Jest to jeden z tych wpisów, które zaczęłam jakieś dwa tygodnie przed publikacją, będąc niesamowicie zirytowaną, bo przecież nie mam czasu, a mam tyle fajnych pomysłów! Miał być wpis o moich frustracjach, taki luźniejszy. Jednak wyjdzie co innego, bo rozpisałam się bardzo mocno i ta luźna forma przestała mi pasować. Zostawiam same poważniejsze kwestii, nakreślam, co mi się nie podoba. Nie mam zamiaru nikogo wzywać do tablicy i nie chodzi mi o konkretne osoby, ale o zjawiska. Po prostu piszę o tym, co mi się nie podoba i na co warto zwrócić uwagę, aby to poprawić. 

Ostatnio wdawałam się sporo w dyskusje na temat książkowej społeczności. Mam przemyślenia, mam gotowy szkic wpisu na dłuższy wpis i mam nadzieję, że zacznie dochodzić do ich realizacji. Być może są to niepopularne opinie, ale może być fajna dyskusja. Ten wpis również piszę z lekką obawą, bo część tematów jest gorąca, a ja wtrącę moje trzy grosze. 


1. Słabe działania promocyjne ze strony wydawnictw


W ciągu ostatniego roku widzę różne trendy, jeśli chodzi o wydawnictwa i promocję ich produktów. Niestety, te gorsze aspekty promocji, dużo lepiej widać niż te pozytywne. Obserwuję na bieżąco kilka wydawnictw i głównie są to wydawnictwa wydające książki młodzieżowe (young adult) i new adult. I tu się zaczynają schody, fikołki i inne absurdy. 

Dawanie książek, które są +18, niepełnoletnim recenzentom. 

Nie ma tak jasnych wytycznych, określających treści odpowiednie dla osób w danych przedziale wiekowym, ale są treści, których osoby w okresie dojrzewania nie powinny jeszcze czytać. Po prostu nie mają jeszcze odpowiedniej dojrzałości do odbioru treści trudnych. Wydawnictwo przede wszystkim powinno o to zadbać, aby ich książki były promowane przez osoby, do których ta książka jest skierowana. To również ułatwia dotarcie do docelowej grupy odbiorców, a niedopasowanie jej na początku utrudni dalszą promocję książki. 

Wydawnictwa z YA w nazwie, które wydają książki nie YA

Łączy się to z powyższym punktem, ale chcę to osobno rozwinąć. Trochę jak nazwać knajpę "WegeKrysia" (nie mam nic do Kryś, po prostu pierwsze imię, jakie mi wpadło do głowy)  i serwować steki wołowe. Jak dla mnie jest to wprowadzanie konsumenta w błąd. Po prostu nazywając markę w ten sposób, oświadcza się, że będzie się dostarczało produkt z określonej grupy. Osoby, które śledzą na bieżąco wydawnictwa i orientują się w nich, to tylko jedna bańska odbiorców. Są jeszcze osoby spoza tej grupy, których książka zaciekawi lub chcą kupić prezent bliskiej osobie i zupełnie się w tym nie orientują. Jest tutaj więcej szkody niż pożytku. 
Biorąc pod uwagę, że young adult to gatunek, który jest skierowanych do młodzieży i po prostu jest on ograniczony pewnymi zasadami. Jest to dość zróżnicowana grupa pod względem dojrzałości, bo wchodzą do niej osoby od 12 do 17 roku życia. Wydawanie przez wydawnictwa deklarujące się jako young adult, nie powinny po prostu wydawać książek skierowanych dla dorosłych. Jasne, jak siedemnastoletnia osoba przeczyta książkę +18 to nic się nie stanie. Chodzi tutaj o te młodsze osoby, przed 16 rokiem życia, które często nie mają wystarczającej dojrzałości, aby odbierać trudne i niekiedy toksyczne treści. Szczególnie że jest wiele książek, które takie treści chcą sprzedawać jako oznaki romantyczności. Również ważne jest dawanie listy "wyzwalaczy" (trigger warning), które przestrzegają przed trudnymi wątkami i motywami w książkach. Na niektóre książki należy poczekać i to nie jest nic złego. Czytanie znacznie wcześniej często nie jest dobrym wyborem, a powstrzymanie się od przeczytania czegoś nie jest wstydem. 

Tłusty Czwartek i nieudany marketing 

Tłusty Czwartek pokazał, jak bardzo wydawnictwa nie potrafią w marketing. Naprawdę... Nie sądziłam, że można zrobić, tak słabe akcje z tej okazji. Zamiana elementów okładek na pączki i... zamiana urny na pączka na okładce "Cieszę się, że moja mama umarła". Jest to autobiografia gwiazdy iCarly, Jennette McCurdy. Zawiera wiele traumatycznych przeżyć aktorki. Inny przykład to zastąpienie słowem początek fragmentu tytułu autobiografii gwiazdy Przyjaciół, "Przyjaciele, kochankowie i ta Wielka Straszna Rzecz"... Matthew Perry w swojej książce również rozlicza się ze swoimi demonami, w tym z alkoholizmem. Wybór tych książek to postów o zabarwieniu humorystycznym jest nie na miejscu. 
Jest masa książek, które są po prostu zwykłe i nie są związane z cudzą tragedią, więc jak najbardziej nadają się do tego wpisów o zabarwieniu humorystycznym. 

2. Słabej jakości współprace


Inną rzeczą, która wiąże się z promocją, a bardzo rzuca mi się w oczy, są słabe współprace. Z jednej strony to przecież twórca się tym zajmuje, on odpowiada za jakość treści, ale wydawnictwa też powinny trzymać  rękę na pulsie i kończyć takie współprace, jak najszybciej 

Wrażenie, że ktoś nie przeczytał książki

Słowo recenzja nawet mi nie przechodzi przez palce. Chodzi o teksty, które mają na celu polecenie książki, ale jest wrażenie, że ich autor nie przeczytał tej książki i jej w ogóle nie zna. Można pisać o książce krótko i zwięźle, tylko nie to mam na myśli. Widziałam wpisy naprawdę dużych kont, które dały mi takie wrażenie. Jedno to była recenzja drugiego tomu książki, która wyglądało tak:
 Ta książka była dobra, wzbudziła we mnie mniej emocji niż pierwszy tom, ale nie będę wam dużo tym pisać, bo nie chcę spoilerować.
Tutaj również — zdaję sobie sprawę z tego, że spoilery są źle widziane, przez co trudno się recenzuje kontynuacje. Tylko to nie jest tak, że jest to niemożliwe. Jest ciężej, ale da się to zrobić lepiej. Wystarczy nieco więcej napisać. Można napisać, czy bohaterowie się zmienili. Jakie jest tempo akcji, czy fabuła zaskoczyła, czy nie zaskoczyła. O książkach po ich przeczytaniu można naprawdę dużo napisać, unikając spoilerów. Tylko trzeba je przeczytać. 
Są to naprawdę słabe teksty, które nic nie wnoszą do dyskusji o książce ani do jej promocji. Największym szokiem dla mnie jest to, że wydawnictwa nie rezygnują z takich recenzentów, a nawet decydują się na ponowne współprace. 

Relacja wydawnictwo-recenzent 

W kwestii współprac jest też jeszcze jedna ważna kwestia, która już znacznie bardziej dotyczy wydawnictwa. Mianowicie warunki współprac i relacja z recenzentem. Jestem akurat po tej drugiej stronie. Ciśnie mi się na usta, że moje doświadczenie we współpracach jest niewielkie, ale przecież już tak nie jest. Zdobyłam go na tyle, aby wiedzieć, z kim mi się dobrze współpracuje i na jakich warunkach pasuje mi współpraca. 

Najczęściej spotykane są współprace barterowe, w których zapłatą za recenzję jest produkt, czyli książka. Jednym z problemów są egzemplarze recenzenckie, czyli tak zwane "szczoty". Są wydruki książki przed korektą, po prostu surowy tekst. Często bez dodatkowych ozdób lub map, które są w wersji finalnej. Krótko mówiąc, jest to niegotowy produkt. Często recenzent musi się prosić o finalny egzemplarz, co nie powinno mieć miejsca. Zapłatą za recenzję musi być produkt finalny i tyle. 
Jest również kwestia, że współprace za pieniądze to po prostu święty Graal. Zdarzają się rzadko i wyłącznie u osób, które mają bardzo duże zasięgi. Szkoda, bo pokazuje to, że wielu recenzentów, mimo wykonywania naprawdę ogromnej i dobrej pracy, nie jest traktowanych jako pracownik, a jako tania siła robocza. Szczególnie widzę, że tak traktowane są osoby młode, często niepełnoletnie. Robią naprawdę dużo w kwestii promocji książki, a mają wyłącznie książkę. Jest to oczywiście tańsze dla wydawnictwa.

Dla mnie jest również bardzo ważne, jak przebiega komunikacja między mną a wydawnictwem. W tej kwestii jestem w pełni zadowolona z dwóch wydawnictw. Zawsze po wstawieniu recenzji wysyłam linki i doceniam, kiedy wydawnictwo odpisze, że wszystko dotarło. Mam poczucie, że jestem traktowana poważnie i współpraca została w pełni rozliczona. Również spotkała mnie sytuacja, gdzie byłam zapewniona, że książka przyjdzie w okolicach premiery, a została wysłana jakieś dwa czy trzy tygodnie po niej. Myślałam, że wydawnictwo uznało, że  rezygnują ze współprac, nic nie pisząc. Oczywiście, że mogłam sama się odezwać, tylko skupiłam się ogarnianiu bieżących rzeczy na studiach i ostatnie o czym myślałam, to pisanie do wydawnictw. Komunikacja i jasne warunki współprac to podstawa!


3. Tytuły po angielsku


Nowa moda, która przybiera na sile i mocno polaryzuje książkowe społeczeństwo. Ten temat powraca co kilka dni i właściwie wydawnictwo albo obrywa się za przetłumaczony tytuł, albo za jego nieprzetłumaczenie. Ostatnio czuję, że dyskusja robi się szczególnie gorąca.

Nie jestem za zostawianiem oryginalnych tytułów. Przede wszystkim, jeśli książka jest wydawana na polskim rynku, to niech ma też polski tytuł, bo treść jest również po polsku. Widzisz książkę z polskim tytułem, to wiesz, że masz do czynienia z przetłumaczoną książką i tyle. Widziałam w Internecie wiele razy, że ktoś kupił wydanie angielskie, a nie polskie przez oryginalny tytuł. Nawet krąży filmik osoby z zagranicy, która nieświadomie kupiła sobie książkę w polskim języku. To naprawdę wprowadza w błąd. Szczególnie że książki są dawane również na prezenty, a osoby z pokolenia obecnych czterdziestolatków i starze często nie znają tak biegle angielskiego lub naturalnie myślą, że jest to książka po angielsku. Zresztą, wystarczy po prostu nie śledzić książkowej społeczności, aby nie wiedzieć, że jest obecnie taki trend i unikać takich książek przez tytuł. 
Częsty argument, jaki się pojawia w tej dyskusji to "po angielsku" brzmi lepiej. Ten argument jest straszny i głupi jednocześnie. Tytuł może się podobać albo nie, ale to już jest niezależne od języka. Po polsku i po angielsku brzmi tak samo, bo znaczy to samo (pomijam sytuacje, gdy polki tytuł ma całkowicie inne znaczenie). Nie podoba mi się, że ktoś z góry zakłada, że jakiś język jest gorszy. Nawet trudno mi z tym argumentem dyskutować, bo sprowadzanie tej dyskusji do kwestii jakiejś tam estetyki czy luksusu jest dla mnie kuriozalne. Generalnie tytuł to kwestia marketingu, dlatego ważniejsze jest, aby trafił do jak najszerszej grupy odbiorców na danym rynku, a nie tylko tych śledzących nowości wydawnicze na swiecie.

Wybitnym koszmarkiem są dla mnie książki z angielskim tytułem napisane przez polskie autorki. W tym przypadku zupełnie nie widzę sensu takiego zabiegu. Naprawdę, jest to dla mnie wybitnie bez sensu. Również nie widzę w tym żadnych zalet — prędzej to odstraszy czytelników spoza internetowej bańki, niż ich zachęci nowe osoby do sięgnięcia po książkę. Zastanawiam się, jak to się ma w przypadku tiktoka, kiedy książka pójdzie w viral i jedyne co o niej wiadomo to tytuł po angielsku. Ile osób obcojęzycznych da się zmylić i kupi taką książkę? 

Z moich rozważań to tyle! Wyszło naprawdę długo, więc mam nadzieję na jakąś ciekawą dyskusję w komentarzach. 

Zapraszam również na mój profil na Vinted, gdzie wstawiłam książki na sprzedaż oraz ubrania. 

VINTED - KASIULEK1770




Chcę Was również zaprosić na Instagrama, gdzie do jutra trwa rozdanie. Można zgarnąć całą serię Delirium!


10 komentarzy:

  1. Ja również kilka razy nabrałem się, kupując książkę z angielskim napisem, nie wiedząc że treść jest po angielsku. Wg mnie polskie książki powinny mieć polskie tytuły, w końcu skierowany tekst do Polaków. Co do recenzji takich krótkich co tu wspomniałaś to też ich nie lubię, nic mi taka recenzja nie mówi, nie zachęca do przeczytania danej pozycji. Przez to można minąć prawdziwe super książki bo recenzja była myląca. Jeśli chodzi o książki z przedziałem wiekowym to myślę że są książki, które może czytać każdy, niezależnie od wieku, ale te z dreszczykiem powinny mieć naklejkę "18+" by jakiś dzieciak z podstawówki nie sięgał zbyt wcześnie za erotyczne sceny. Pozdrawiam, Adrian (@italiano203)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja bym jeszcze dorzuciła do "+18" bardzo brutalne i krwawe historie, bo to również nie każdy jest w stanie udźwignąć.

      Usuń
  2. Witam serdecznie ♡
    Interesujące, w sumie nigdy tak bardzo nie zagłębiałam się w ten temat ale faktycznie, takie gafy (o ile można to tak nazwać) zdarzają się i to często! Zwłaszcza recenzje- niejednokrotnie czytając takie krótkie zdania mam wrażenie, że autor nie bardzo wie o czym pisze. Z jednej strony to wzywanie, napisać o czymś czego w ogóle się nie zna :D Jednak jeżeli czytelnik chce poznać recenzję danego tytułu, to nie po to by dowiedzieć się "książka jest fajna, wzbudziła emocje, polecam" :D
    Pozdrawiam cieplutko ♡

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To fakt! U niektórych w sytuacjach, gdy piszą o nieprzeczytanej książce, włącza się losowe słowa generator. :D

      Usuń
  3. Oh my, I like your blog. I even followed your blog.
    I like reading about health but I will try to read a novel with the next 3 months... maybeeeeee
    https://www.melodyjacob.com/2023/02/best-shampoo-for-dandruff.html

    OdpowiedzUsuń
  4. Ciekawy post. Relacja wydawnictwo-recenzent... Temat rzeka.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To prawda. Ja i tak poruszyłam to bardzo skrótowo i tylko to, co faktycznie mnie dotyczy.

      Usuń
  5. Zwróciłaś uwagę na ważne rzeczy - to prawda odpowiednia grupa wiekowa, tematyka a także właściwy wybór recenzenta to clue

    OdpowiedzUsuń

Podoba Ci się post? Daj znać w komentarzu!
Chcesz więcej? Zaobserwuj!
Bardzo dziękuję!