlepiej. Drugim jest ślub z
Darrenem. Jednak to wymaga od niej czegoś jeszcze, poznania
dworskiej etykiety oraz większego zainteresowania sprawami
politycznymi, które w tych czasach są skomplikowane, ponieważ
pokój między państwami jest zagrożony. Także sytuacje w Jerrarze
nie wygląda najciekawiej ze względu na ruch buntowniczy, który się
kształtuje.
Po przeczytaniu tej
części poczułam się, jakby czołg przejechał mi po mózgu i
wystrzelił w głowie. Serio… Ta książka rozwaliła system i
uważam ją za dużo lepszą niż poprzednie części. Wreszcie świat
jest odpowiednio wykreowane, nie ma zbyt wielu niewiadomych i można
go sobie wyobrazić.
Od początku czułam,
że ona naprawia błędy swoich poprzedniczek. Na moją ocenę składa
się też tak, że lepiej rozumiem „mechanizm” tych książek.
Dzisiaj przychodzę z recenzją pewnej nowości. Jest to kontynuacja losów Kamy i Kacpra z cyklu "Niepokorni" wchodzące w skład serii "Nastolatki to czytają!". Jest to cykl książek dla młodzieży, która lubi tych mniej grzecznych bohaterów, silnych, niebojących się iść własną ścieżką i stających twarzą w twarz ze swoimi problemami. Bardzo dziękuję yaczytam.pl za możliwość przeczytania tej książki. Niestety, nie udało mi się jej wrzucić wczoraj, a takie były pierwsze plany. Na szczęście dziś udało mi się znaleźć czas, aby dokończyć tę recenzję i powiem Wam, że pisanie tego było dla mnie czystą przyjemnością i relaksem. Tak samo jak czytanie. Miałam poczytać przez godzinę rankiem, a co? A skończyło się, że przeczytałam na raz całość!
Tytuł: Chłopak znikąd
Autor: Anka Sangusz
Liczba stron: 280
Wydawnictwo: Wydawnictwo Mazowieckie
Data wydania: 29.01.2020
Kacper pragnie za wszelką cenę odzyskać Kamę. Wie bardzo dobrze, ile go będzie to kosztowało i będzie to dla niego niezwykle trudne, bo jest to coś, czym z nikim się nie dzielił. Tą ceną są wszystkie tajemnice, które skrywał, a które mogą sprawić, że dziewczyna znajdzie się w niebezpieczeństwie.
Bardzo dobra książka. Jedna z lepszych z gatunku literatury młodzieżowej i jestem pewna, że gdybym była młodsza i na nią trafiła, to oceniłabym ją jeszcze lepiej. Nawet podobała mi się bardziej od pierwszej części.
Styl pisania uważam za dobry, jest lekki. Nie zauważyłam większych zmian między tą częścią, a poprzednią. Książkę tak jak poprzedniczkę można pochłonąć w jeden wieczór.
Mamy zmianę narracji. W tej części wydarzenie są opisane z perspektywy Kacpra, do czego musiałam się trochę przyzwyczaić. Tym bardziej, że widać zmianę w sposobie narracji, na pierwszy plan wybijają się uczucia chłopaka do swojej dziewczyny, co momentami mnie irytowało, ale pokazywało, jak bardzo mu na niej zależy. Było także bardzo płynne przejście z jego narracji do narracji Kamy, co bardzo mi się podobało. Nie pogubiłam się w tym, było wręcz naturalne, automatycznie zrozumiałam, że teraz opowiada Kamila.
Wpis planowany od ponad pół roku. Miałam już początek, miałam jego zarys i książki, które mi tutaj pasowały, ale wszystko straciłam. Serio, nawet roboczej notatki w zeszycie nie umiem znaleźć. Pisanie tego od nowa jest trochę ciężkie, bo nie pamiętałam wszystkiego i w efekcie nawet tytuł się zmienił. Chociaż myślę, że ten jest dużo bardziej adekwatny do tego, co chcę tutaj przekazać. Miało być najpierw o najgorszych książkach o miłości, ale zrezygnowałam z tego, bo jednak nie wszystkie książki, które tutaj przedstawię są romansami. Zdecydowałam się na zmianę i najgorsze książkowe pary, czyli te których z różnych powodów nie lubię. Ot tak, żeby coś wyróżniło wśród wszystkich walentynkowych wpisów polecających dobre książki o miłości. Stwierdzenie, żeby przestrzec jest co najmniej wyolbrzymione, bo to jest dużo bardziej subiektywne niż pisanie po prostu o dobrych romansach. Zaraz zobaczycie dlaczego!
Dzisiaj recenzja genialnej książki, o
której wielu z Was już pewnie słyszało. "Vicious" jest
to kolejna powieść autorki "Okrutnej pieśni". Victoria
Schwab jest jednym z nielicznych autorów, których mogę uznać za
ulubionych po przeczytaniu tak niewielkiej ilości książek. Raptem
trzy książki przeczytałam, a jestem zachwycona, nawet jeśli
uważam jedną z nich za nieco gorszą od pozostałych. Książki tej
autorki są świetne po prostu – światy, które wykreowała są
wciągające i dopracowanie, bohaterowie"Vicious: Nikczemni"
odebrałam za punkty z portalu czytampierwszy.pl. Przyszła do mnie w
poniedziałek, w piątek skończyłam, a dziś wstawiam recenzję.
Tytuł: Vicious: Nikczemni
Autor: V.E. Schwab
Seria: Złoczyńcy
Liczba stron: 447
Data wydania: 24 kwietnia 2019
Wydawnictwo: We need YA
Victor Vale jest wiecznie w cieniu
swojego przyjaciel Eliota Cardele’a Na studiach, w towarzystwie,
nawet gdy dziewczyna woli wybrać Elia zamiast Victora. Jednak dalej
się przyjaźnią. Łączy ich ambicja, geniusz i zdolności. Gdy
nadchodzi czas pisania prac dyplomowych, Eli wybiera temat ludzi
PonadPrzeciętnych. Zaczyna prowadzić badania, których pomaga mu
Victor. Eli poznaje sposób na otrzymanie takich osób i razem z
Victorem chcą sprawdź swoje rozważania w praktyce. Jednak pierwsza
próba nie przynosi efektów, a druga się udaje, a trzecia przynosi
opłakane skutki i rozdziela przyjaciół na wiele lat. Po dziesięciu
latach Victor pragnie wreszcie zemścić się na dawnym przyjacielu.
Długo zwlekałam z przeczytaniem tej
powieści, ale nie potrzebnie! Jestem zachwycona i nie mogłam się
od niej oderwać. Jak na razie to najlepsza książka, którą
przeczytałam w tym roku i chyba ciężko będzie ją przebić.
Styl pisania autorki jest świetny. Nie
mogłam się oderwać od niego. Opisy były ciekawe, nie nużące, po
prostu je się pochłaniało.
Dziś znowu poważniej. Przychodzę ze spontanicznymi przemyśleniami, które przyszły do mnie w nocy. Tak bardzo nie chciałam, aby mi uciekły, że niemalże od razu siadłam dopisania. Dlaczego w nagłówku takie zdjęcie? Bo kobiecy temat, więc zdjęcie ukazujące szczyt moich możliwości, jeśli chodzi o kobiecość. Ten tekst nie powstałby, gdyby nie Maja (@zaczytana.querida). Bardzo dziękuję Ci za ten Twój wczorajszy wpis na Instagramie i za to, co mi nim uświadomiłaś.
Kurde, co miesiąc narzekam na miesiączkę. Zresztą nie tylko ja. Masa dziewczyn to robi. Ale w gruncie rzeczy mam szczęście, że mogę na to narzekać. Mam szczęście, że miesiączkuję. Mój organizm daje mi znać, że wszystko ze mną w porządku, że nie mam o co się martwić. I to jest ważne.
Przychodzę z podsumowaniem miesiąca. Uciekając przynajmniej na chwilę od tego poczucia obowiązku i starając się zrelaksować. Nawet nie wiedziałam, ile prawdy było w tym, jak pisałam te dwa tygodnie temu o ostatnich dniach spokoju. Nie będę ukrywać, że końcówka stycznia nieźle dała mi w kość i niezwykle trafne odzwierciadlają go Prawa Murphy'ego. Czyli w skrócie w tym tygodniu co mogło pójść nie tak, to poszło. A nawet jeszcze więcej rzeczy się nie udało niż myślałam. O ile pierwsze pół miesiąca oceniam naprawdę dobrze, tak ten tydzień to masakra po prostu. Liczę na to, że wraz z końcem stycznia skończy się ta złą passa, bo uwierzcie, to jeden z tych tygodni, kiedy życie pokazuje mi, że nie mam na nic wpływu. Do tego czuję, że mam masę zaległości w moim życiu - od czytania, po blogi czy Instagramy po samą siebie. Chcę po prostu, że to wszystko mi choć trochę zwolniło i pozwoliło coś porobić, i się odprężyć.
Za to jeśli chodzi o grudzień to też go naprawdę dobrze wspominam. :D To chyba były najlepsze święta w moim w życiu. Co prawda zazwyczaj każde są naprawdę dobre, bo lubię moją rodzinę i uwielbiam czas spędzać z nimi, ale te były cudowne po prostu. Także dobrze wspominam Sylwestra, w małym gronie moich ludzi. Też było super po prostu.
1. Piosenka
W kwestii muzycznej problem mi się sam rozwiązał, bo jeszcze ani razu nie wrzucałam tutaj piosenki Mery Spolsky "Sorry from the mountain". Jak jak uwielbiam tą piosenkę. Ogólnie cała płyta "Dekalog Spolsky" jest bardzo fajne, ale ta piosenka najbardziej mi przypadła do gustu. Bardzo bym chciała pójść na koncert tej artystki. :D
Dzisiaj bez "zbędnego gadania", bo czasu mam niewiele. No dobra... Nie tak niewiele, bo nie ma w tej chwili nawet osiemnastej, jednak się czuję jakby była co najmniej dwudziesta. Najcięższy z trzech ciężkich tygodni już za mną. O dziwo, sesja mi się nie zaczęła, a ja uważam, że będzie nieco lżejsza niż to co teraz miałam. Czekam na wyniki kolokwium zaliczeniowego z fizyki, uczę się do kolokwium z chemii. I w sumie tyle.
Wpadłam w rytm nauki, mimo że wczoraj ciężko było się do tego zebrać i jedyne co zrobiłam to przeczytałam notatki z chemii, powypisywałam część najważniejszych wzorów i tyle. Dzisiaj już jest lepiej, tylko nieustannie czuję ten upływ czasu i mam wrażenie, że jest go stosunkowo za mało względem tego, co chciałabym jeszcze powtórzyć.
O tych zdjęciach wspominałam już niejednokrotnie, ale wreszcie mam wszystkie i mogę pokazać efekty tej sesji. Co prawda część jest nieprzerobiona, przyznam się bez bicia, ale ani ja, ani Gabi żadnych nie miałyśmy czasu, aby się tym do końca zająć. Obróbką części z nich zajęła się. Tak samo ona też jest robiła. :D
Jest to nasza pierwsza sesja w tym klimacie, który jest dla nas całkowitą nowością, ale myślę, że wyszło całkiem nieźle. Szczególnie, że nie mieliśmy zbyt wielu rekwizytów. Cieszę się, że w mojej okolicy są ruiny twierdzy, którą mogliśmy wykorzystać. Co myślicie?
Ten wpis chcę poświęcić jakimś luźniejszym przemyśleniom. Aby był bardziej mój niż o konkretnym temacie. Po części też po to, abym mogła oczyścić swój mózg przed sesją. Dla mnie jest to ostatni wolny tydzień. Chociaż to też stwierdzenie na wyrost, bo mam w tym tygodniu do zaliczenia angielski, jeden cząstkowy egzamin z fizyki i kolokwium zaliczeniowe. Pierwszy raz też zostanę na cały weekend w Warszawie, bo w poniedziałek od razu mam kolokwium z chemii i będę się przez weekend uczyć. Po prostu mi się to nie opłaca. I teraz spoglądam w lewo, na tą wielka walizkę i w myślach mam tylko "KAŚKA, PAKUJ SIĘ", ale mam przecież jeszcze czas. Zawsze mam czas.
Tym wpisem chcę też trochę nawiązać do początku tego roku. Ostatnio aktualizacja tego, co u mnie była jakieś dwa miesiące temu, gdzieś tam w listopadzie. I tak analizując poprzednie wpisy to średnio wychodzi, że piszę coś takiego raz na dwa miesiące. Do tego jeszcze dochodzą ogólne podsumowania w ulubieńcach miesiąca, więc coś tam wiecie co się u mnie dzieje.