Odesłałam wczoraj pracę licencjacką do promotorki, kumpela ze studiów zaczyna pracę w przyszłym miesiącu, a ja jeszcze pakuje się, bo planuję zmienić mieszkanie. Dobitnie czuję, że coś kończy i coś się zmienia. Chociaż z tą zmianą jest dziwnie — nie czuję ekscytacji, nie czuję lęku. Bardziej mi przykro, że kończy się pewien etap w moim życiu. Chyba najważniejszy etap w moim życiu.



Reaguje na to dość emocjonalnie. Przykro mi, że z dwoma osoba nie będę się już widzieć codziennie od października. Poznałam tutaj tak cudowne, tak szczere i sympatyczne osoby. Stworzyłyśmy świetną paczkę. Wspierałyśmy się przez te lata, pomagałyśmy sobie i było świetnie. Ba! Pierwszy raz w życiu mam tak dojrzałe relacje z ludźmi. To naprawdę cudowne uczucie. Te trzy lata, a zwłaszcza ostatnie 2 lata, to był zdecydowanie najlepszy czas mojego życia. Wspólne wyjścia, pizza za kilkanaście, kawa w rektoracie i wspólne działanie w kole naukowym. I te spontaniczne wyjścia, bo w sumie jest czas, jutro coś mamy, ale to nieważne. Można na chwilę wyjść, odpocząć i potem wrócić, i robić to, co trzeba zrobić. 

Przez te trzy lata dużo się zmieniło. JA się zmieniłam. Rozpoczynając te studia, byłam złamana. Moja pierwsza uczelnia mnie złamała, sprawiła, że straciłam poczucie kontroli, straciłam wiarę w moje zdolności. Tydzień nauki? Ledwo zdasz, zabraknie ci punktu do zaliczenia. Koniec semestru, ostatnie kolokwium i przedmiot, w którym próg zdawania  ustalony zostaje po tym ostatnim kolokwium — zabrakło mi mniej niż 1 punktu do zaliczenia przedmiotu. Pamiętam, że na innym przedmiocie było zadanie, którego nie potrafiłam zrobić w całości, dochodziłam do pewnego momentu i tyle. Miałam je na kolosie i na poprawce, zrobiłam tyle samo i jednego razu miałam jakieś 2 punkty, a za drugim 6 czy 7. Różnica spora w każdym razie. Egzamin z matematyki, które zdały dwie osoby z grupy, i po sprawdzeniu mail od prowadzącego "na poprawce będę oceniał łagodniej". Jak to w ogóle brzmi?

 Rekrutacja na studia mnie stresowała. Bałam się, że mnie nie przyjmą z wynikami z poprzedniego roku. Dostałam się na spokojnie, bez problemów. I później zaczęło to iść dobrze. Laboratoria z fizyki szły mi dobrze, ogarnęłam Excela, metodę najmniejszych kwadratów. Matematyka? Również bez większych problemów. Po pierwszym roku stypendium. Rozpoczęcie aktywnego działa w kole naukowym. I tu po tym roku zaczyna się ten the best time of life. 

Okres licencjatu mnie podbudował mnie, moją pewność siebie i wyszłam z kokonu. Okazało się, że jestem bardziej ekstrawertyczką niż introwertyczką i naprawdę nieźle funkcjonuję wśród. Moja osobowość rozwinęła się przez ten czas, a ja w międzyczasie wyszłam z żałoby, z której byłam od końca drugiej klasy gimnazjum do niemalże trzeciej klasy liceum, gdzie ta trzecia klasa to był początek wychodzenia z niej. W tamtym miałam poczucie, że co chwilę ktoś umiera i potrzebowałam dużo czasu, aby się z tym oswoić. Połączenie żałoby, pójścia do szkoły średniej, co wiązało się ze zmianą otoczenia i stracenie paru znajomości, to było dość ciężkie. Zaczęłam się otwierać na osoby z mojej szkoły dopiero gdzieś w drugiej klasie, miałam przyjaciół, ale to już nie wyglądało jak w gimnazjum — kiedy nie było żadnych problemów, aby się z kimś spotkać. W roku szkolnym rzadko kiedy wychodziłam ze znajomymi, w wakacje też bywało różnie — z pewnością nie tak, że codziennie coś się zadziało. 



I teraz jest tutaj. Siedzę już w moim domu, kończę ten post. Łzy mi się wciąż cisną do oczu. Jestem inna, niż byłam całe liceum. Zawsze się śmiałam, że ja na początku liceum i na ja koniec liceum, to dwie różne osoby. Pod koniec liceum naprawdę dobrze bawiłam się w moim życiu i robiłam rzeczy, o których nigdy wcześniej nie pomyślałam, że zrobię. Nie powiem, że teraz jest tak samo, bo zaczynając studia, lepiej wiedziałam, co jestem w stanie robić. Tu chodzi o coś innego — nie spodziewałam się, ile potrafię osiągnąć. 

Trafiłam po prostu odpowiednio — na odpowiednich ludzi, w odpowiednie miejsce i w odpowiednim czasie, a co najważniejsze — potrafiłam to odpowiednio wykorzystać. Co dało właśnie efekty nie tylko w moich osiągnięciach, nie tylko w mojej wiedzy, ale właśnie w mojej osobowości. 

Jestem bardziej pewna siebie i znam swoje możliwości. Wejście do dziekanatu czy rozmowa z panią dziekan jest już dla mnie normą. Nie jest to tak stresujące, jak dawniej i nie mam poczucia, że coś powiem nie tak i dostanę opierdol życia (ah, i teraz widzę, co pozostawił we mnie okres gimnazjum. Co ciekawe, dużo swobodniej jest mi rozmawiać z wykładowcami na uczelni niż z moimi nauczycielami z podstawówki i gimnazjum). Pisanie maili to dla mnie najbardziej komfortowa forma komunikacji, ale i w ostateczności jak muszę, to telefonuję. Najgorzej jest mi wykonać ten telefon, bo nie widzę drugiej osoby i muszę tylko na jej głosie polegać. Zbieram się często do tego pół godziny do dwóch godzin, w gorszym przypadku to na kilka dni, a sama rozmowa zajmuje mi mniej niż minutę... Z załatwianiem spraw na żywo zwykle nie mam problemu, ale zdarzają się dni, gdy mówię "błagam, jak możecie, to zróbcie to, bo ja dziś nie mam na to siły/nerwów/psychy"  i to jest okej. W większości przypadków po prostu to robię i tyle. 


I chyba tyle chciałam przekazać. Trzymajcie za mnie kciuki na obronie!

10 komentarzy:

  1. Super, że przeszłaś taką transformację. Będę trzymać kciuki bardzo mocno!

    OdpowiedzUsuń
  2. Trzymam kciuki. Zmiany są dobre i potrzebne. Otwierają drzwi do nowych możliwości.

    OdpowiedzUsuń
  3. Cieszę się, że druga uczelnia okazała się dla ciebie lepszym miejscem. I poznałam wartościowe osoby. Dużo się w twoim życiu zmieniło i wiele dowiedziałam się sama o sobie. Trzymam kciuki za twój kolejny etap.

    OdpowiedzUsuń
  4. Skądś znam ten problem z rozpoczynaniem od nowa nowych studiów, bo pierwsze to był nie wypał. Miałam podobnie na aktualnych chociaż pewne kwestie pozostały niezmienne.
    Powodzenia na obronie :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Kochana, trzymam za Ciebie kciuki!

    OdpowiedzUsuń

Podoba Ci się post? Daj znać w komentarzu!
Chcesz więcej? Zaobserwuj!
Bardzo dziękuję!