Chciałabym zrobić Q&A, dlatego proszę Was o pytania w komentarzach. Można pytać o wszystko — blog, książki, studia chemiczne.
Chciałabym zrobić Q&A, dlatego proszę Was o pytania w komentarzach. Można pytać o wszystko — blog, książki, studia chemiczne.
Cześć!
Nieświadomie popadłam w czytelniczy schemat. Tudzież miesięczny krąg mojego życia jako mola książkowego. Na początku miesiąca czytam książki w ilościach niemalże hurtowych. Środek miesiąca czytam śladowe ilości książek i idzie mi to powoli. Koniec ponownie zaczynam dużo i szybko. Aktualnie jestem na etapie czytania parę stron dziennie, ale chyba ten okres się powoli kończy. Ponownie powracam i czytam.
Dziś chcę krótko przedstawić kilka książek, które przeczytałam w ciągu ostatnich dwóch miesięcy i mi się spodobały. Najlepsze z najlepszych mogliście poznać w ostatnim Kwartalniku, a teraz przyszedł czas na te po prostu dobre i kilka przeczytanych w lipcu.
Zanim przejdę do głównego tematu wpisu, mam prośbę. Zostawcie w komentarzach pytania do mnie — można pytać się o wszystko, a ja zrobię w jednym w kolejnych wpisów Q&A. Nigdy chyba takiego wpisu nie było, bo nie uzbierałam wystarczającej liczby pytań. Powiedzmy, że dostanę 5 pytań i to zrobię. :D
Stowarzyszenie słodkiej zemsty Anna Langner
Temat zemsty na osobach, które skrzywdziły główne bohaterki, skojarzył mi się z "Klubem Karmy", który czytałam w gimnazjum i już wiedziałam, że to przeczytam. Jest to książka skierowana do nieco dojrzalszych czytelników, mimo że bohaterowie nie zawsze zachowują się dojrzale. Na całe szczęście
uczą się na swoich błędach i rozumieją, że zemsta nie prowadzi do niczego dobrego. Wszystko to jest okraszone dużą ilością książek, gier słów oraz niebanalnym poczuciem humoru. Kilka razy się zaśmiałam, kilka razy zachwyciłam i prawie zapłakałam.
Podoba mi się ten nienachalny romans między Sarą a Danielem, który rozwija się w bibliotece. Może nie jest on zapoczątkowany ze słusznych pobudek, a bohaterka daje się wykorzystać "przyjaciółce" z powodu poczucia winy, ale jednak jego rozwój jest uroczy. Nie sądziłam, że w bibliotece mogą się dziać tak pikantne sceny!
Malice Heather Walter
Podoba mi się, jak główna bohaterka odkrywa swoją magię. Z pozoru można ją zaliczyć do złoczyńców. Jednak stara się udowodnić, że nie jest zła z natury.
Drugą kobiecą postacią jest Aurora. Królewna z rodu, na którym na kobietach ciąży klątwa, którą zdjąć może tylko pocałunek prawdziwej miłości. Podoba mi się to, że sama chce przezwyciężyć klątwę i przywrócić większą władzę królowym. Jest to książka, w której rozwija się nieśmiała relacja między bohaterkami, co przyjemnie się obserwuje.
Z wad — wolałabym, żeby historia zamknęła się w jednym tomie. Patrząc na zakończenie, nie odczuwam, żeby w kolejnym tomie było dużo akcji, przez co może mi się dłużyć.
She drives me crazy Kelly Quindlen
Polubiłam główne bohaterki i bardzo podobał mi się rozwój ich relacji. Najpierw wzajemna niechęć, która była naprawdę głęboka, a następnie stopniowe przełamywanie lodów i odkrywanie własnych uczuć. Nie będę ukrywać, że na ten udawany związek i robienie na złość byłym, patrzyłam z sentymentem, bo przecież sama ze znajomymi robiłam podobne głupoty.
Szczególnie dobrze czytało mi się o uczuciach Scottie, która wciąż nie mogła dojść do siebie po rozstaniu ze swoją pierwszą (i toksyczną miłością), a następnie zdecydowała, że musi się z tym w końcu uporać.
Klątwiarze Holly Black
"Biały kot" podobał mi się najbardziej. Wciągnął mnie i byłam zaciekawiona światem. Fabuła była interesująca, bo trzeba uratować dziewczynę zamienioną w kota. Tylko dalej było dziwnie. Drugi tom był okej, więcej dowiedziałam się o klątwiarzach, ich mocach i jak działają. Jednak sama fabuła mnie porwała. Skomplikowana nie była, ale nie wciągała. Również to nie jest mój ulubiony typ trylogii — każdy tom jest o czymś innym, ale ma jakieś niewielkie powiązania z poprzednim. Wolę takie, w który akcja jest ciągła i wątki się przeplatają.
Królestwo ciała i ognia Jennifer L. Armentrout
Także opisy i dialogi są na różnych poziomach. Większość wypowiedzi Casteela jest rewelacyjnie napisana, ale Poppy raz wypowiada się naprawdę kwieciście, a w innych scenach jak kilkuletnie dziecko. Z tą bohaterką miałam też inny problem — nie wszystko to, co opisywała i jak opowiadała o poprzednim tomie, tak samo odebrałam. Przede wszystkim nie odczułam aż tak mocno jej zmniejszonego zaufania do Ascendentów, a tutaj jest to mocno podkreślane.
Na plus jest rozwój relacji między bohaterami. Widać uczucia. Jest dużo przemyśleń, bohaterowie widzą swoje wady i złe zachowania. Autorka stara się naprawić to, co było złe w poprzednim tomie.
Najmocniejszy aspekt tej książki to wierzenia Atlantów, ich zwyczaje i ogólny koncept ich bóstw. Bogowie byli istotni dla świata i mieli wpływ na tego, co bardzo mi się podobało. Nie mogę się doczekać rozwinięcia tego wątku w kolejnym tomie.
Cześć!
Jak Wam pisałam w poprzednim wpisie, jestem już po sesji. Wszystkie oceny wystawione, a ja nie muszę już o tym myśleć do września. Planuję się rozliczyć z tym semestrem i mieć już spokój. Jak wiecie (albo i nie) studiuję na UMCS kierunek chemia środków bioaktywnych i kosmetyków. Dodatkowo robię specjalizację nauczycielską i jestem w zarządzie koła Bioaktywni. Trochę tego jest i sporo się działo w tym semestrze, więc zapraszam do czytania!
Ogólne odczucia
Przedmioty
- chemia fizyczna,
- chemia organiczna,
- podstawy chemii teoretycznej,
- biochemia,
- technologie chemiczne.
- dydaktyka chemii,
- nowoczesne technologie w dydaktyce chemii,
- eksperyment chemiczny.
Jak oceniam przedmioty?
Chemia fizyczna przebiegała dalej tak samo. Czyli wykłady zrozumiałe, chociaż było w nich mniej treści niż w poprzednich, a ja nie robiłam z nich notatek. Laboratoria były fajne, chociaż wydaje mi się, że w poprzednim semestrze były ciekawsze ćwiczenia. W tym semestrze zajmowaliśmy się elektrochemia i kinetyką, więc wiele z ćwiczeń było monotonnych. Ćwiczenia z kinetyki to były głównie pomiaru czasu reakcji. Natomiast te z elektrochemii wykorzystywały różne urządzenia. Raporty szły mi o wiele sprawniej niż w poprzednim semestrze. Nabrałam wprawy w Excelu.
Technologie chemiczne to też nie był mój ulubiony przedmiot. Idąc na egzamin, zrozumiałam jego bezsensowność, przynajmniej tej części teoretycznej. Po prostu nieważne, gdzie pójdę do pracy, tam będę musiała się uczyć tego aspektu technologicznego od nowa. Trochę mnie to zniechęciło. Laboratoria były w porządku, pięć ćwiczeń do wykonania na pięciu zajęciach. Jedne ciekawsze, inne mniej, ale ogólnie było spoko. Nie wiem, jak bardzo przyda mi się to w przyszłości.
Podstawy chemii teoretycznej uświadomiły mi, że prędzej chemię kwantową zrozumiem niż niektórych ludzi. Laboratoriów nie miałam, konwersatoria i wykłady były okej. To nie jest dziedzina chemii, która mnie wybitnie fascynuje. Dużo matematyki i fizyki, a niewiele praktyki.
Specjalizacja nauczycielska
Koło naukowe
Ile było z tym zawirowań organizacyjnych, to głowa mała! Naprawdę, braliśmy udział w trzech wydarzeniach — dwukrotnie na Drzwiach Otwartych i raz prowadziliśmy warsztaty dla dzieci. - i na każdym z nich coś było nie tak.
Na pierwszych Drzwiach Otwartych było zamieszanie z salą — dostałyśmy taką, w której nie dało rady przeprowadzić naszych pokazów. Na drugich miałyśmy dwie godziny pokazów, a wszystkie grupy przyszły na jedną (DRAMAT). A na trzeciej ktoś się z kimś nie dogadał i trzeba było łapać dzieci po placu... Masakra, ale coś z tego wszystkiego wyszło, a my wiemy, co powinnyśmy poprawić i jak zorganizować się, aby było po naszej myśli.
Cześć!
Liczyłam na to, że napiszę ten wpis wcześniej, ale niestety rzeczywistość zwana sesją mnie dobiła. Okres przedsesyjny był na tyle męczący dla mnie, że marzyłam tylko o tygodniu przerwy między końcem semestru a pierwszymi egzaminami. Na całe szczęście to już za mną, a ja wracam z tutaj z głową pełną pomysłów, planem, aby znaleźć czas na ich realizację i nadzieją, że będę w stanie się skoncentrować na tym, co piszę.
Co u mnie?
To jeden z najbardziej owocnych okresów w moim życiu. Wzięłam udział w kolejnym fajnym wydarzeniu z koła naukowego, ale także dużo wychodziłam ze znajomymi. Dużo w porównaniu z tym, co było przez ostatnie dwa lata.
Jednocześnie miałam czas na naukę, czas dla siebie i dla bliskich. Udawało mi się odpoczywać i regenerować na bieżąco. Na całe szczęście dopiero na koniec czerwca zaczęłam odczuwać większe zmęczenie i znużenie nauką. Najgorsze, że przede mną jest jeszcze jeden egzamin, a mi się nie chce wziąć za naukę (stan na 01.07).
Z rzeczy, z których jestem bardzo zadowolona, to wzięłam się za wprowadzanie zmian na blogu. Ostatnio jestem wulkanem pomysłów, tylko gorzej jest z czasem na ich realizację. Cieszę się, że wstawiłam pierwsze wpisy powiązane ze studiami i kosmetykami. Myślę nad wprowadzeniem większej różnorodności, jeśli chodzi o wpisy książkowe i ogólnie popkulturowe, ale to zobaczę, jak wyjdzie.
Książki
W kwestii czytania książek zaszła u mnie zmiana. Zakupiłam w kwietniu czytnik e-booków (zakup rewelacyjny, będzie opinia!) i dzięki temu ilość książek, które przeczytałam, jest większa. Przez ostatnie trzy miesiące przeczytałam 25 książek i wiele z nich mnie zachwyciło na tyle, że miałam problem z wyborem trzech książek do tego wpisu. Przedstawię tutaj pięć powieści, które najbardziej mnie zachwyciły. Dwie książki były dla mnie 10/10 i trzy 9/10 (tak w skrócie). Dosłownie jedna książka zupełnie mi się nie spodobała, a jeszcze jedna była po prostu średnia.
Co polecam?
Łańcuch z żelaza Cassandra Clare – jeśli jesteście od dłuższego czasu, to wiecie, że 4 lata temu zupełnie przepadłam i czytam wszystko, co jest w uniwersum „Nocnych Łowców”. Ten tom jest genialny. Wzbudził we mnie jeszcze więcej emocji niż pierwsza część Dowiedziałam się więcej o bohaterach. Wyjaśniono całą atmosferę, którą otaczała się Grace, a to postać, która najbardziej mnie nurtowała. Rozwój relacji między Jamesem a Cordelią zakończenie pozostawiło mnie w tak wielkim szoku, że nie zdążyło mi złamać serca. Rozwój fabuły i wątków poszczególnych bohaterów mnie zachwycił.
Królestwo Nikczemnych Kerri Maniscalco – jestem zachwycona! Książkę przeczytałam w kwietniu, a do tej pory wracam do niej myślami. Podobał mi się jej klimat. Na początku taki spokojny, leniwy, z czasem stawał się coraz mroczniejszy, a akcja nabierała tempa. Zagadka, która pojawiła się przed Emilią, jeszcze nie została rozwiązana. Pan Gniewu trafił na listę moich ulubionych męskich postaci i zachwycił mnie całym sobą. RECENZJA
Czerwone słońce Paulina Hendel – tutaj przepadłam. Pochłonęłam całą książkę w jeden dzień i wciąż mi mało. Specjalnie nie kupowałam trzeciego tomu przed sesją, więc za niedługo to zmienię i pewnie pochłonę resztę serii na raz. Dalsze losy Magdy i Felixa wciągają od pierwszych stron, a w dodatku pojawia się postać starej ciotki Janiny, która jest zrzędliwą i roszczeniową starszą kobietą, a w książce rozbawia czytelnika do łez. Śmiałam się jak głupia. Oprócz podobało mi się, że Feliks i Magda muszą weryfikować od nowa swoją wiedzę o demonach. OPINIA
Gniewa Katarzyna Berenika Miszczuk – drugi tom przygód Jagi jest moją ulubioną książką, która wyszła spod pióra tej autorki. Historia Gosławy nie wciągnęła mnie tak, jak to, co ma do opowiedzenia Jaga. Jaga jest zabawną i sarkastyczną narratorką, a taki typ narracji lubię najbardziej. Pcha się w niezbyt rozsądne układy z bogami, a później wynikają z tego problemy, które musi rozwiązać. W tym tomie dowiadujemy się, jakim cudem została żoną Mszczuja. Niesamowita historia, która wzbudza w czytelniku wiele uśmiechu.
Skrzynia w lesie Maureen Johnson — kontynuacja losów Stevie Bell, młodej detektywki, która rozwiązała tajemnicę Akademii Ellinghama. Bardzo wakacyjna historia, lekka, a jednocześnie zmusza do myślenia. Wciągnęłam się i nie przestawałam czytać, dopóki nie poznałam rozwiązania zagadki. Styl rozwiązania zagadek przez Stevie jest mi bardzo bliski, bo ja także miewam przypływy genialnego olśnienia, gdy coś mnie nurtuje. RECENZJA
Czego nie polecam?
A heart so fierce and broken Brigid Kemmerer — jest jedyna książka, którą Wam zdecydowanie odradzam. Tak słabej kontynuacji dawno nie czytałam. Jest kontumacją "A curse so dark and lonely", które mnie zachwyciło. Drugim tom był przede wszystkim niespójny. Relacje między bohaterami zupełnie zniszczone, a logikę poczynań bohaterów ciężej znaleźć niż igłę w stogu siana. Cała fabuła polega na tym, że główny bohater ucieka, bo nie chce przyjąć tronu i zawiera sojusz-niesojusz z wrogim królestwem, gdzie zobowiązuje się, że przejmie ten tron. Nie mam słów na to, jak bardzo jest moim zdaniem słabe. Przynajmniej, teraz gdy Wam to napisałam, mogę spokojnie wyprzeć istnienie tej książki z pamięci.
Filmy
Co polecam?
Czego nie polecam?
Seriale
Co obejrzałam?
Kosmetyki
Co polecam?
Jestem dumna z...
Z takich dobrych dla mnie rzeczy, to jestem dumna z tego, jak zareagowałam na, to gdy ktoś mnie chamsko potraktował. Nie będę przytaczać słów, które usłyszałam. Gdy szok minął, byłam spokojna i miałam świadomość, że te słowa nie świadczą o mnie, a o tej osobie i jej stosunku do innych.
środa, czerwca 29, 2022
Nie tylko do włosów! - Hairy Tale Cosmetic. Peeling, wcierka, kuracja laminująca
Cześć!
Dziś recenzja inna niż zwykle, bo dotyczy kosmetyków do włosów. Włosing mój konik, uwielbiam dbać o włosy, a Hairy Tale Cosmetics to marka, której byłam ciekawa od ponad roku. Szampony, odżywki do włosów i zdjęcia efektów, szczególnie podbitego skrętu bardzo mnie do siebie zachęciły. Zamówienie pierwszych kosmetyków zajęło mi trochę czasu, bo nie ukrywajmy, nie są to rzeczy najtańsze, a ja sama musiałam się dobrze zastanowić, czy będą to rzeczy, których będę używać i czy odpowiedzą na moje potrzeby. Wybór produktów poprzedzało aktywne śledzenie profilu marki, czytanie o ich produktach, jak powstają (moje chemiczne serce jest tym zachwycone) i jak mają działać. Produkty odebrałam na koniec stycznia tego i od tamtej pory ich używam regularnie, dlatego wreszcie zdecydowałam się, aby opublikować o nich opinie.
Co warto wiedzieć o Hairy Tale Cosmetics?
HairyTale Cosmetics to marka, która powstała na koniec 2019 roku. Założona przez Agnieszkę Niedziałek, która od lat popularyzuje wiedzę o włosingu. Produkty są specyficzne, odpowiadają na konkretne potrzeby, ich składy są unikalne, ale jednocześnie są to kosmetyki, które można nazwać uniwersalnymi i wielozadaniowymi. W teorii dedykowane włosom i skórze głowy, a w praktyce jeden produkt może być wykorzystywany na różne sposoby.
Jak produkty wybrałam?
Peeling chelatujący Squeaky to produkt, dla którego złożyłam zamówienie. Jakoś w tamtym okresie zaczęłam mieć większe problemy ze skórą głowy – swędzenie, łuszczenie, a także twarda woda, a czasem tak chlorowana, jakbym była na basenie. Do tego przeczytałam, że ten peeling mogę stosować na ramiona i poradzi sobie z moim rogowaceniem okołomieszkowym.
Zależało mi na zakupie jednej ze wcierek, bo zapuszczam włosy i jednocześnie, żeby działała na dobrze na moją skórę głowy. Był to dla mnie najtrudniejszy wybór, bo wahałam się między Grasshopperem a Wasabi. Do Grasshoppera przekonało mnie to, że wykazuje działanie w pięciu aspektach - zapuszczanie włosów, brak objętości, przetłuszczanie, suchość oraz może być stosowany do wrażliwej skóry głowy. Wcierka Wasabi nie wykazuje działania przeciwko przetłuszczaniu, dlatego jej nie wybrałam.
Trzecim produktem jest Seal the Deal, czyli kuracja laminująca. Cóż… Nie ukrywam, że dorzuciłam to sobie, bo był to produkt limitowany. Spoiler do dalszej części wpisu. :D Na całe szczęście w tym momencie jest wprowadzony jako produkt sezonowy, bo nie wyobrażam sobie mojej pielęgnacji bez niego.
Stan mojej skóry głowy i włosów – wtedy
Koniecznie muszę wspomnieć, z czym te produkty musiały się zmierzyć. Mój stan skóry głowy w zimę się pogorszył – niby nic dziwnego, ale nie chodziło tutaj tylko przetłuszczanie się od czapki. Cóż, z dermatologiem nie było mi po drodze w tamtym czasie, jednak winowajcę tego stanu rzeczy znalazłam. Nie była to twarda woda ani chlor. Także nie było to spowodowane stresem, jak podejrzewałam, bo w okolicy sesji było gorzej. Po sesji lepiej, a potem znowu gorzej. Winowajcą okazał się szampon z Crazy Hair. Na początku wydawało mi się, że dobrze działa. Zupełnie nie skojarzyłam, że w domu używałam czegoś innego. Uświadomiłam sobie to na koniec kwietnia, kiedy przez dwa tygodnie go nie używałam, a gdy go użyłam, uderzył mnie chemiczny odór. Na początku zapach tego produktu, to była chemiczna jagoda, znośne, ale później był to dla mnie okropny smród, do którego się pewnie przyzwyczaiłam przez półtora miesiąca regularnego używania. Było to sporym utrudnieniem dla tych produktów. Odkąd go przestałam używać, jest znaczna poprawa jej stanu.
Wzmożonego wypadania włosów nie zauważałam.
Moje włosy się kręcą, jednak ciężko mi określić ich skręt. Najwięcej pasm jest o typie skrętu 2b i 2c, ale zdarzają się o pasma o skręcie bliskim 2a i 3a. Wszystko zależy. Jedyne, co jest pewne, że mocniejszy skręt mam gdzieś od żuchwy. Między czubkiem głowy a żuchwą są falowane. Ich porowatość jest średnia, w kierunku niskiej. Nie są podatne na prostowanie. Kręcą się, potrafią mieć skręt zdefiniowany (przy odpowiedniej stylizacji), jednak ciężko jest mi go utrzymać przez cały dzień. Są gładkie, rzadko się puszą.
Peeling kwasowy Squeaky Clean
Kwasowy peeling, który można stosować do skóry głowy i… twarzy. Raz użyłam go na ramiona, ale więcej tego nie powtórzyłam z braku czasu. Jest dość lejący się, łatwo można go wydobyć z opakowania. Jego naturalną właściwością jest to, że ciemnie po pewnym czasem i jego barwa zmienia się z żółtej na brązową. Jest on naprawdę mocny. Uważajcie latem, bo może fotouczulać. Jeśli wychodzicie na słońce po jego użyciu, koniecznie mocny SPF na twarz i ciało oraz zasłaniajcie przedziałek.
W jego składzie znajduje się kombinacja czterech kwasów: winowego, mlekowego, glikolowego i szikimowego. Bazą produktu jest arginina i pantenol, których zadaniem jest nawilżenie. W ten sposób peeling zachowuje mocne działanie złuszczające, ale nie podrażnia skóry głowy, gdy jest stosowany zgodnie z zaleceniami producenta.
Użycie
Wydajność
Ciężko jest mi ocenić zużycie tego produktu przez jego opakowanie. Wydaje mi się, że nie jest tak wydajny jak wcierka, którą stosowałam częściej. Mam wrażenie, że zostało go około 1/3 opakowania. Ostatnio używałam go jakoś w maju, a piszę to w połowie czerwca. Kiedy go zużyję — nie wiem, ale nie wykluczam, że może mi starczyć na dłużej niż zakładałam.
Efekty
Wcierka Grasshopper
Cena: 75 zł
Pojemność: 100 ml
PAO: 6 miesięcy
Wegański: TAK
Skład: Aqua, Saccharomyces Cerevisiae, Humulus Lupulus (Hop) Extract, Panthenol, Propanediol, Glycerin, Inulin Lauryl Carbamate, Gluconolactone, Sodium Levulinate, Potassium Sorbate.
Demon wydajności! Dosłownie. Produkt, który może być stosowany jako wcierka do włosów, ale także tonik do skóry twarzy. Wcierka ma za zadanie regulować skórę głowy i nawilżać, a także przewdziałać nadmiernu wypadniu włosów. W przypadku stosowania tej wcierki jako toni do twarzy, najlepiej sprawdzi się cerze mieszanej, ale moja cera normalna też jest zadowolona.
Jednym z najważniejszych składników aktywnych jest lupeina, która znajduje się w ekstrakcie z chmielu. Ma działanie bakteriobójcze w stosunku do bakterii gram dodatnich i gram ujemnych, dzięki czemu warto ją stosować przy problemach z łupież. Z kolei ekstrakt z drożdży zawiera aminokwasy o właściwościach nawilżających, polipeptydy oraz witaminy i mikroelementy, który wywierają pozytywny wpływ na stan skóry głowy.
Wcierka jest w masywnym, szklanym opakowaniu, które ciężko jest zbić.
Użycie
Wydajność
Jak wspominałam, ten produkt jest niezwykle wydajny. W lutym, kiedy była to moja „główna” wcierka i tonik, ciężko mi dostrzec, że ją zużywam. Gdzieś na początku marca zauważyłam, że zużyłam około 1/6 pojemności. Póżniej gdy patrzyłam, to właśnie taką ilość zużywałam w ciągu miesiąca. PAO tego produktu to 6 miesięcy, więc uważam to za dobry wynik i cały produkt zostanie zużyty przed końcem tego czasu.
Efekty
Kuracja laminująca Seal the Deal
Cena: 65 zł
Pojemność: 50 ml
PAO: 6 miesięcy
Wegański: NIE
Skład: Aqua, Collagen, Coco Caprylate/Caprate, Lactic Acid, Avocado Oil Aminopropanediol Esters, Grapeseed Oil Aminopropanediol Esters, Raspberry Seed Oil/Tocopherol Succinate Aminopropanediol Esters, Sodium Hyaluronate, Phenoxyethanol, Benzoic Acid, Hydroacetic Acid, Citronellol, Geraniol, Hexyl Cinnamal, Hydroxycitronellal, Parfum.
Seal the Deal (foczka) to produkt sezonowy, ponieważ w jego składzie znajdują się ceramidy, kolagen oraz kwas hialuronowy z rybich skór. Rybie skóry to produkt, który jest odpadem w przemyśle spożywczym i sprzedawany jest wyłącznie raz w roku w sezonie. Jego powrót do sklepu marki jest planowany na jesień.
Produkt jest w opakowaniu typu air less z białego plastiku, dlatego nie widać jego zużycia. Ma konsystencję glutka, która upłynnia się i traci swoje właściwości w temperaturze powyżej 25 stopni, dlatego latem producent zaleca trzymać produkt w lodówce. Ma specyficzny zapach – białkowy, rybi. Różnie jest określany. Mnie akurat pachnie takim jeziorem, ale nie jest to dla mnie w żaden sposób nieprzyjemne.
To tak wielofunkcyjny produkt, że muszę się posłużyć grafiką ze Instagrama marki.
Użycie
Sama stosowałam ten produkt jako:
• kurację laminująca,
• żel lub BS do stylizacji włosów,
• do reanimacji skrętu,
• na skórę głowy dla nawilżenia i odżywienia,
• serum na twarz.
Zależnie od sposobu użycia, stosowałam od 0,5 do 2 pompek produktu. Dwie pompki stosowałam wyłącznie do laminacji włosów. Najczęściej na włosy i twarz nakładałam jedną pompę produktu i było to wystarczające.
Stosowałam różnie. Czasem raz w tygodniu na włosy, czasem dwa, a innym razem raz na dwa tygodnie. Na skórę głowy nakładałam nieregularnie, chyba średnio wychodziło dwa razy w miesiące. Na twarz nieco częściej, ale również nieregularnie.
Wydajność:
Ze względu na typ opakowania nie jest w stanie określić zużycia. Starałam się używać go maksymalnie oszczędnie, bo chcę go używać jak najdłużej i być może świadomie oleję PAO.
Jest to produkt, który daje maksymalnie dobre efekty przy minimalnej ilości produktu. Do tego stosowałam na kilka różnych sposobów, w różnych kombinacjach i z różną częstotliwością. W niektórych myciach nakładałam go skórę głowy, twarz i włosy. Te fakty utwierdzają mnie w przekonaniu, że jest to produkt wydajny.
Efekty:
Nic, ale to NIC tak nie podbija i definiuje skrętu jak Seal the Deal. Po jego użyciu zawsze mam bardzo ładne ruloniki i drobniejsze loki, co ciężko mi osiągnąć używając innych produktów.
Oprócz tego włosy są miękkie, gładkie, lśniące i mięsiste, czyli same zalety.
Skórę głowy nawilża, niweluje uczucie ściągnięcia. Nie miałam również żadnych nieprzyjemności po jego użyciu, takich jak swędzenie czy łupież.
Seal the deal dzięki zawartości ceramidów sprawił, że nie mam w tym momencie żadnych rozdwojonych końcówek. Ostatnio włosy podcinałam na początku grudnia, więc od tego czasu minęło ponad pół roku. Zwykle po około czterech miesiącach pojawiały się u mnie pierwsze rozdwojenia.
Bardzo fajnie odżywia też skórę twarzy. Raczej polecam stosować to doraźnie, jako taki mocniejszy kop odżywienia. Ja stosowałam to właśnie w takim celu, gdy czułam, że twarz potrzebuje czegoś więcej. Efekt to po prostu widocznie nawilżona skóra, nieco bardziej sprężysta. Od razu po jego nałożeniu używałam kremu.
Cześć!
Przychodzę do Was z niedawno zapowiedzianą recenzją. Brakowało mi dłuższego pisania o książkach, zaczęłam też inną książkę pod kątem recenzji, ale nie mogłam się w nią wczuć i zrobiłam sobie od niej chwilową przerwę. Mam nadzieję, że niedługo ją skończę.
Trylogia "Nieodgadniony" to seria, która kojarzy mi się z wakacjami. Niby akcja dzieje się w szkole, ale czytałam tę serię latem, gdy za oknem świeciło słońce i było przyjemnie. Pamiętam, jak byłam zawiedziona, że "Ręka na ścianie" to koniec. Zagadka zaginięcia w Akademii Ellinghama została rozwiązania. Nawet nie sprawdzałam, czy autorka szykuje coś jeszcze. A tu proszę! „Skrzynia w lesie” to czwarty tom przygód Stevie i jej przyjaciół. Jest poza trylogią o „Nieodgadnionym”, a rozwiązanie nowej zagadki mieści w tym tomie. Przed jego przeczytaniem nie trzeba odświeżać sobie trylogii, ale lepiej będzie czytać te serie w kolejności wydania. Nie ma spoilerów do poprzednich tomów, lecz są nawiązania, które mogą być mylące.
Tytuł: Skrzynia w lesie
Autorka: Maureen Johnson
Tłumacz: Paweł Łopatka
|Wydawnictwo: Poradnia K
Liczba stron: 404
Data wydania: 27 października 2021
Moja ocena: 9/10
W wakacje Stevie Bell, uczennica Akademii Ellinghama, która rozwiązała tajemnicę tej szkoły, nie ma co robić. Pracuje w sklepie, dopóki nie dostaje zaproszenia na letni obóz. Szczęśliwe Sosny to miejsce, gdzie wcześnie znajdował się obóz Wodospad Cudów, w którym na koniec lat siedemdziesiątych doszło do tragedii. Jeden z uczestników został znaleziony martwy, a jego przyjaciele, z którymi się wybrał do lasu, nie powrócili z niego. Rozwiązanie tej zagadki to zadanie dla Stevie Bell. W porównaniu do zagadki Nieodgadnionego powinno być prościej – świadkowie tych wydarzeń wciąż żyją, są trzy prawdopodobne wersje zdarzeń, lecz czy któraś z nich jest prawdziwa? Stevie może i ma łatwiejszy dostęp do informacji, ale jest to sprawa dużo bardziej niebezpieczna.
Początkowo obawiałam "Skrzyni w lesie", bo „Nieodgadniony” to dla mnie jest z najlepszych trylogii pod względem jej budowy. Moje obawy dotyczyły tego, że autorka nie zmieści się w tym tomie, będzie wątek, którego rozwinięcie mnie nie zadowoli albo zostanie wciśnięte po łebkach. Na całe szczęście, historia zgrabnie się zmieściła na 400 stronach, które pochłonęłam w jeden dzień.
Po prostu się płynie!
W historii są dwie linie czasowe – 1978 rok, w którym doszło do tragedii, i teraźniejszość, kiedy Stevie rozwiązuje zagadkę. Na początku więcej jest wspomnień z tej tragedii, które bardzo zachęcają do czytania. Teraźniejszość, dopóki Stevie nie trafia do obozu, nie jest zbyt wciągająca, ale jednocześnie chce się czytać dla scen z przeszłości. Dopiero kiedy zaczyna zapoznawać się ze sprawą, cała akcja nabiera tempa, zaczyna dziać się dużo więcej, a czytanie, jak dziewczyna rozwiązuję tę zagadkę to czysta przyjemność. Tak jak poprzednie tomy, ta historia zmusza do myślenia i rozwiązywania jej razem ze Stevie. Udało mi się odgadnąć, kto stał za jedną sprawą. Jednak to było dość proste i celowe, a w kwestiach kluczowych, czyli wydarzeniach z lat siedemdziesiątych, Maureen nie zawiodła mnie, a nawet trochę zmyliła. Rozwiązanie zagadki mnie zaskoczyło. Było naprawdę przemyślane i inteligentne, a ja nie mogłam przez to odłożyć tej książki.
Gdzieś do połowy książki akcja jest mało dynamiczna, jednak czytając po prostu się płynie przez historię. Jest to spowodowane tym, że Stevie skupia się na poznaniu historii, dlatego jej działań jest nieco mniej. Jednocześnie historia czwórki zamordowanych jest intrygująca i po prostu trzeba poznać jej zakończenie, dlatego czyta się dalej. Później Stevie zaczyna działać i wszystko przyspiesza, a do tego robi się niebezpiecznie.
Wakacyjny klimat
Klimat tego tomu jest zupełnie inny niż trylogii. W trylogii dominowała aura tajemniczości i zagadek, które z czasem stawały się coraz bardziej mroczne. „Skrzynia w lesie” klimatem bardziej przypomina mi drugą część filmowej „Ulicy strachu”, gdzie akcja również miała na obozie i w podobnych latach. Wiecie, klimat takiego horroru dla nastolatków, niekoniecznie slashera (nie jest tutaj tandetnie), gdzie niby czuć wakacyjną lekkość, nie jest przerażający, ale czuć ten mrok i odrobinę grozy. Z założenia jest to kryminał, jednak to skojarzenie z horrorem jest dużo mocniejsze.
Bohaterowie
Kwestia bohaterów jest ciekawa. Ze wszystkich dominuje najbardziej Stevie, następnie za nią wysuwają się osoby zamordowane i siostra jednej z ofiar. Jest tutaj więcej Davida, a pozostałe postaci, w tym Nate i Janelle, to po prostu tło dla fabuły.
W Stevie lubię jej sposób rozwiązywania zagadek. Jeśli nie znajduje rozwiązania zagadki od razu, to cały czas ją to nurtuje i powraca do tego myślami, dopóki nic nie wymyśli. Jest mi to naprawdę bliskie, sama tak mam w trakcie nauki czy robienia raportów. Później przychodzi olśnienie. W najmniej oczekiwanym momencie i pozornie sposób, w jaki ono przychodzi, jest bez sensu, Jednak Stevie (i ja także) jesteśmy w stanie przedstawić swój tok myślenia tak, że wszystko jest logiczne i wiadome. Nie mogę nie wspomnieć, że Stevie zmaga się ze stanami lękowymi. W moich oczach czyni ją to bardziej autentyczną i wciąż uważam to za dobrą odmianę po bohaterkach, które wciąż są odważne i altruistyczne.
Cieszę się z powrotu Davida. Mój stosunek do niego się zmieniał. Najpierw nie przepadałam za nim, potem go polubiłam, potem mnie wkurzał, ale chyba wreszcie mogę naprawdę powiedzieć, że lubię tę postać. W tym tomie jest sympatyczny i stara się zrozumieć Stevie i jej pomóc. Podoba mi się jego podejście do swojej sytuacji, bo jest naprawdę dojrzałe.
Janelle nie rozwijają się w tym tomie, za to w Nicku zachodzi drobna zmiana. Ich obecność jest po prostu miłym dodatkiem. Mają swój czas, ale nie są tutaj najważniejsi.
Podoba mi się przybliżenie wszystkich czterech ofiar. Stały się naprawdę realne, mimo że nieco stereotypowe. Todd – chłopak z bogatej rodziny, który sprawia kłopoty. Diana – zagubiona rockmenka. Eric – zabawny chłopak, wzbudza sympatię i jest dilerem. I Sabrina, która zupełnie do nich nie pasuje. Idealna uczennica, idealna siostra, idealna córka. Sabrina to największa zagadka tej historii, którą trzeba rozwiązać.
Nie mogłam się oderwać od historii. Im bliżej końca, tym ciężej mi było zostawić tę książkę. Uparcie czytałam, aż poznałam zakończenie, przez które zaniemówiłam. Naprawdę mózg mi wybuchł i trudno było mi zebrać myśli. Podoba mi się zmiana klimatu. Jest naprawdę wakacyjnie, lekko i jak z horroru dla nastolatków (co ja poradzę, lubię ten klimat). Cieszę się, że ta powieść powstała, bo widzę, że przygody Stevie Bell mają potencjał na bardzo rozbudowaną serię powieści kryminalnych dla młodzieży. Dobrze, że autora nie ograniczała się tylko do murów Akademii Ellinghama i zaczyna maksymalnie wykorzystywać jej potencjał. Na jesieni będzie premiera piątego tomu, ale nie wiem, czy w Polsce, czy za granicą.
Sprawdź, gdzie kupić:
Widżet działa jak link afiliacyjny. Gdy kupisz produkt, wchodząc do sklepu przez ten widżet, otrzymam prowizję od sprzedaży.
Cześć!
Siedzę, kotłują mi się w głowie pomysły, a ja nie wiem, co wybrać, dlatego chcę napisać, co u mnie. Wpis zaczynam po raz drugi, bo przecież ostatnio dużo czytam, a żadna książka nie jest na tyle interesująca, żebym jej poświęciła cały wpis na blogu i tak przypadkiem zaczęłam pisać znowu "Krótko o książkach". Myślę, że przeczytacie to w przyszłym tygodniu (oby nie było faila, że zapowiadam się za wcześniej).
W tym momencie, kiedy zaczynam to pisać, naprawdę optymistycznie siedzę, piszę i kończę ten ciężki tydzień. Cóż, w głowie traktuję tydzień od poniedziałku do piątku, weekend to weekend. Nieco lżej mi wtedy. Całe dwa ostatnie tygodnie na uczelni były dla mnie męczące. Dużo fajnych rzeczy się działo, ale przeżyło się na to, że wracałam dość późno. W połączeniu z zajęciami na uczelni od 8 rano codziennie jest niezbyt przyjemne. Preferowałabym godzinę 9 albo chociaż 8:30, ale niestety. Jedyny plus tego jest taki, że jest to codziennie i już się przyzwyczaiłam, więc nie ma dla mnie takiego szoku.
W momencie, gdy to publikuję, mija tydzień od rozpoczęcia pisania. Ten tydzień był lżejszy, satysfakcjonujący, ale piszę, żeby nie myśleć o kolokwium. Weszłam, napisałam i wyszłam, szanse na zdanie mam dużo, może jednej części nie zaliczę.
Także mam w tym momencie zadziwiająco dużo energii. Tylko już czuję, że zaczyna mnie ona powoli opuszczać. Nie dziwię się, bo wstałam dziś przed 6, a wróciłam do domu na 18. Dziś byłam na wycieczce z uczelni i zwiedzałam laboratorium kosmetyczne. Bardzo ciekawe doświadczenie, najbardziej mnie zaciekawiła kontrola jakości. Chociaż laboratoria technologiczne też było ciekawe. Najbardziej nużąca była dla mnie linia produkcyjna, ale to chyba kwestia hałasu i tego, że nie było dobrze słychać, co przewodnik mówi, więc nie byłam w stanie się zaciekawić.
Jestem podekscytowana na myśl o czerwcu, bo zaczyna się naprawdę dobrze i zapowiada się obiecująco. Co prawda, mam sesję (nawet dobrze ustaloną i stacjonarnie), ale jakoś to nie burzy mojego pozytywnego nastawienia.
Nie wyrobiłam się ze wpisem na weekend, ale mogę dać więcej pozytywnych rzeczy, które miały miejsce w moim życiu. Może kojarzycie koncept dziennika wdzięczności i samej wdzięczności. Wypisywanie pozytywnych rzeczy, pomaga znajdować więcej pozytywnych rzeczy. A ja po prostu chcę podzielić się tymi kilkoma pozytywnymi rzeczami, które nie są wielkie, ale dały mi dużo radości.
Poniedziałek był dla mnie bardzo przyjemny. Przede wszystkim dostałam zielone światło i będę mieć praktyki w szkole, w której chciałam. Myśl o tym, że muszę je sobie załatwić, po prostu mnie przerażała, bo wymagała ode mnie rozmowy z obca osoba i nie miałam pewności, czy mnie przyjmą. Rozmowa trwała 5 minut i efekt jest dla mnie zadowalający. W ogóle jej długość, to coś, co na mnie robi wrażenie. Często zwlekam z załatwianiem spraw „urzędowych” lub dzwonieniem gdzieś, bo boję się, ze będzie to trwało w nieskończośc. Ostatnio udaje mi się tę niechęć pokonywać, bo zauważyłam, ze w moim przypadku takie telefonu to kwestia maksymalnie dwóch minut.
Druga bardzo pozytywną rzeczą jest współpracują z wydawnictwem Moondrive. Trzy lata temu napisałam krótką opinię o „Losing Hope”, która została umieszczona wewnątrz okładki nowego wydania. Jestem z tego naprawdę dumna! Chociaż nie byłam w stanie w to uwierzyć, dopóki książka do mnie nie przyszła. Akurat tak się złożyło, że przez ten tydzień widziałam ją tylko na zdjęciach, ale dziś w końcu wrócę i będzie cała moja!