Hejo!

W kwiecień wchodzę z nadzieją, że będzie nieco spokojnie. Chociaż sama dobrze wiem, że tak się nie stanie. Szczególnie że bliżej niż dalej do rozpoczęcia pisania teorii do licencjatu. Jak dobrze, że pisałam monografię do posteru w tym marcu (a raczej ostatnim tygodniu marca) i wiem, że czego mogę się spodziewać. Zarówno pod względem mojego zachowania i podejścia do tego, jak i mniej więcej, jak to ma wyglądać i jak mam pisać. Spokoju też za bardzo nie będzie, bo mam ambitne plany, jeśli chodzi o bloga i znowu wpadłam w krąg współprac, więc będę się cisnąć podwójne, aby nie zasypać Was samymi współpracami. Ale! Myślę, że będą to udane współprace. Jedna z książek to coś, o czym słyszałam już w gimnazjum i chciałam spróbować. Druga to wznowienie, które jest dla mnie niespodziankę i nie mam pojęcia, czy mi się spodoba. Z kolei trzecia to kontynuacja świetnej książki. Ekscytuję się na myśl o każdej z nich (no dobra, tą pierwszą to już kończę). Poza tym szykuję też inne wpisy, aby to poprzeplatać. Jeden mam prawie w całości napisany od lutego, ale czekam do połowy kwietnia z publikacją. Akurat do tego czasu powinnam go dokończyć i jakoś sensownie podsumować. Poza tym będę szykowała rocznicowy post, którego zarys mam od dłuższego czasu. Łącznie myślę, że pojawi się jakieś 5 wpisów, poza tym dzisiejszym.

Co u mnie?

Nie skłamię, jeśli określę trzy pierwsze miesiące tego roku jako szalone. Dużo się dzieje, czasem jest męcząco. Szczególnie uciążliwy był pod tym względem marzec, ale im bliżej końca tym było lepiej. Moja uczelnia zadbała o to, abym się nie nudziła (jak zawsze). W sumie to w tym semestrze jest jakoś wszystko nieorganizowane i mam wrażenie, że organizacja czegokolwiek z semestru na semestr spada. Okazuje się, że plan, który na początku zapowiadałam się fajnie, to jednak można zepsuć bezsensownym ustawieniem grup. Tym sposobem będę mieć blisko miesiąc przerwy w laboratoriach i zamiast je kończyć w maju, to skończę je w czerwcu. Marzenie każdego studenta — zamiast szlifować pracę licencjacką, to jeszcze trzeba się uczyć na wejściówki i spędzać kilka godzin na laboratoriach. Rozpisuję się o marcu, mimo że przedostatni wpis jego dotyczył. Jednak te emocje są mi najbliższe i jeszcze ze mnie nie uszły.
A styczeń i luty?
Nauka do sesji, sesja i upragniony odpoczynek. Pierwsze i najbardziej oczywiste skojarzenia i wspomnienia. Co by nie było, to były dobre miesiące. Stopniowo wdrażałam się w moje cele na 2023 rok i nawet udało mi się je osiągnąć. Szczególnie lepiej wspominam luty, bo naprawdę odpoczęłam w pełni, niczym się nie martwiłam i robiłam to, co chciałam. Przeczytałam ponownie Percy'ego Jacksona, na co miałam ogromną ochotę od pewnego czasu. I pisałam nieco więcej. Właśnie wtedy udało mi się rozpocząć lub dalej pisać wpisy, które mam rozpoczęte od kilku miesięcy. Mam nadzieję, że do maja w końcu się z nimi uporam, bo naprawdę szkoda, aby tkwiły niedopisane.

Książki

W ciągu tych trzech miesięcy przeczytałam 22 książki. Jestem znowu w okresie, gdy jeśli sięgam po książkę, to częściej wybieram tę tradycyjne. Na e-booki, a tym bardziej audiobooki nie mam ostatnio ochoty. Pewnie mi się to znowu zmieni albo znajdę sobie jakiś e-book do czytania w pociągu, bo jednak jest to dla mnie wygodniejsze.

Co polecam?
1. This poison heart. Zatrute serce Kalynn Byron — mitologia grecka i rośliny — cudowne połączenie. Książka o magii z tego typu, jakie lubię. Czyli magia ma swoje źródło, jest rozwój mocy bohaterki oraz jest głębsza historia. Poza tym akcja sama w sobie jest bardzo ciekawa, a relacje między bohaterami są pełne ciepła. 9/10
2. Królestwo mostu Danielle L. Jensen — nie do końca typowy romans. O ile, do schematyczności rozwoju relacji bohaterów, mogę mieć pewne zarzuty, to jednak cała reszta robi wrażenie i sprawia, że tego się aż tak nie odczuwa. Przede wszystkim postać głównej bohaterki to naprawdę silna postać kobieca. Ogromny plus za to, że nie straciła rozumu, gdy się zakochała. Druga rzecz to skupienie się na polityce świata — jest to równie ważne, jak wątek miłosny, co dało naprawdę fajny efekt. Książkę czytałam z zapartym tchem i byłam zachwycona. 8/10
3. seria Lockwood&sp. Jonathan Stroud — ta seria to moja nowa książkowa obsesja i miłość. Uwielbiam ten zamysł świata, w którym nastolatkowie mogą widzieć duchy i to oni muszą obronić świat przed nimi. Ciekawe zagadki i sympatyczni bohaterowie sprawiają, że książka nie jest w żaden sposób straszna, mimo że istoty z zaświatów są tym, co ją wyróżnia. Ta seria jest jak ciepły kocyk — otula serce czytelnika. Jak dla mnie z tomu na tom staje się coraz lepsza. - za całość 9/10

Czego nie polecam?
1. Korona ze złoconych kości Jennifer L. Armentrout — ogólnie jako "nie polecam" jest cała seria Z krwi i popiołu, ale to dopiero trzeci tom mi uświadomił, że po prostu nie warto nawet tego zaczynać. Po pierwszym tomie uznałam, że okej, dam jeszcze szansę drugiej części, bo jest podobno lepsza. Poza tym czasem trzeba świadomie poczytać słabe książki. Drugi tom był faktycznie lepszy i dał mi złudną nadzieję, że może być lepiej. Ale Korona ze złoconych kości... To było nieporozumienie. Punkt rozpoczęcia fabuły — spoko. Punkt zakończenia fabuły — spoko. Wszystko pomiędzy? Do kosza. Naprawdę, ta książka jest sama w sobie słaba. Nie w niej wielu zalet, a największa to, to, że szybko się czyta. Zabiegi fabularne zupełnie bez sensu i rzutują na odbiór całej serii do tego stopnia, że po prostu nie warto tracić czasu na tę serię, gdy można przeczytać coś lepszego. Świadomość, że to ma mieć jeszcze trzy części, mnie osłabia. 3/10, bo ostatnie 150 stron było spoko.

Filmy

Filmów praktycznie nie oglądałam. Może było ich kilka, ale żaden mnie na tyle nie zachwycił, aby go bardziej zapamiętała. Były też filmy, które ponownie oglądałam, głównie animowane. Znowu więcej seriali oglądałam. Chyba zacznę od nowa spisywać obejrzane filmy, bo jednak nie ogarniam tego aż tak dobrze i korzystam z trzech platform streamingowych, a tylko na Netflixie znalazłam historię oglądania.

Seriale

Seriali oglądałam naprawdę dużo. Część sezonów była naprawdę dobra i oglądałam z zapartym tchem, jedno to było miłe zaskoczenie. Za to kilka kontynuacji było... Meh... Zaraz wyjaśnię. W tym zestawieniu najlepsze seriale, to polskie produkcje, co mnie dziwi. Jestem jeden wyjątek zagraniczny. Akurat nie mam im wiele do zarzucenia, te zagraniczne zawiodły mnie bardziej. Wybrałam trzy najlepsze, a o pozostałych postaram się napisać osobny wpis. Trochę tego było, a najlepiej będzie, jak skupię się na tym, co było dla mnie najlepsze.

Co polecam?
1. Gang zielonej rękawiczki — na tym serialu bawiłam się naprawdę dobrze! Obejrzałam w dwa wieczory. Bardzo podoba mi się przedstawienie osób starszych w tak szeroki sposób. Są różne osoby, różne typy i każdy z nich jest inny. To ogromny plus tego serialu, że pokazuje starość różnorodnie. Sama fabuła też jest super. Wiadomo, że ten serial nie jest obyczajowy i nie ma co oczekiwać od niego odzwierciedlenia rzeczywistości.
2. Gry rodzinne — ten serial z każdym odcinkiem rozwalał mi mózg coraz bardziej. Stereotypy, zgrywanie idealnej rodziny na pokaz, podejście "bo dziecko musi mieć ojca". Oczywiście, jak ciąża, to i ślub. Polska w wyolbrzymieniu, ale czy jakimś dużym? Co ciekawe, można zobaczyć w tym serialu perspektywy różnych postaci na jedno wydarzenie. Niezmiernie polecam ten serial, mimo że jest to raczej specyficzna twórczość. Na pewno nie przypadnie każdemu do gustu.
3. Lockwood i spółka — nie mogłam zapomnieć o serialu, który otworzył mi drogę do nowej książkowej miłości. Serial polecam równie mocno, co książki. Jest całkiem dobrą ekranizacją dwóch pierwszych części. Wypada nieco bardziej blado, bo książka ma znacznie więcej szczegółów. Klimat tego świata jest naprawdę dobrze odwzorowany. Po przeczytaniu mam większe zastrzeżenia do poprowadzenia wątku George'a, ale tak właściwie, to się dopiero okaże podczas kolejnego sezonu.

Kosmetyki

Przez te trzy miesiące wpadło mi trochę nowości, szczególnie do włosów. Z kolei do twarzy zaliczyłam powrót do sprawdzonego kremu, bo bardziej wpasował się w moje aktualne potrzeby. 

Co polecam?
1. Hairy Tale Cosmetics Wasabi scrub myjący — mój nowy hit od Hairy Tale Cosmetics. Nie sądziłam, że ten scrub spodoba mi się bardziej niż ich peeling chelatujący. Działa równie dobrze, skóra jest doczyszczona. Przewaga jest głównie w szybkości — chwila masowania głowy przed myciem, nie trzeba z tym chodzić. Wydaje mi się, że jest to też opcja "bezpieczniejsza" - nie da rady sobie nim zrobić krzywdy, a Squeaky jednak był mocny i jak się go odrobinę przetrzymało, to już był nieprzyjemne konsekwencje. Krótko: ogromnie polecam! Scrub spełnia swoją rolę, jest wygodny w użyciu oraz widocznie i długo trwałe łagodzi skórę głowy. Przez zimę miałam większe kłopoty z nią, ale używanie tego produktu i booster od so!flow regularnie przez miesiąc pozwoliło mi na pozbycie się ich albo wyciszenie nieprzyjemnych objawów. Sprawdziłam też, jak scrub radzi sobie na twarzy — tutaj również efekty bardzo mnie zadowoliły. 

2. APIS Hydro Evolution Ultralekki Krem Nawilżający — megafajny produkt! Bardzo dobrze mi się go używało, daje bardzo przyjemne odczucie na twarzy. Jednak jest dla mnie za lekki w zimie. Podejrzewam, że w lecie kupię sobie nowe opakowanie i wtedy będzie mi się lepiej sprawdzał. Mimo to jestem z niego zadowolona, bo faktycznie dobrze nawilżał. 
3. So!flow Wzmacniający Booster do skóry głowy — dobry kumpel peelingu od HTC. Boostera używałam raz lub dwa razy w tygodniu od grudnia do lutego, bo w marcu gdzieś zgubiłam całe opakowanie tego produktu. Miałam bardzo suchą skórę głowy, co powodowało nieprzyjemności. Booster poradził sobie z tym naprawdę dobrze — po ok. miesiącu przerwy od tego produktu i dwóch tygodniach przerwy od peelingu, nie czuję żadnych nieprzyjemności. Skóra dalej jest nawilżona, nie kaprysi i wszystko jest okej. Jedynie mogę się przyczepić do wydajności, bo jedno opakowanie starczyło mi na jakieś 1,5 miesiąca. Chociaż korzyści z jego stosowania i tak przewyższają te negatywne aspekty.

Z czego jestem dumna?

Ze zdobycia luzu i większej otwartości w kontaktach międzyludzkich. Ogólnie zawsze byłam osobą, która się dość stresowała w kontaktach międzyludzkich, szczególnie tych oficjalnych, kiedy rozmawiam z osobą, która w jakiejś hierarchii jest wyżej niż ja. Ostatnio zauważyłam, że wejście do dziekanatu, aby coś załatwić, nie budzi we mnie stresu. Po prostu wchodzę, pytam się i załatwiam, co mam załatwić. Przy okazji pogadam sobie z paniami dziekanatu. Podobnie jeśli chodzi o rozmowy z promotorką czy innymi wykładowcami albo opiekunami koła, zaczęłam czuć bardziej swobodnie i nie jest to dla mnie aż tak stresujące. To też nie było tak, że mnie jakoś stres blokował wcześniej, ale odczuwałam z tego powodu jakiś większy dyskomfort. Teraz zniknął i czuję się z tym naprawdę dobrze. 



8 komentarzy:

  1. Na pewno skorzystam z polecenia którejś z książek, które przeczytałaś.

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej! Czy używałaś może tego kremiku nawilżającego jako bazę pod makijaż? Szukam czegoś dla siebie i zastanawiam się, czy się nie będzie ścierać:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. hej, nie 😅 nie używam podkładu :) jedyne co mogę powiedzieć, ze jest bardzo lekki, taki żelowy. Nieco gęstszy niż żel aloesowy.

      Usuń
  3. Oj pamiętam ten czas pisania pracy, nie wiem, która była gorsza licencjacka czy magisterka. Ta druga więcej nerwów mnie kosztowała, chyba z powodu promotora xD.
    Widzę, że u Ciebie bardzo intensywny czas, ale ważne by był pozytywny i nie działo się nic złego.
    Będę wypatrywała opinii do książek,lubię polecanki

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To mi utrudnia uczelnia, bo promotorka jest cudowna. :D Ma jakiś remont zacząć w mojej pracowni i nie wiem nawet kiedy XD

      Usuń
  4. Najtrudniej zacząć, potem już jakoś leci... A nawet okazuje się wciągające! :) Mam nadzieję, że u Ciebie podobnie! :) Potem już tylko magisterka. :D

    OdpowiedzUsuń

Podoba Ci się post? Daj znać w komentarzu!
Chcesz więcej? Zaobserwuj!
Bardzo dziękuję!