Syndrom drugiego tomu? - recenzja "This wicked fate. Przeklęte przeznaczenie" Kalynn Bayron

Hejo!
Powiem szczerze, że miałam naprawdę intensywny miesiąc, ale jestem bardzo zadowolona. Przede wszystkim łączenie aktywności na blogu i studiów - wyszło świetnie. Dawno nie miałam takiej regularności, ale również mam sama z siebie dużo radości z pisania i dyskusji z Wami. Teraz pewnie będzie tydzień bez wpisu, chyba że uda mi się napisać wpis z serii "Krótko o..." i zaplanować, bo majówkę spędzam w Poznaniu. Na pewno będą zdjęcia!
W styczniu dodałam recenzję This poison heart. Zatrute serce, które mnie zachwyciło. Klimat tej części był niesamowity i kojarzył mi się z Wednesday

[Materiał reklamowy - współpraca z Moondrive]

Tytuł: This wicked fate. Przeklęte przeznaczenie
Seria: This poison heart #2
Autorka: Kalynn Bayron
Tłumaczka: Alka Konieczka
Strony: 318 
Moja ocena: 7,5


Ogólnie ubolewam nad tym, że This poison heart jest jeszcze tak mało znane, przynajmniej sugerując się LubimyCzytać. Chociaż młodzież teraz woli używać GoodReads, to może też dlatego. Pierwsza część mnie naprawdę mocno zachwyciła i uważam, że to jest jedna z lepszych młodzieżówek, jakie ostatnio wyszły. Tak mi się spodobała, że wcisnęłam ją siostrze do czytania, ale chyba zrobi to dopiero w wakacje, bo ma swoje książki. 
Bardzo nie mogłam się doczekać drugiej części tej historii i miałam do niej duże oczekiwania. Moment, w którym pierwszy raz zobaczyłam grzbiet tej książki, mnie zaniepokoił — druga część jest cieńsza i krótsza, a moje oczekiwania ogromne.

Oczekiwania vs. rzeczywistość 

Jedną z pierwszych rzeczy, jakie chcę w tej recenzji poruszyć, są moje oczekiwania. Tak będzie uczciwie, bo miałam bardzo silne oczekiwania względem tej książki i jej fabułę wyobrażałam sobie zupełnie inaczej. 
Przede wszystkim sądziłam, że Briseis musi odszukać jeszcze cztery części serca Apsyrtosa, skoro już dwie ma, przez co również logiczne było dla mnie, że znacznie więcej będzie tutaj podróży. Ogólnie jeśli miałabym zobrazować jakąś książką, to spodziewałam się czegoś podobnego do drugiej części przygód Percy'ego Jacksona, Morze Potworów. Oczekiwałam, że bohaterowie wyruszą w podróż, jak najszybciej, czyli w ciągu pierwszych 50 stron książki, w nie całe cztery zwiedzą sporą część świata, szukając pozostałych części serca. Co się okazało? Do odnalezienia pozostała tylko jedna część serca Apsyrtosa, która znajduje się na zaginionej wyspie Ajai. Większość książki to są przygotowania do wyprawy, a dopiero druga połowa to te właściwe poszukiwania. 

Trochę wpłynęło to na mój odbiór, bo oczekiwałam znacznie więcej akcji, a tutaj było dość spokojnie. Jednak można było się dowiedzieć wielu ciekawych rzeczy i szczegółów dla historii. Również postaci epizodyczne, które się pojawiają w tej części, niesamowicie wzbogacają historię. Czytelnik ma szansę poznać wiele ciekawych szczegółów i innych obraz mitologii. Nie jestem pewna na tyle, ile autorka bawiła się mitologią i dostosowała ją do potrzeb swojej powieści, ale niemniej jest to bardzo ciekawe. Nie mam wystarczającej wiedzy, aby móc to weryfikować, ale też nie widzę sensu w tym, bo targetem są nastolatkowie i nie każdy 

Znane schematy w nowym wydaniu 

Moje skojarzenie z Morzem potworów nasunęło mi tutaj jeszcze jeden wniosek, który moim zdaniem jest pozytywny. Przeklęte przeznaczenie wykorzystuje popularne schematy, ale jednak wnosi coś świeżego. 

Przede wszystkim motyw podróży związanej z mitologią. Mamy przedstawione w miarę dokładnie szczegóły przygotowań, ale bez zbędnych i nudnych szczegółów. Widać, że zależy im na przygotowaniu merytorycznym i gotowości na niemalże każdą okazję. Starają się wszystko zorganizować maksymalnie legalnie, aby to wyszło. Rzadko kiedy w książkach dla młodzieży jest tak dobrze opisane. Bohaterki przygotowywały się przede wszystkim merytorycznie, musiały odnaleźć wyspę, a do tego prowadziły wskazówki z mitologii, które były zupełnie zapomniane. Co więcej, okazało się, że część bohaterek z rodziny Colchis miało jakieś informacje na ten temat, ale były błędne i trzeba było je korygować. 
Innym znanym schematy jest śmiertelna nastolatka w relacji romantycznej z osobą o nadnaturalnych zdolnościach, która ma kilkaset lat i jest nieśmiertelna. Bardzo dobrze to znamy ze Zmierzchu  czy Krwi i popiołu. Tutaj jest to o tyle świeże, że jest to romans dwóch dziewczyn. Co mi się tutaj podoba to to, że Marie zachowuje się jak zwykła, nieco zbuntowana, ale zwyczajna nastolatka. Jedyne co ją odróżnia to większa skłonność do zamartwiania się, która wynika z jej doświadczenia życiowego i doznanych strat przez tyle. W przeciwieństwie do wcześniejszych przytoczonych przeze mnie relacji nie zauważyłam tutaj żadnych toksycznych zachowań, jakie mogą się pojawiać w takich sytuacjach (Edward i jego chorobliwa troskliwość czy właśnie Hawke).

Mniej emocji 

Kwestia emocji jest bardzo subiektywna. Ja mam poczucie, że warstwa emocjonalna w tej części wypada słabiej niż pierwszym tomie. Nie wzbudziła we mnie aż tylu emocji. Czytałam z ciekawością, ale dopiero samą końcówkę chłonęłam z zapartym tchem i nie mogłam się oderwać. Być może to kwestia tego, że nie miałam czasu na czytanie i czytałam tę książkę w niewielkich fragmentach z dość długimi przerwami. 


[Uwaga w poniższym akapicie znajduje się spoiler do pierwszej części, pod zdjęciem dalsza część bez spoilerów]


Wątek śmierci matki głównej bohaterki nie wzbudzał aż tak wielu emocji. Z jednej strony to rozumiem, bo skoro Bri dążyła do odzyskania Mamy, to etap żałoby jeszcze nie mógł nadejść — wciąż wierzyła, że ją odzyska. Zabrakło mi tutaj większej ilości scen z Mo i wzajemnego wsparcia. W końcu jedną z rzeczy, za które tak pokochałam tę serię, to właśnie te ciepłe relacje matek z córką. Dużo większa uwaga była skierowana relację Briseis z Circe, czyli siostrą biologicznej mamy dziewczyny. Jest to relacja z początku dość dziwna, nieco formalna — nic dziwnego, skoro Circe powinna nie żyć. Mimo tego jest ona opisana ciekawie, obie bohaterki przełamują lody i chcą się poznać. Jednocześnie dbając o zrozpaczoną Mo, co uważam za bardzo dobre. 

[Koniec spoileru] 

Za mało stron, aby docenić bohaterów

To punkt tej recenzji, o którym najciężej jest mi pisać. Poprzednio bohaterów poznawało się przez ich relacje, a relacje Bri i jej mam są pełne ciepła i wzajemnie miłości. Nowe przyjaźnie Bri uskrzydlają ją i pozwalają się otworzyć na innych, ale też na swoją moc. Tych ważniejszych bohaterów jest sześcioro i przy niecałych 400 stronach to zdało egzamin. Można było ich poznać, polubić i docenić. 
W tej części pozostaje kilku starych bohaterów, ale dochodzą dwie nowe postaci oraz jedna wysuwa się na pierwszy plan. Jednak mimo mniejszego znaczenia części postaci z poprzedniego tomu, to jednak czuć, że się zrobiło tłoczno. Ta część ma 320 stron i czuję, że ta długość sprawiła, że bohaterzy zostali zaniedbani. Jak myślę o postaciach, które dopiero teraz poznajemy — Circe, Persephone i właściwie Nyx, która tutaj odgrywa większą rolę, to ich kreacja jest okej. Jest to wystarczające, zaciekawia czytelnika i nie czuć niedosytu. Jednak starzy bohaterowie na tym ucierpieli. Przede wszystkim Bri i jej mamy — w tej sytuacji można było przedstawić więcej rzeczy związanych, które ukazywałyby siłę i moc ich relacji. 
Czuję też, że Bri w tej części była bardziej obserwatorem. To też nie jest coś, do czego jestem przyzwyczajona. Jej rola była istotna w wyprawie i koniec końców bez nie można było tego osiągnąć, ale to nie ona byłą mózgiem tej wyprawy. Brała udział w rozmowach, a w planowaniu, ale tak właściwie nie ona decydowała i bardziej właśnie była szarym członkiem. Również jest to nietypowe, aby głównej bohater nie był przywódcą, jednak jest to logiczne w tej sytuacji. Bri jest najmłodsza, a większość członków wyprawy jest nieśmiertelna. Ciekawi mnie, czy to jest nowy trend, gdzie główna bohaterka, to nie superbohaterka, która sama sobie radzi ze wszystkim, ale osoba, która wie, z czym sobie poradzi. 

This wicked fate. Przeklęte przeznaczenie to bardzo dobra kontynuacja, chociaż wyczuwam w niej syndrom drugiego tomu. Miałam do niej inne oczekiwania, ale nie czuję się w żaden sposób zawiedziona. Ilość ciekawostek i nawiązań mitologicznych mnie zadowoliła, ale to jest kolejna książka, która jest dla mnie za krótka. Chciałabym, aby poszczególne etapy podróży poza przygotowaniem do niej były bardziej opisane, a zwłaszcza wydarzenia z wyspy. Jednak mam cały czas na uwadze, że jest to książka skierowana do młodzieży, skąd mogą wynikać te bardziej ogólne opisy. W porównaniu do pierwszej części wypada w moich oczach nieco gorzej. Widzę, że parę rzeczy mogłoby być bardziej rozwiniętych, co wywołałoby we mnie więcej emocji.

Jeśli chodzi o całą serię, to niezmiernie ją polecam. Moje ocena jednak wynika z tego, że miałam dość mocne oczekiwania względem tej części i jakieś wyobrażenie, ale także z tego, że jednak jest nieco dojrzalszym czytelnik, niż byłam. Akurat ta dojrzałość czytelnicza to sprawa dla mnie dość świeża i wydaje mi się, że to się nagle zarysowało w ciągu ostatnich tygodni. Z pewnością nastolatki powinny sprawdzić na sobie, czy im się ta seria spodoba.

10 urodziny bloga i 10 rzeczy, które się zmieniły przez ten czas


Hejo!
Miałam naprawdę męczący tydzień. Do czwartku praktycznie wstawałam martwa i dopiero dochodziłam do siebie jakieś 3 godziny po wstaniu. W piątek się dopiero wyspałam i sobotę poświęciłam w dużej mierze na odpoczynek. Stąd też wpis wyszedł dziś, a nie w piątek.

To jest chwila, w którą nie wierzyłam przez większość czasu, kiedy prowadziłam tego bloga. Jak to 10 lat pisania bloga i ja? Przecież to niemożliwe! Myślałam, że mój słomiany zapał po pewnym czasie wszystko zaprzepaści. Ale stało się. Mamy 2023 rok, a 19 kwietnia mój blog skończył 10 lat, a ja nie wyobrażam sobie momentu, w którym uznam, że to koniec pisania bloga. Naprawdę, wydaje mi się, że to coś, co będę robiła jeszcze długie lata, nie zastanawiając się, czy mi to wypada czy nie.
Tym razem zdecydowałam się na inny wpis z tej okazji, czyli 10 rzeczy, które zmieniły się przez te wszystkie lata, odkąd prowadzę bloga. Wszelkie myśli, jakie kiedyś miałam, a jakie się już zmieniły i w ogóle ich nie traktuję poważnie. Raczej są okołoksiążkowe niż mądrości życiowe, ale kto wie? Może ktoś z Was jest na tym etapie, co ja wtedy? 

Nie może się obyć bez odrobiny statystyk, czy ja bym sobie mogła odpuścić zebranie cyferek w jednym miejscu? Oczywiście, że nie! Jest to coś bardziej dla mnie, aby mogła sobie łatwo wrócić do tego. 

Porównanie statystyk

Obserwatorzy: 164                                                 | +13
Wyświetlenia: prawie 113,7 tys.                            | + 14,7 tys.
Napisane posty: 371                                               | +  40  
Komentarze: 3545                                                  | + 336

10 rzeczy, które się zmieniły w moim blogowaniu

1. Nie muszę recenzować każdej książki, jaką przeczytam 
Na początkowym etapie pisania recenzji myślałam, że powinnam recenzować wszystkie książki, jakie przeczytam, a szczególnie te ulubione. Cóż... Naprawdę szybko z tego wyrosłam i recenzuję te, o których chcę coś napisać. Są jeszcze te ze współprac, ale współprace wybieram sama i to tylko takie, które wydają mi się naprawdę ciekawe lub planowałam je przeczytać. Na początku były takie sytuacje, że potrafiłam pisać o książce przez kilka tygodni i w końcu to opublikować, ale to było takie suche, bo większość wrażeń tak uleciała. 

2. Nie ma znaczenia, co pierwsze poznam — książkę czy film
Jak każdy trve książkoholik (ówczesny odpowiednik prawilnej książkary) wyznawałam zasadę najpierw książka potem film. Chyba nawet do liceum się tego trzymałam, co było dość proste, kiedy nie ogląda się filmów i właściwie jedyne, co się ogląda to ekranizacje. Filmy, które obejrzałam przed przeczytaniem książki, uznawałam za wyjątki i robiłam wszystko, aby jak najszybciej przeczytać pierwowzór.  

3. Nie mam presji czytania książek, których ekranizacje widziałam 
To akurat łączy się z poprzednim punktem. Po pierwsze oglądam więcej filmu niż wtedy i zaczęłam też oglądać seriale, więc już mniej się skupiam na tym, czy jest to na podstawie książki, czy nie. Po drugie w wielu przypadkach obejrzenie ekranizacji mi wystarcza. W ciągu ostatnich lat, a właściwie nawet można zacząć liczyć od 2022 roku, tylko dwie ekranizacje spodobały mi się na tyle, że zdecydowałam się sięgnąć po książkę. Pierwsze to książki Leigh Bardugo — tu idzie mi opornie, bo kupiłam trylogię po angielsku i pierwszą część przesłuchałam w audiobooku, a pozostałe chcę już przeczytać. Drugi przypadek to świeża sprawa, czyli Lockwood i spółka. Serial pozwolił mi na odkrycie takiego cudeńka! A poza tym musiałam wiedzieć wcześniej, co się kryje za tymi drzwiami! I się dowiedziałam! 

4. Nie skupiam się na streszczeniu książek 
Recenzje, które pisałam przed pierwsze 2 lata, teraz mnie po prostu bawią. Większość z nich to było streszczenie książki, a potem 2-3 zdania o tym, że książka była fajna albo niefajna. Z czasem to się oczywiście wydłużało, i wydłużało, i wydłużało... Aż nadeszła wiosna 2023 i piszę recenzje na kilkanaście tysięcy znaków ze spacjami, co naprawdę jest imponujące. Nawet w styczniu pisałam krócej (ale przez zimę byłam jakoś nie w formie, naprawdę widzę ogromną zmianę w moim zachowaniu i ilości energii oraz chęci).
Wraz z tym jak wydłużała się część tej mojej opinii, to opis książki był coraz krótszy. Czasem wcale go nie było, zwłaszcza jeśli była to kontynuacja, a jej opis zawierałby jakiś bardzo duży spoiler.

5. Dostosowuję formę recenzji do danej książki 
Kolejna ważna rzecz, która się zmieniała w ciągu tych lat — forma recenzji. Szczególnie dużo eksperymentowałam w ciągu ostatnich dwóch lat — przemyślenia recenzyjne, recenzje z podziałem na części obiektywne, subiektywne oraz spojlerowe czy po prostu recenzje. W jednych zawieram dużo moich wrażeń i emocji, które mi towarzyszyły, a ostatnio co raz więcej pojawia się analiz i mam wrażenie, że nawet są dogłębne. Przynajmniej w dwóch ostatnich recenzjach, co mam nadzieję, że stanie się normą, bo naprawdę bardzo dobrze mi się tak pisze. Zauważyłam też, że zdobyta wiedza i doświadczenie pozwalają mi lepiej rozumieć naturę bohaterów, co również staram się zawrzeć i wyjaśnić. Również łatwiej mi idzie zauważanie pewnych schematów, motywów czy przekonań oraz odnoszenie ich do tego, co się dzieje teraz. Ostatnio tak się trafia, że czytałam książki, które zostały napisane już kilkanaście lat temu i jedna nawet w tych czasach wypada dobrze, a druga źle się zestarzała.

6. Nie boję się użyć wulgaryzmów 
Przez kilka pierwszych lat bardzo starałam się nie używać słów wulgarnych. Teraz sobie odpuściłam i jak zależy mi na wzmocnieniu wypowiedzi lub uważam, że to konkretne słowo lepiej odda to, co mam na myśli, niż jakaś delikatniejsza wersja, to po prostu piszę. Krótko jak coś jest zajebiste, to jest zajebisty i tyle. Ewentualnie coś nie jest toksycznym gównem, więc jest nieco lepiej. Nie jest to nagminne, ale czasem się zdarzy.

7. Rozumiem wpływ moich oczekiwań względem książki na jej ocenę
Jako recenzentce dużo mi dało odkrycie, że moje oczekiwania względem książki, mają ogromny wpływ na to, jak ją odbieram. Niekiedy się pozytywnie zaskoczę, mimo że po opisie wyobrażałam sobie coś zupełnie innego. Innym razem będę zawiedziona, bo książka nie sprosta moim oczekiwaniom. Czasem w ogóle ich nie mam i po prostu czytam, jednak to rzadkość. Ciężko jest nie mieć żadnych oczekiwań, kiedy czyta się recenzje, nawet wyrywkowo, i ogólnie jest się obecnym w internetowej społeczności moli książkowych. Jednak najważniejsze jest to, że umiem skonfrontować moje oczekiwania z książką. Nie zawsze książka, która mnie zawiodła, jest zła, bo wydaje mi się, że w tym przypadku to najważniejsze.  

8. Dałam na luz — nie musi być idealnie! 
W tym punkcie mam na myśli zdjęcia, bo jednak w tekstach staram się maksymalnie wyeliminować błędy, ale niestety w moim przypadku zdarzają się one dość często. Mam ręce, które nie nadążają za mózgiem, a czasem w ogóle nie są z nim kompatybilne. 
W kwestii zdjęć miałam i w sumie mam do siebie spore wymagania, ale staram się wrzucić na luz. Przede wszystkim, jakbym chciała im sprostać, to by się tu żadne zdjęcia nie pojawiały, a Instagram by umarł. Wyszłam z wprawy w robieniu zdjęć, nie mam też tego w nawyku i rzadko kiedy w ogóle wychodzę porobić zdjęcia. Aparat więcej leży, niż jest w użyciu, a jednocześnie gdzieś z tyłu mojej głowy mam cichy głos, a jakby sobie kupić nowy aparat, to wtedy będę się rozwijać. Jasne... Znam siebie na tyle dobrze, że w tym momencie ten aparat i tak, by leżał.
Wracając do głównego tematu, w tym momencie większe znaczenie dla mnie ma, aby w ogóle robić zdjęcia, niż to aby były dobre jakościowo. Wystarczy, że są po prostu ładne, nawet jeśli nie do końca idealne.

9. Zmieniam ocenę punktową książki 
Coś, czego unikałam przez kilka pierwszych lat, odkąd założyłam LubimyCzytać, czyli zmiana oceny po przeczytaniu książki. Nie chodzi mi o to, że po którymś przeczytaniu książkę podoba mi się bardziej lub mniej, ale po prostu z upływem czasu od skończenia książki dochodzę do wniosku, że jednak nie była taka dobra i po prostu obniżam ocenę. Rzadko kiedy jakoś znacznie, zwykle o jedną gwiazdkę, ewentualnie połówkę, jeśli się wahałam. 
Hitem było, gdy zapomniałam, że w ogóle przeczytałam jedną książkę i zorientowałam się, że mam ją dodaną na LubimyCzytać z oceną 9/10... Jakby była 9/10 to na pewno bym o niej nie zapomniała. Nigdy wcześniej i później coś takiego mi się nie zdarzyło.

10. Widzę błędy! 
W tym roku zorientowałam się, że nie jest tak ślepa na błędy, jak myślałam. Swoich błędów i dziwnych rzeczy w zdaniach dalej nie widzę, bo wiem, co chciałam przekazać, ale cudze zaczynam dostrzegać. Szczególnie mnie cieszy, że widzę je w książkach, które czytam. Niestety niektóre książki mają słabą korektę, a błędy, które przeszły, powodują, że włos się jeży na głowie. Spotkałam się nawet, z tym że przez 20 stron ciągle pojawiało się błędnie zapisane nazwisko jednego z bohaterów! Główny bohater, a w dodatku wznowienie serii kochanej przez nastolatki i taki błąd? W głowie mi się to nie mieści. U siebie też mam sposób na wyłapywanie błędów — zmiana czcionki.  

Moje ulubione wpisy dodane w ciągu ostatniego roku 

Kilka wyjątkowych dla mnie wpisów, które warto przeczytać ponownie. Jestem z nich bardzo zadowolona. Nie wyróżniam tutaj recenzji, bo mogłabym je wszystkie wstawić. Chociaż nie ukrywam, że te ostatnie są najlepsze i jak na razie jestem z nich najbardziej dumna.

Jeśli mam wybrać dla mnie najważniejszy wpis, to będą to Problemy książkowego świata. Stwierdzenie, że kosztował mnie dużo nerwów to za dużo powiedziane, ale faktycznie stresowałam się jego odbiorem. Pierwszy raz poruszyłam kwestie, które są dość kontrowersyjne i są obiektem wielu dyskusji w Internecie, wyraźnie też polaryzują książkowe społeczeństwo. Stresowałam się nie tyle odmiennym zdaniem, co ewentualnymi negatywnymi komentarzami uderzającymi bezpośrednio we mnie, byciem zamkniętym na argumenty i na dyskusję. Poruszyłam tematy, które wzbudzały w tamtym momencie wiele emocji, a wiadomo, że pod ich wpływem ludzie (zwłaszcza młodzi) zachowują się różnie.  Moje obawy były bezpodstawne i uświadomiłam sobie, że ludzie, którzy mnie śledzą, to naprawdę fajne, rozgarnięte i otwarte na dyskusję osoby. I przede wszystkim odnoszące się do siebie z szacunkiem. 

Do wpisu o czytniku szykowałam się odkąd go tylko kupiłam. Stworzyłam arkusz w excelu, w którym przez rok spisywałam książki, które czytałam na czytniku. Starałam się opisać urządzenie, jak najbardziej rzetelnie, ale od strony czysto użytkowej. Po prostu to, co interesuje zwykłego, szarego czytelnika, który nie zna się na takiej technologii. Czyli co by mnie zainteresowało, a co ciężko było mi znaleźć, kiedy decydowałam się na kupno. Tutaj jest dumna z tego, jak wyszedł ten wpis, bo kilka osób odezwało się w komentarzach, że czegoś takiego szukali. 

Również zadowolona jestem z wpisu o organizacji i przygotowaniu się do sesji. Rady, które podałam, są całkiem uniwersalne i w większości sama się do nich stosuję. Nie czuję potrzeby poprawy tego wpisu, zaraz pewnie znowu wejdzie w życie. 


Co ze zmienami, które rok temu zapowiadałam?

Kurczę, nie wiem. Dotarło do mnie, że nie chcę pisać o studiach ani o kosmetykach. Dobrze mi, pisząc o książkach i ewentualnie raz na jakiś czas, wrzucając luźny wpis i jakieś zdjęcia z podróży. 
Z pisaniem o studiach jest tak, że czuję, że wyczerpałam tematy. W lipcu poajwi się jeszcze podsumowanie ostatniego semestru licencjatu i to koniec. Na magisterce nie chcę kontynuować tej serii. 
Z kosmetykami mam tak, że wystarcza mi pisanie o nich w Kwartalniku. Zbieranie rzeczy do denka zajmuje mi kilka miesięcy, a potem nie pamiętam połowy z wrażeniem i efektów danych kosmetyków. Nie pasuje mi to po prostu. Jedynie z okołokosmetycznych wpisów mam ochotę napisać o mnie i mojej drodze ze świadomą pielęgnacją włosów, ale nie wiem i nie jestem pewna, czy to zrobię. Dajcie znać, czy takie wpisy by Was zainteresowały. 
Cieszę się, że dałam sobie szansę i spróbowałam z nowymi wpisami i seriami, ale teraz już wiem, że to nie dla mnie. Wolę pisać o książkach i chcę się bardziej w tym wyspecjalizować. Planuję z Problemów książkowego świata stworzyć miniserię, co najmniej trzy wpisy będą. Pierwszy mama nadzieję, że w maju lub czerwcu. Od jesieni również tworzę pewną serię wpisów, ale jeszcze ich nie opublikowałam. Jestem już blisko końca pierwszego wpisu, więc myślę, że w maju to opublikuję.

Dziękuję Wam, że byliście tu ze mną przez ten rok i mogłam czytać Wasze komentarze i wchodzić w dyskusje. :D

 



Książka, która zatrzymała się w czasie - recenzja "Darkfever" Karen Marie Moning



Cześć!
Kalendarz jakoś nie jest moim przyjacielem w ciągu ostatnich dni. Naprawdę, zupełnie się pogubiłam w datach i gdybym popatrzyła w kalendarz, to na spokojnie dokończyłabym i opublikowała ten wpis wczoraj. Planowo miał być weekend, a potem chciałam przełożyć na czwartek, bo nie spojrzałam w kalendarz. Jak mnie oświeciło, jaki mamy dzień tygodnia i jaką datę, to w końcu wyszło tak, że harmonogram postów nie jest zaburzony. Tym razem naprawdę mi na tym zależało. Może nie wyjdzie idealnie tak, jak chciałam, bo weekend mnie zaskoczył, ale jest dobrze. Kolejnym wpisem bardzo się jaram i jest w pewien sposób dla mnie ważny, dlatego nie mogę się doczekać publikacji!

[Materiał reklamowy - współpraca z wydawnictwem You&YA]

Tytuł: Darkfever
Autorka: Karen Marie Moning
Tłumaczka: Agnieszka Bonisławska
Wydawnictwo: You&YA 
Data wydania: 12 kwietnia 2023 r.
Liczba stron: 320
Moja ocena: 6/10
Sugerowany wiek: +18
TW: śmierć, przemoc (seksualna, psychiczna, fizyczna), trauma

MacKayla dostaje wstrząsającą wiadomość - jej siostra została zamordowana. Śledztwo szybko zostaje umorzone, a gdy MacKayla odsłuchuje ostatnią wiadmość pozostawioną przez siostrę na poczcie głosowej, decysuje się pojechać do Dublina i zrobić wszystko, aby morderca jej siostry został ukarany. Nie spodziewa się jednak, że odkryje coś, co wywróci jej życie do góry nogami i zmieni całkowicie spostrzeganie świata. MacKayla jest sidhe-seer, widzącą fae, co stawia ją w ogromnym niebezpieczeństwie i jednocześnie jest jedyną możliwość, aby poznać tajemnicę śmierci siostry. Jedyne co musi zrobić to odnaleźć najbardziej pożądanej i niebezpiecznej księgi, jaka istnieje na świecie.

Na przeczytanie i zrecenzowanie Darkfever zdecydowałam się, dlatego że jest to urban fantasy z elfami. No dobra, bardziej zachęciły mnie fae niż urban fantasy. Poza jest to wznowienie, więc od razu nastawiłam się nieco lepiej i pozytywniej, bo skoro wznawiają, to powinno być naprawdę dobrze? Niestety, w moim przypadku nie ma miłości, jest zaciekawienie, ale również wiele innych emocji. 
Początkowo nie mogłam się wczuć tę książkę. Jednego dnia przeczytałam prolog i odłożyłam. Zajęłam się dwoma innymi książkami i przeczytałam prolog znowu, i już przeszłam do dalszych rozdziałów. Miałam ogromny opór, aby zacząć to czytać, ponieważ prolog zasiał we mnie wątpliwość — ludzie, którzy są dla elfów niczym zabawka erotyczna. Jak dla mnie takie zabiegi fabularne są ryzykowne — ciężko je odpowiednio ograć, aby nie wyszły żenująco lub obrzydliwie. Później czytała, ale przez pierwszą połowę było po prostu nudno. Akcja nie zachęcała, mało się działo, a bohaterka również niewiele wiedziała. Dopiero moment, w którym Mac zaczęła działać razem z Jericho, akcja przyspieszyła, a ja byłam autentycznie zaciekawiona. Im bliżej końca, tym coraz bardziej mi się to podobało i chciałam wiedzieć więcej. Na tyle mnie to zachęciło, że raczej zdecyduję się na przeczytanie kolejnych części. 

Elfy przenikające do świata ludzi 

Równolegle do świata ludzi istnieją też inne wymiary oraz fae, które dzielą się na Seelie i Unseelie. Seelie są łagodniejsze wobec ludzi, co oznacza tyle, że nie zabijają ich od razu. Dla nich ludzie mają zastosowanie jak zabawka erotyczna jednokrotnego użytku. Unseelie z kolei zazdroszczą ludziom i zabijają ich na wymyślnie sposoby tak, aby móc skompensować sobie to, czego nie mają.
W tej części świetlistych fae nie było tak dużo. Seelie pojawiły się raptem dwa razy i ich pojawienia się nie oceniam dobrze. Pierwsze spotkanie wzbudziło we mnie nadzieję, że to może być naprawdę ciekawe. Jednak później cała fabuła pobiegła w zupełnie innym kierunku, co w sumie nie było takie złe. Wracając do samych scen spotkań, to zawiodła główna cecha charakterystyczna Seelie, czyli natychmiastowe wzbudzanie pożądania w ludziach. Mam wrażenie, że ten motyw powinien być na liście zakazanych do stosowania przez autorów bądź, zanim go zastosują, powinni napisać egzamin. Naprawdę bardzo łatwo go spieprzyć. Są jedyne sceny erotyczne, jakie pojawiają się w książce, jednak są moim zdaniem opisane niesmacznie. Szczególnie opis drugiego spotkania jest... Aż mi brakuje słów, po prostu przechodzą mnie ciarki żenady, jak pomyślę o tych opisach. Główna bohaterka nagle ściąga majtki, nawet sama nie wie kiedy, gdy w pobliżu wyczuwa fae. Opis kolejnych zdarzeń, które mają miejsce w muzeum, jest po prostu niesmaczny. Może to też kwestia, że jest wzmianka o obecności dziecka, które widzi całą scenę i to wzmacnia nieprzyjemny wydźwięk tej sceny. 
Zaciekawił mnie również wątek zapomnianych dzielnic. Jest sobie ulica i nagle znika. Nikt tego nie zauważa, każdy myśli, że wszystko jest, jak było. Co to ma wspólnego z plagą zaginięć w Dublinie? Jak dzielnica mogła stać zapomniana? Właściwie to ten wątek w całej historii zainteresował mnie najbardziej i dlatego sięgnę po kolejne tomy.

Narracja z perspektywy czasu

Jedną z zalet tej książki jest dla mnie narracja. Mamy do czynienia z pierwszoosobowym narratorem, który opowiada swoją historię z perspektywy czasu. Bardzo mi się ten zabieg podobał, mimo że lubię poznawać świat razem z bohaterami. Tutaj taka forma sprawdza się lepiej, ponieważ książka jest krótka i Mac nie ma wielu okazji, aby obcować z fae oraz poznawać ten świat. W ten sposób czytelnik można poznać wiele cennych informacji i odpowiedzi na część nurtujących pytań. Niekiedy wychodzi to dziwnie np. w scenie, gdy Mac po raz pierwszym spotyka księcia Seelie, podaje jego imię, zanim ten się przedstawi. 

Najsłabszy aspekt książki — bohaterowie

Bohaterowie to dla mnie jeden z najważniejszych aspektów książki. Jeśli ich polubię lub po prostu są dobrze napisani, to aż chce się czytać i książka mniej drażni. Nawet irytujące postaci bywają dobre albo mogą być po prostu dobrze napisane, ale są niestety książki, gdzie coś tak podstawowego zawodzi. 
Zacznę od bohaterów drugoplanowych, bo nie ma ich tutaj zbyt wielu. Ciężko jest nawet mówić o bohaterach drugoplanowych, bo wiele postaci pojawia się raz czy dwa. Te postaci nie mają osobowości, bo jakieś cechy charakteru posiadają. Jednak nie jest to w żaden sposób rozbudowane. Ich jedyny cel to napędzenie fabuły dalej. Jedynie Fiona, pracownica Jericho, pojawia się i ma jakiś lepiej zarysowany charakter. Jednocześnie o jej roli dla fabuły trudno mi cokolwiek powiedzieć. 

Główni bohaterowie nie ratują sytuacji. Może nie są postaciami zupełnie bez charakteru, ale ich charaktery są... Specyficzne, że tak odpowiem. Niestety mi to nie przypadło do gustu i mam sporo zastrzeżeń do ich kreacji. 

Zacznijmy od Mac, która jest na siłę wpychana w rolę głupiej blondynki, a jednocześnie jest  z niej wyciągana. Jest to połączenie równie dziwne, co irytujące. Mam wrażenie, że autorka wzorowała się na bohaterce Legalnej Blondynki, ale niestety nie wyszło. Opisy Mac, a szczególnie jej ubioru, przywodzą mi na myśl właśnie Legalną Blondynkę i Wredne dziewczyny. Pod tym względem autorka idealnie oddała styl głównej bohaterki! Z pewnością w tamtych czasach to, co nosiła Mac, było szczytem mody dla zamożnych nastolatek. Jeśli chodzi o sam charakter, to w sumie jest w porządku. To ten typ, który jest Zosią-samosią i najchętniej wszystko by robiła sama. Całkiem dobrze odnajduje się w nowej sytuacji, tutaj mam na myśli poznanie świata fae, a nie żałobę po siostrze. Czuję, że na żałobę przyjdzie dopiero później, kiedy Mac pozna prawdziwą przyczynę śmierci i jej mordercę. Jak nie może się z nią w pełni pożegnać, bo zrobi to dopiero, gdy poznać prawdę. Póki co motywuje ją chęć oddania czci i należytego pożegnania jej siostry. 

Drugim głównym bohaterem jest Jericho Barrons. Jest to postać, do której miałam naprawdę duże oczekiwania. Spodziewałam się, że będzie kimś jak Pan Gniewu z "Królestwa Nikczemnych". Niestety, na jego postaci bardzo się zawiodłam. Przede wszystkim Jericho Barrons to buc. Odkąd czytam książki, to nigdy nie spotkałam się z tak postacią, która byłaby aż tak bucowata. Jest to istny król buców. Jak dla mnie to słowo go najlepiej opisuje i najchętniej bym na tym skończyła, bo przez większość książki go nie lubiłam. Przede wszystkim drażniło mnie jego podejście do kobiet — jakby nadawały się tylko do zaspokajania jego potrzeb i to też niedługo. Również w stosunku do Mac nie jest okej — uważanie, że ktoś jest głupszy, bo lubi różowy? Mam świadomość, że to był powszechny stereotyp w tamtych czasach, ale teraz to się nie broni po prostu. Pod koniec książki zaczęłam zmieniać o nim zdanie, kiedy zaczął się zachowywać trochę bardziej ludzko i wyraził chęć współpracy z Mac. 

Jedyną relacją, jaką możemy poznać jest relacja między Mac a Jericho. To też jest jeden z mocniejszych aspektów tej powieści, bo właściwie nie ma tutaj wątku romantycznego. Bohaterowie na początku nie przepadają za sobą, dziewczyna najchętniej nie chciałaby mieć nic wspólnego z tym mężczyzną. Im bliżej koniec tym powoli przełamują lody i dopiero jakaś sympatia pojawia się na samym końcu. Jednak i tak nie widzę w ich relacji nic romantycznego. Nie zniosłabym tutaj nagłej wielkiej miłości, która jest niczym niepoparta. 

Źle się zestarzała

Darkfever to kolejna książka, która jest swoistym reliktem przeszłości. W 2006 roku dopiero uczyłam się czytać i obracałam się jedynie w bajkach, więc te czasy mogę kojarzyć jedynie z filmów. Nie mam pojęcia, jak została odebrana ta książka w tamtych czasach ani jaka atmosfera panowała wokół jej pierwszego wydania w Polsce. Jednak widzę, że po prostu tak książka źle się zestarzała i wiele scen jest ciężko obronić. Sama kreacja głównej bohaterki dużo o niej mówi — głupia blondynka, która musi pokazać, że blondynki nie są głupie. W tych czasach to by już nie przeszło. Podobnie cała ta otoczka tego towarzystwa Jericho — kobiety to tylko ozdoby mężczyzn, mają być cicho i się nie odzywać. Dla mnie jest to bardzo rażące i po prostu się z tym nie zgadzam. Czy może gdzieś faktycznie jeszcze tak jest? Pewnie tak, ale z pewnością nie powinno tak być i należy się temu sprzeciwiać. 

Gdyby nie to, że ta książka pod pewnymi względami jest nieaktualna, to pewnie bym dała jej wyższą ocenę. Być może kreacja bohaterów by mogła to uratować. Darkfever jest na tyle dobra, w jakim stopniu może być w moich oczach dobra książka fantasy, która ma ledwo ponad 320 stron. Jest to, w moich standardach książek z tego gatunku, bardzo krótka powieść. Co się przekłada na rozbudowanie świata — tu w sumie mogło być więcej, ale nie jest najgorzej. Liczyłam, że pojawi się więcej fae. Plusem tej książki jest obecność słownika pojęć na końcu książki, więc z łatwością można się zorientować, z czym mamy do czynienia. Dużo bardziej boli kreacja bohaterów oraz fakt, że połowa książki była dla mnie nudna i nie mogłam się nią zainteresować. Jednocześnie nie było to męczące, więc jest to jakiś plus. 
Na sam koniec książka mi się spodobałą, co nawet mnie samą zaskoczyło. Tyle wątpliwości, ten nudny początek i niemożność przekonania się, aby w ogóle wyjść poza prolog, i na sam koniec okazuje się, że jest ciekawie. No właśnie, na tyle końcówka mnie zachęciła, że sięgnę po kolejny tom. 


Mój rok z czytnikiem - czy warto kupić czytnik Inkbook Calypso Plus?

Cześć!

Dziś będzie wpis o moim największym książkowym ulubieńcu ubiegłego roku — czyli czytniku e-booków. Był to zakup, nad którym myślałam kilka miesięcy, a gdy już byłam pewna, że na pewno go kupię, to sam zakup wyszedł spontanicznie. Początkowo planowałam kupić go sobie po moich urodzinach jako prezent ode mnie dla mnie, ale w kwietniu weszłam na stronę InkBooka i zobaczyłam, że jest bardzo korzystna promocja. Nawet się nie zastanawiałam, tylko od razu kupiłam. 

Dlaczego wybrałam InkBooka? 

Rozważając zakup czytnika e-booków brałam pod uwagę produkty marki Inkbook i Pocketbook. Od razu odrzuciłam Kindle z dwóch powodów. Pierwszy to limit na Legimi - 10 książek w ciągu miesiąca to całkiem sporo, ale nie zawsze mam ochotę czytać i porzucam książki w trakcie czytania. Wolę mieć poczucie, że nic mnie nie ogranicza. Druga kwestia to po prostu fakt, że jest to produkt Amazona, a nie nie chcę wspierać tej firmy.
InkBook przewyższył Pocketbooka pod względem funkcjonalności Legimi. O obydwu widziałam dobre opinie w Internecie, ale na tym pierwszym ta aplikacja działa lepiej. Dodatkowo układ przycisków na boku urządzenia bardziej mnie przekonał. Model Inkbook Calypso Plus ma przyciski po bokach, co jest  bardzo wygodne w trakcie czytania.

Jakie są koszty?

Promocja, która mnie skłoniła do kupna, obejmowała zestaw czytnik Inkbook Calypso Plus i etui Yoga. Zestaw wyniósł mnie 529 złotych. Dodatkowo wybrałam Legimi za darmo przez 60 dni. 
Ceny do tej pory się nie zmieniły — sam ten sam model czytnika poza promocją kosztuje 549 złotych, a etui 79 złotych. W promocji zaoszczędziłam 99 złotych. 

Na taką promocję warto poczekać, bo bardziej opłaca się niż kupno samego czytnika. Etui jest praktycznie za darmo, a jeszcze jest zniżka na czytnik. 

Z pozostałych kosztów, jakie miałam, to abonament Empik Go, który kupiłam na początku kwietnia, oraz Empik Premium, który w tamtym momencie miałam od kilku miesięcy. Wliczam to, bo korzystałam z tego też po kupieniu czytnika. 

Nowa jakość czytania — zalety Inkbook Calypso Plus

Nie będę tutaj pisała o parametrach urządzenia, bo się na tym nie znam. Najważniejsze jest to, że urządzenie mi się sprawdza i kupiłabym je ponownie.

Jedną z bezwzględnych zalet tego urządzenia jest oszczędność pieniędzy. Koszt początkowy jest spory, ale zwraca się całkiem szybko. Czytając na czytniku w ramach abonamentu, mam dostęp do bardzo dużej ilości książek, dzięki temu czytam to, co mnie interesuje. Mogłam przeczytać wiele książek, które wydawały mi się ciekawe i okazywało się, że są dobre, ale tylko na jeden raz lub są nawet słabe. Były tylko trzy książki, które po przeczytaniu zdecydowałam się kupić, bo tak mi się spodobały. 

Czytnik zmienił mój komfort czytania. Jest to niewielkie urządzenie, które mogą wziąć w plecak i nie zajmuje dużo miejsca. Najważniejsze — znacznie wygodniej czyta mi się w pociągu. W ten sposób jestem w stanie czytać większość trasy dwa razy w tygodniu. Czasem też wygodniej jest mi czytać w łóżku z czytnikiem. Nie muszę się tak kręcić, aby znaleźć wygodną pozycję. 
Kolejna kwestia, która jest poniekąd z tym związana — nie muszę brać książek w podróż. To był dla mnie naprawdę duży problem, bo jeżdżąc na wakacje, czasem nie starczały mi dwie książki lub specjalnie brałam jakieś grubaski, aby mieć, co czytać w obie strony. Czytnik pozwala mi mieć dostęp do takiej ilości książek, jaką potrzebuję, a jednocześnie zajmuje bardzo mało miejsca.

Kolejna zaleta jest dość dziwna, ale czytnik pozwala mi na zaspokojenie potrzeby bezmyślnego scrollowania i gapienia się w ekran. Ostatnio jakoś z tego nie korzystam, ale przez pierwsze miesiące, jak złapałam się na bezmyślnym scrollowaniu, to brałam czytnik do ręki. Może warto do tego powrócić?

Jakie są wady? 

Nie widzę wielu wad w tym urządzeniu, naprawdę. Przez większość czasu używa mi się go naprawdę dobrze i przyjemnie. 
Na początku byłam w szoku, że działa tak wolno. Przyzwyczaiłam się, że dotykam ekranu w telefonie i działa praktycznie od razu. Tutaj należy dać mu więcej czasu na reakcję czasu na reakcję. 
Miałam jedną sytuację, gdy to urządzenie mnie zawiodło, której muszę wspomnieć. Jakoś w listopadzie zaciął mi się na amen. Nie reagował na nic — na dotykanie klawisza startu, na włączanie i wyłączanie, na podłączanie do ładowarki. Trwało to dobry tydzień, gdy ja nie wiedziałam, co zrobić i już byłam gotowa odsyłać go na gwarancję, ale coś mnie tknęło i podłączyłam do ładowarki, i zadziałał. Przez ten czas czytnik się całkiem rozładował i dzięki temu sam się zresetował. Nie wiem, co było przyczyną tego zacięcia — podejrzewam dwie rzeczy. Niską temperaturę lub/i nie podeszła mu jakaś aktualizacja. Od tamtej pory nie było żadnej takiej sytuacji, a urządzenie działa bez zarzutu. 
Inną wadą jest to, że po jakimś czasie nieco rozkleiło się etui. Dalej działa i spełnia swoją podstawową funkcję, ale nie wygląda już tak estetycznie.  Nie przeszkadza to w żaden sposób w użytkowaniu, ale zaznaczam, bo etui, które kosztuje prawie 80 zł, powinno przetrwać co najmniej rok bez zniszczeń. 

Ile zaoszczędziłam dzięki czytnikowi?

W moim przypadku zakup zwrócił się na początku lipca, a kupiłam go w połowie kwietnia. Wychodzi, że to jakieś 2,5 miesiąca, w trakcie których przeczytałam 16 książek wyłącznie na czytniku i jedną, którą czytałam w formie tradycyjnej i elektronicznej. Ceny książek liczę według cen okładkowych.

Moment zwrócenia się czytnika

Koszty: 648,97 zł
Oszczędności: 663,62 zł 
Oszczędności przez 60 dni darmowego Legimi: 349,23 zł 

Koniec 2022 roku 

Przez wakacje czytnik był mniej w użyciu, więcej czytałam książek papierowych. Łącznie od kwietnia do końca roku przeczytałam na czytniku 24 książki oraz było 5 książek, które posiadałam w wersji fizycznej i czytałam w obydwu formach. Ze wszystkich przeczytanych książek kupiłam tylko dwie, które najbardziej mi się spodobały. W drugiej połowie roku, czyli w okresie, w których zaczął mi się rok akademiczki, czytałam po prostu mniej. 

Koszty: 918,9 zł
Oszczędności: 961,19 zł

Za sam 2022 rok  wychodzę delikatnie na plusie — zaoszczędziłam nieco ponad 42 zł. Nie jest to duża liczba, ale biorę poprawkę na to, że to pierwszy rok z czytnik, gdzie jednym wydatków był czytnik, który stanowi blisko połowę kosztów, które poniosłam. 

Jak to wygląda w skali roku?

W styczniu czytnik był w użyciu na równi z książkami papierowymi. Czytałam na zmianę — jedna książka tradycyjna, jeden e-book. Od lutego już przerzuciłam się na zwykłe książki i przeczytałam jednego e-booka, ale chyba dwie książki czytałam zarówno na czytniku, jak i w papierze. Do tego momentu kupiłam 10 razy abonament Legimi. W tym momencie chyba znowu wracam do e-booków, a przynajmniej mam tam tak ciekawe tytuły, że chcę jak najszybciej przeczytać. 

Koszta: 1038,87 zł
Oszczędności: 1305,58 zł

Sumując, w ciągu roku korzystania z czytnik zaoszczędziłam 266,71 zł. Przeczytałam 30 książek, z czego 7 od początku 2023 roku, a 7 książek czytałam w obydwu formach. Jestem ciekawa, jak to będzie wyglądało w bieżącym roku, kiedy moim jedynym wydatkiem jest comiesięczna subskrypcja Legimi.

Czy polecam? 

Zdecydowanie! Czytnik działa bez zarzutu, pomijając to jedno nieszczęsne wydarzenie na jesieni. 
Po prostu ułatwia mi czytanie — jeśli nie chce mi się czytać w papierze, sięgam po czytnik. W pociągu również wygodniej jest mi korzystać z czytnika. Szczególnie dobrze sprawdza się w długich podróżach, dzięki czemu nie muszę brać ze sobą kilku książek, bo ciężko jest przewidzieć, ile się przeczyta. Nie ma też ryzyka, że wezmę za mało książek, bo dostęp do biblioteki Legimi mam cały czas. 
Poza tym czytnik ułatwiał mi naukę. Przesyłam sobie skrypty do ćwiczeń lub kolokwiów i czytałam je właśnie na nim, kiedy nie chciało mi się czytać w papierze lub nie miałam zupełnie chęci do tego. Myślę, że również sprawdziłby mi się w liceum, kiedy trzeba było czytać lektury. Na czytniku jest po prostu szybciej, szczególnie kiedy papier nie ciągnie do siebie aż tak jak ekran.

Powyższy widżet to afiliacja — jeśli przejdziecie przez niego do strony i zakupicie produkt, ja dostanę prowizję od jakiegoś zakupu. 

Mroczny świat snów - recenzja Nevermore "Kruk" Kelly Creagh

Cześć!

Dziś przychodzę z recenzję książki, o której już słyszałam w gimnazjum, ale nie byłam do niej przekonana i nie czyta. Przekonało mnie do tego mojego skojarzenie, bo skoro w Wednesday była Akademia Nevermore to tutaj pewnie też to Nevermore to szkoła, a opis przecież jest w porządku i ciekawy. Moje własne oczekiwania były zdecydowanie inne od tego, co dostałam. Poza tym jakoś lubię wracać do literatury, którą była popularna, kiedy byłam w gimnazjum. Lubię tamten okres w książkach, mimo że daleko mu ideału. Wznowienia kolejnych książek pozwalają mi nadrobienie powieści z tego ważnego czasu w moim w życiu, kiedy nie miałam takich możliwości, aby czytać wszystko, co bym chciała. Jedne książki z tamtych lat uważam za rewelacyjne, a inne źle się zestarzały. 

[Materiał reklamowy — recenzja we współpracy z wydawnictwem Jaguar]

Tytuł: Kruk
Seria: Nevermore
Autorka: Kelly Creagh
Tłumacz: Jacek Drewnowski
Wydawnictwo: Jaguar
Liczba stron: 479
Moja ocena: 7/10

Kruk to książka, która jest idealnym przedstawicielem lat, w których została wydana. Zarówno pod względem fabuły, motywów, jak i (niestety) wad. Gdybym przeczytała tę książkę tych kilka lat wcześniej, oceniłabym ją wyżej, bo teraz zwracam uwagę na inne rzeczy. Jestem bardziej świadoma, nie tylko jako czytelnik, ale również i człowiek, dlatego część rzeczy budzi mój niepokój i uważam, że powinno się podkreślić, że takie rzeczy występują w książce. W później części recenzji napiszę, co dokładnie mam na myśli.  

Bardziej mroczny Disney niż Wednesday 

Skojarzenie z Wednesday było w dużej mierze mylne. Jedyne co ich łączy to Edgar Alan Poe, ale to również wygląda inaczej. W Kruku Edgar Alan Poe pojawia się jako... No właśnie, chcę napisać, że temat wypracowania głównych bohaterów, ale to za mało. Edgar Alan Poe to duch tej książki. To chyba najlepsze określenie, bo słowo motyw tutaj nie pasuje, Utwory, bo nie tylko autorka ogranicza się do wierszy, pojawiają się dość często, co jest bardzo fajnym urozmaiceniem. 
Całokształt klimatu tej książki to taki film czy serial Disneya dla nastolatków, ale w mrocznej wersji. Najbardziej kojarzyło mi się z Liceum Avalon, które uwielbiam do tej pory. Większość akcji jest powiązania ze szkołą, czyli typowym amerykańskim high school w stereotypowym wydaniu. Mamy sportowców i czirliderki, którzy są elitą szkoły. Mamy gotów, outsiderów, którzy nic złego nie robią, a są gnębieni. Można przymknąć na to oko przez obecność ducha Edgara Alana Poego w powieści, a także motywowi snów. Są to rzeczy, które wyróżniają tę książkę i nadają unikalnego klimatu, dzięki czemu nie jest irytującą młodzieżówką, którą chciałoby się rzucić w kąt, a naprawdę wciągającą lekturą. Jest to książka, której pomimo wad, czyta się z zapartym tchem i nie można jej odłożyć, a myśli jeszcze jeden rozdział kończą się tym, że czytam pięć rozdziałów, zastanawiając, czy jak zarwiesz dla niej nockę, to jutro będziesz zombie czy może jakimś cudem się wyśpisz. 

Mroczna kraina snów

Sny i ta tajemnica kraina snów są bardzo ważne w tej książce. Pojawienie się tego motywu w książce, automatycznie sprawiło, że nastawiłam się do niej przychylniej, bo pierwsze strony tej książki były "no spoko, ale chce czegoś więcej". Czy ten motyw mi to zapewnił? Ogólnie tak — wciągnął mnie, nie mogłam się oderwać i nawet starałam się przeczytać rozdział lub dwa, gdy byłam zmęczona. Chociaż i pewne zastrzeżenia, nie do końca do samego motywu, ale ogólnie.

Isobel trafia do świata snów przypadkiem. Śni jej się tajemniczy mężczyzna, który nazywa się Reynolds. Nowy znajomy coś jej mówi, ale ona niewiele z tego rozumie. Nie wprowadza jej dokładnie w ten świat, nie tłumaczy co i jak, jedynie mówi, że ma ważne zadanie do wykonania. W świecie snów dzieją się najważniejsze rzeczy dla całej fabuły. Jednak to nie one są najciekawsze. Takimi są wydarzenia z ostatnich 150 stron, gdzie akcja gwałtownie przyspiesza, niebezpieczeństwo wzrasta i  świat realny jest zagrożony,  a Isobel zastanawia się, czy wszystko z nią w porządku i jak go uratować. Dzieje się bardzo dużo, bardzo szybko i niekiedy chaotycznie. Były sceny, które musiałam czytać ponownie, aby w pełni zrozumieć, dlaczego z punktu A bohaterowie znaleźli się w punkcie B. Nie lubię czegoś takie, strasznie mnie to z rytmu wybija.
Co ważne, obecność tej krainy snów i jej połączenia z ludzkim światem jest wyjaśniona połowicznie. Mam na myśli, że nie znamy dokładniej genezy, skąd ona się wzięła, ale dowiadujemy się, dlaczego Isobel została w to zamieszana i jak to się wszystko stało. Również dowiadujemy się, jak funkcjonuje świat snów, chociaż mam wrażenie, że nie zostało to aż tak dokładnie przedstawione.

Problemy jak z Disneya

Odkąd mam Disney+, oglądam seriali, które uwielbiałam w podstawówce — Nie ma to jak hotel, Słoneczna Sonny — i zastanawiam się, jakim cudem ktoś uznał, że są to dobre produkcje dla dzieci. Z perspektywy osoby dorosłej widzę, ile jest w nich problematycznych kwestii — seksizm, przemoc, bullying... To tylko kilka rzeczy, na które zwróciłam uwagę. Podobne odczucia mam względem tej książki, ale znacznie lżejsze. Nie jest to takie toksyczne gówno jak wyżej wymienione produkcje Disneya, ale czuję, że muszę Was przed tym ostrzec.

Przede wszystkim największy problem w tej książce, jaki zauważam to bullying. Nie ma dobrego tłumaczenia na polski, ale chodzi tutaj o przemoc rówieśniczą, znęcanie się nad innym. Tutaj akurat w środowisku szkolnym. Pojawiają się różne formy przemocy — werbalna, uszkodzenia mienia, zastraszanie, ale również dochodziło do rękoczynów. Z czego w przemocy werbalnej jest  także zawarta homofobia — używanie p-word. To słowo nie jest użyte w stosunku do osoby homoseksualnej, jednak jego użycie mnie raziło. Jest to też kolejny stereotyp, jaki można znaleźć w książce — jak chłopak ubiera się inaczej, to na pewno jest gejem. Uważam, że może być to triggerujące, dlatego podkreślam to w recenzji. Szczególnie że mam poczucie, że w tej książce przemoc została ukazana jako coś normalnego, element codzienności. Głównie tak odebrałam kwestie przemocy werbalnej, bo przy przemocy fizycznej było to zaznaczone, aczkolwiek bardziej na zasadzie "przesada" niż to jest faktycznie złe.

Dziwne zachowania bohaterów

Jeśli chodzi o fabułę i zachowanie bohaterów w trakcie ich codzienności, to rany... Jakie to było dla mnie nielogiczne! Naprawdę były sceny, które sprawiały, że obok mojej głowy pojawiał się znak zapytania, a ja zastanawiałam się, o co tutaj chodzi i z czego wynika to zachowanie. Część zachowań później nabierała sensu, co nie zmienia faktu, że i tak były z dupy. 

Przez również relacje między bohaterami są dziwne. Najdziwniejsza jest relacja Isobel z jej chłopakiem, Bradem. Poznajemy ich w momencie, gdy przestaje im się układać, a dzieje się przez to, że Isobel została przydzielona do grupy projektowej z Varenem, który ubiera się w gotyckim stylu, co go wyróżnia i budzi w wielu osobach niepokój. W relacji Isobel i Brada nie dostrzegam zbyt wiele pozytywnych uczuć — jest zazdrość o Varena, jest żal Isobel o zachowanie Brada i brak chęci komunikacji między sobą. Później po zerwaniu Brad zaczyna robić na złość Isobel spotykając się z jej przyjaciółką, Nikki, a jednocześnie dalej jest o nią zazdrosny. Co również jest bez sensu.

Podobne zdanie mam o relacjach Isobel i jej znajomych. Nikki jest irytującą postacią. Przede wszystkim nie wydaje mi się, aby jakkolwiek lubiła Isobel. Bardziej jest osobą, która tylko czyha, aż głównej bohaterce podwinie się noga. Cała ich paczka nie ma problemu z odwróceniem się od niej, bo robi projekt z kimś innym, gdzie nawet nie miała możliwości, aby być z kimś innym w grupie. 
Kiedy zostaje całkiem sama nawiązuje bliższą relację z Gwen, dziewczyną mającą szafkę obok niej. Jest to również dziwna relacja, ale chyba najbardziej pozytywna w całej książce. Nie do końca logiczne jest dla mnie początek ich znajomości, jednak z czasem przestaje to aż tak razić. Dziewczyny naprawdę się lubią, a Gwen stara się być wsparciem dla nowej przyjaciółki. Niekiedy jej metody są niekonwencjonalne. 

Isobel — irytująca czy jednak nie? 

Główna bohaterka z pewnością będzie irytować wiele osób. Ja akurat nie miałam z nią aż takiego problemu — była i nie przeszkadzała mi w czytaniu, mimo że jej zachowania nie zawsze mi się podobały i drażniły. Nie weszła do pierwszej 5 najbardziej irytujących bohaterów, więc uznajmy to sukces. Co więcej, byłam w stanie rozumieć, skąd wynika jej zachowanie. 

Najbardziej irytująca może być relacja Isobel i jej taty. Jej ojciec jest surowy wobec niej i wiele od niej wymaga, przez co ona się buntuje. W takich momentach Isobel często działa pod wpływem emocji i może się wydawać, że w stosunku do rodziców zachowuje się jak rozkapryszone dziecko. Jednak jej zachowanie jest naprawdę logiczne i adekwatne do jej wieku. Osoby w nastoletnim wieku chcą być traktowani jak dorośli i domagają się autonomii, a kiedy rodzic wychodzi do nich z karami i ogólnie jak do dziecka, oni zaczynają się buntować. 

Atutem dla mnie jest jeszcze to, że Isobel nie jest superbohaterką. Zupełnie nie odnajduje się w sytuacji, w której musi kogoś ratować i to jest naprawdę naturalne. Nie wie, jak to zrobić, popełnia błędy i słucha się złych rad. Jednocześnie nie można jej nazwać fajtłapą albo uznać, że nie myśli, bo jej zachowanie wynika z tego, że nie zna świata, w którym się znalazła.
W skrócie Isobel jest jak zwykła nastolatka, co się świetnie udało oddać autorce. Myślę, że wiele dziewczyn może się z nią utożsamić.

Varen — tajemniczy główny bohater

O Varenie ciężko mi cokolwiek napisać, mimo że jest drugi główny bohater. Przede wszystkim wynika to z tego, że poznajemy wszystko z perspektywy Isobel, pomimo narracji trzecioosobowej. Dziewczyna nie zna dobrze chłopaka i to, co o nim wie, słyszała głównie z plotek. Oboje obracają się w innym kręgu towarzyskim. 

Varen to skryty chłopak, który zaskakuje. Przede wszystkim problemami, jakie skrywa. Wydaje mi się, że ta część tylko zarysowuje jego problemy, pokazuje ich główne źródło, a dopiero w kolejnych częściach będzie to dalej rozwinięte. Jestem tego bardzo ciekawa, bo jest bardzo ważne dla całego tego książkowego świata i powinno wiele wytłumaczyć czytelnikom. 

Nastoletni romans — jak on wypada?

Obowiązkowy wątek powieści dla nastolatków z lat 2010-2015, czyli romans. Najlepiej romans, który ma elementy paranormalne. Oczywiście, że mamy to!

Jeśli dotrwaliście do tego momentu, to nie zdziwi Was, co napiszę. Ten wątek jest dziwny. Nie do końca zrozumiale rozpoczyna się ich zauroczenie. Nawet ciężko jest mi określić, kto pierwszy się zauracza, ale chyba Varen. W przypadku Isobel te uczucia są po prostu niezrozumiałe, być może sama ich nie rozumie, ale na koniec widać, że coś do chłopaka czuje. Na całe szczęście nie jest to nagła wielka miłość, może dlatego tak ciężko jest mi to oceniać. 

Mniej rzucającym plusem tej relacji jest to, że Varen jest normalny w stosunku do Isobel. Poza wchodzeniem do jej domu przez okno to zachowuje się naprawdę poprawnie. Wchodzenie przez okno jest najdziwniejsze, ale roni to, gdy dziewczyna nie śpi i czeka, aż ona go wpuści. Poza tym nie stalkuje jej, nie osacza, nie śledzi ani nie narusza jej prywatności na inne osoby. Cóż, nie zawsze jest to oczywiste w romansach, ale to dla mnie kolejna rzeczy, na którą nauczyłam się zwracać uwagę. 

Całościowo uważam tę książkę za bardzo dobrą. Przede wszystkim miło spędziłam przy niej czas, zajęła mnie i moje myśli, i co najważniejsze nie mogłam się od niej oderwać. Nie dostarczyła mi może emocjonalnego rollercoasteru, ale wystarczająco dużo emocji mi dała. Szczególnie na sam koniec. Myślę, że na spokojnie mogę ją Wam polecić. Szczególnie kiedy szukacie czegoś z nietypowym klimatem, nutą fantastyki i jednoczesnego po prostu lekkiego do czytania. Na pewno się przy niej odprężycie (chyba że bohaterowie będą Was irytować, bo tak też może się zdarzyć). Na spokojnie możecie po nią sięgać, jeśli lubicie klimat filmów i seriali z Disney Channel z lat 2006-2011 i jesteście w stanie wybaczyć pewne problematyczne kwestie. 


Kwartalnik IX - poproszę o odrobinę spokoju

Hejo!

W kwiecień wchodzę z nadzieją, że będzie nieco spokojnie. Chociaż sama dobrze wiem, że tak się nie stanie. Szczególnie że bliżej niż dalej do rozpoczęcia pisania teorii do licencjatu. Jak dobrze, że pisałam monografię do posteru w tym marcu (a raczej ostatnim tygodniu marca) i wiem, że czego mogę się spodziewać. Zarówno pod względem mojego zachowania i podejścia do tego, jak i mniej więcej, jak to ma wyglądać i jak mam pisać. Spokoju też za bardzo nie będzie, bo mam ambitne plany, jeśli chodzi o bloga i znowu wpadłam w krąg współprac, więc będę się cisnąć podwójne, aby nie zasypać Was samymi współpracami. Ale! Myślę, że będą to udane współprace. Jedna z książek to coś, o czym słyszałam już w gimnazjum i chciałam spróbować. Druga to wznowienie, które jest dla mnie niespodziankę i nie mam pojęcia, czy mi się spodoba. Z kolei trzecia to kontynuacja świetnej książki. Ekscytuję się na myśl o każdej z nich (no dobra, tą pierwszą to już kończę). Poza tym szykuję też inne wpisy, aby to poprzeplatać. Jeden mam prawie w całości napisany od lutego, ale czekam do połowy kwietnia z publikacją. Akurat do tego czasu powinnam go dokończyć i jakoś sensownie podsumować. Poza tym będę szykowała rocznicowy post, którego zarys mam od dłuższego czasu. Łącznie myślę, że pojawi się jakieś 5 wpisów, poza tym dzisiejszym.

Co u mnie?

Nie skłamię, jeśli określę trzy pierwsze miesiące tego roku jako szalone. Dużo się dzieje, czasem jest męcząco. Szczególnie uciążliwy był pod tym względem marzec, ale im bliżej końca tym było lepiej. Moja uczelnia zadbała o to, abym się nie nudziła (jak zawsze). W sumie to w tym semestrze jest jakoś wszystko nieorganizowane i mam wrażenie, że organizacja czegokolwiek z semestru na semestr spada. Okazuje się, że plan, który na początku zapowiadałam się fajnie, to jednak można zepsuć bezsensownym ustawieniem grup. Tym sposobem będę mieć blisko miesiąc przerwy w laboratoriach i zamiast je kończyć w maju, to skończę je w czerwcu. Marzenie każdego studenta — zamiast szlifować pracę licencjacką, to jeszcze trzeba się uczyć na wejściówki i spędzać kilka godzin na laboratoriach. Rozpisuję się o marcu, mimo że przedostatni wpis jego dotyczył. Jednak te emocje są mi najbliższe i jeszcze ze mnie nie uszły.
A styczeń i luty?
Nauka do sesji, sesja i upragniony odpoczynek. Pierwsze i najbardziej oczywiste skojarzenia i wspomnienia. Co by nie było, to były dobre miesiące. Stopniowo wdrażałam się w moje cele na 2023 rok i nawet udało mi się je osiągnąć. Szczególnie lepiej wspominam luty, bo naprawdę odpoczęłam w pełni, niczym się nie martwiłam i robiłam to, co chciałam. Przeczytałam ponownie Percy'ego Jacksona, na co miałam ogromną ochotę od pewnego czasu. I pisałam nieco więcej. Właśnie wtedy udało mi się rozpocząć lub dalej pisać wpisy, które mam rozpoczęte od kilku miesięcy. Mam nadzieję, że do maja w końcu się z nimi uporam, bo naprawdę szkoda, aby tkwiły niedopisane.

Książki

W ciągu tych trzech miesięcy przeczytałam 22 książki. Jestem znowu w okresie, gdy jeśli sięgam po książkę, to częściej wybieram tę tradycyjne. Na e-booki, a tym bardziej audiobooki nie mam ostatnio ochoty. Pewnie mi się to znowu zmieni albo znajdę sobie jakiś e-book do czytania w pociągu, bo jednak jest to dla mnie wygodniejsze.

Co polecam?
1. This poison heart. Zatrute serce Kalynn Byron — mitologia grecka i rośliny — cudowne połączenie. Książka o magii z tego typu, jakie lubię. Czyli magia ma swoje źródło, jest rozwój mocy bohaterki oraz jest głębsza historia. Poza tym akcja sama w sobie jest bardzo ciekawa, a relacje między bohaterami są pełne ciepła. 9/10
2. Królestwo mostu Danielle L. Jensen — nie do końca typowy romans. O ile, do schematyczności rozwoju relacji bohaterów, mogę mieć pewne zarzuty, to jednak cała reszta robi wrażenie i sprawia, że tego się aż tak nie odczuwa. Przede wszystkim postać głównej bohaterki to naprawdę silna postać kobieca. Ogromny plus za to, że nie straciła rozumu, gdy się zakochała. Druga rzecz to skupienie się na polityce świata — jest to równie ważne, jak wątek miłosny, co dało naprawdę fajny efekt. Książkę czytałam z zapartym tchem i byłam zachwycona. 8/10
3. seria Lockwood&sp. Jonathan Stroud — ta seria to moja nowa książkowa obsesja i miłość. Uwielbiam ten zamysł świata, w którym nastolatkowie mogą widzieć duchy i to oni muszą obronić świat przed nimi. Ciekawe zagadki i sympatyczni bohaterowie sprawiają, że książka nie jest w żaden sposób straszna, mimo że istoty z zaświatów są tym, co ją wyróżnia. Ta seria jest jak ciepły kocyk — otula serce czytelnika. Jak dla mnie z tomu na tom staje się coraz lepsza. - za całość 9/10

Czego nie polecam?
1. Korona ze złoconych kości Jennifer L. Armentrout — ogólnie jako "nie polecam" jest cała seria Z krwi i popiołu, ale to dopiero trzeci tom mi uświadomił, że po prostu nie warto nawet tego zaczynać. Po pierwszym tomie uznałam, że okej, dam jeszcze szansę drugiej części, bo jest podobno lepsza. Poza tym czasem trzeba świadomie poczytać słabe książki. Drugi tom był faktycznie lepszy i dał mi złudną nadzieję, że może być lepiej. Ale Korona ze złoconych kości... To było nieporozumienie. Punkt rozpoczęcia fabuły — spoko. Punkt zakończenia fabuły — spoko. Wszystko pomiędzy? Do kosza. Naprawdę, ta książka jest sama w sobie słaba. Nie w niej wielu zalet, a największa to, to, że szybko się czyta. Zabiegi fabularne zupełnie bez sensu i rzutują na odbiór całej serii do tego stopnia, że po prostu nie warto tracić czasu na tę serię, gdy można przeczytać coś lepszego. Świadomość, że to ma mieć jeszcze trzy części, mnie osłabia. 3/10, bo ostatnie 150 stron było spoko.

Filmy

Filmów praktycznie nie oglądałam. Może było ich kilka, ale żaden mnie na tyle nie zachwycił, aby go bardziej zapamiętała. Były też filmy, które ponownie oglądałam, głównie animowane. Znowu więcej seriali oglądałam. Chyba zacznę od nowa spisywać obejrzane filmy, bo jednak nie ogarniam tego aż tak dobrze i korzystam z trzech platform streamingowych, a tylko na Netflixie znalazłam historię oglądania.

Seriale

Seriali oglądałam naprawdę dużo. Część sezonów była naprawdę dobra i oglądałam z zapartym tchem, jedno to było miłe zaskoczenie. Za to kilka kontynuacji było... Meh... Zaraz wyjaśnię. W tym zestawieniu najlepsze seriale, to polskie produkcje, co mnie dziwi. Jestem jeden wyjątek zagraniczny. Akurat nie mam im wiele do zarzucenia, te zagraniczne zawiodły mnie bardziej. Wybrałam trzy najlepsze, a o pozostałych postaram się napisać osobny wpis. Trochę tego było, a najlepiej będzie, jak skupię się na tym, co było dla mnie najlepsze.

Co polecam?
1. Gang zielonej rękawiczki — na tym serialu bawiłam się naprawdę dobrze! Obejrzałam w dwa wieczory. Bardzo podoba mi się przedstawienie osób starszych w tak szeroki sposób. Są różne osoby, różne typy i każdy z nich jest inny. To ogromny plus tego serialu, że pokazuje starość różnorodnie. Sama fabuła też jest super. Wiadomo, że ten serial nie jest obyczajowy i nie ma co oczekiwać od niego odzwierciedlenia rzeczywistości.
2. Gry rodzinne — ten serial z każdym odcinkiem rozwalał mi mózg coraz bardziej. Stereotypy, zgrywanie idealnej rodziny na pokaz, podejście "bo dziecko musi mieć ojca". Oczywiście, jak ciąża, to i ślub. Polska w wyolbrzymieniu, ale czy jakimś dużym? Co ciekawe, można zobaczyć w tym serialu perspektywy różnych postaci na jedno wydarzenie. Niezmiernie polecam ten serial, mimo że jest to raczej specyficzna twórczość. Na pewno nie przypadnie każdemu do gustu.
3. Lockwood i spółka — nie mogłam zapomnieć o serialu, który otworzył mi drogę do nowej książkowej miłości. Serial polecam równie mocno, co książki. Jest całkiem dobrą ekranizacją dwóch pierwszych części. Wypada nieco bardziej blado, bo książka ma znacznie więcej szczegółów. Klimat tego świata jest naprawdę dobrze odwzorowany. Po przeczytaniu mam większe zastrzeżenia do poprowadzenia wątku George'a, ale tak właściwie, to się dopiero okaże podczas kolejnego sezonu.

Kosmetyki

Przez te trzy miesiące wpadło mi trochę nowości, szczególnie do włosów. Z kolei do twarzy zaliczyłam powrót do sprawdzonego kremu, bo bardziej wpasował się w moje aktualne potrzeby. 

Co polecam?
1. Hairy Tale Cosmetics Wasabi scrub myjący — mój nowy hit od Hairy Tale Cosmetics. Nie sądziłam, że ten scrub spodoba mi się bardziej niż ich peeling chelatujący. Działa równie dobrze, skóra jest doczyszczona. Przewaga jest głównie w szybkości — chwila masowania głowy przed myciem, nie trzeba z tym chodzić. Wydaje mi się, że jest to też opcja "bezpieczniejsza" - nie da rady sobie nim zrobić krzywdy, a Squeaky jednak był mocny i jak się go odrobinę przetrzymało, to już był nieprzyjemne konsekwencje. Krótko: ogromnie polecam! Scrub spełnia swoją rolę, jest wygodny w użyciu oraz widocznie i długo trwałe łagodzi skórę głowy. Przez zimę miałam większe kłopoty z nią, ale używanie tego produktu i booster od so!flow regularnie przez miesiąc pozwoliło mi na pozbycie się ich albo wyciszenie nieprzyjemnych objawów. Sprawdziłam też, jak scrub radzi sobie na twarzy — tutaj również efekty bardzo mnie zadowoliły. 

2. APIS Hydro Evolution Ultralekki Krem Nawilżający — megafajny produkt! Bardzo dobrze mi się go używało, daje bardzo przyjemne odczucie na twarzy. Jednak jest dla mnie za lekki w zimie. Podejrzewam, że w lecie kupię sobie nowe opakowanie i wtedy będzie mi się lepiej sprawdzał. Mimo to jestem z niego zadowolona, bo faktycznie dobrze nawilżał. 
3. So!flow Wzmacniający Booster do skóry głowy — dobry kumpel peelingu od HTC. Boostera używałam raz lub dwa razy w tygodniu od grudnia do lutego, bo w marcu gdzieś zgubiłam całe opakowanie tego produktu. Miałam bardzo suchą skórę głowy, co powodowało nieprzyjemności. Booster poradził sobie z tym naprawdę dobrze — po ok. miesiącu przerwy od tego produktu i dwóch tygodniach przerwy od peelingu, nie czuję żadnych nieprzyjemności. Skóra dalej jest nawilżona, nie kaprysi i wszystko jest okej. Jedynie mogę się przyczepić do wydajności, bo jedno opakowanie starczyło mi na jakieś 1,5 miesiąca. Chociaż korzyści z jego stosowania i tak przewyższają te negatywne aspekty.

Z czego jestem dumna?

Ze zdobycia luzu i większej otwartości w kontaktach międzyludzkich. Ogólnie zawsze byłam osobą, która się dość stresowała w kontaktach międzyludzkich, szczególnie tych oficjalnych, kiedy rozmawiam z osobą, która w jakiejś hierarchii jest wyżej niż ja. Ostatnio zauważyłam, że wejście do dziekanatu, aby coś załatwić, nie budzi we mnie stresu. Po prostu wchodzę, pytam się i załatwiam, co mam załatwić. Przy okazji pogadam sobie z paniami dziekanatu. Podobnie jeśli chodzi o rozmowy z promotorką czy innymi wykładowcami albo opiekunami koła, zaczęłam czuć bardziej swobodnie i nie jest to dla mnie aż tak stresujące. To też nie było tak, że mnie jakoś stres blokował wcześniej, ale odczuwałam z tego powodu jakiś większy dyskomfort. Teraz zniknął i czuję się z tym naprawdę dobrze.