Caraval to dopiero początek... - recenzja "Legenda" Stephanie Garber



Caraval to była książka, którą zapragnęłam przeczytać ponad 4 lata temu po poleceniu jej przez moją ulubioną wówczas youtuberkę. Wtedy ta książka została wydana jako Caraval. Chłopak, który smakował jak północ. Do tej pory mam pierwsze wydanie tej książki i darzę je sentymentem. Przez długie lata marzyłam o przeczytaniu kolejnych części, rozważałam zakup ich po angielsku, ale zanim się zebrałam, książki zostały wznowione przez wydawnictwo Poradnia K. Z tej okazji zrobiłam też reread tej książki, co było zaskoczeniem, bo zupełnie inaczej ją odebrałam. 

Materiał sponsorowany — recenzja we współpracy z wydawnictwem Poradnia K.

Zanim przejdę do recenzji, chcę wyjaśnić oznaczenie współpracy. W tym tygodniu wyszły rekomendacje UOKiK odnośnie klarownego oznaczania współprac. Wybieram oznaczenie "materiał sponsorowany", ale chcę nakreślić, co to oznacza w moim przypadku. Do tej pory wszystkie moje współprace były  barterowe — zapłatą za współpracę jest produkt, czyli w tym przypadku książka. Ta również do nich należy. Sponsorowany jest fakt, że ta recenzja się pojawia, a nie jej treść. Nikt nie ma wpływu na treść recenzji, które zamieszczam — dotyczy to tej współpracy, jak i poprzednich. 

Tytuł: Legenda
Oryginalny tytuł: Legendary 
Seria: Caraval #2
Autorka: Stephanie Garber 
Tłumacz: Mateusz Borowski
Wydawnictwo: Poradnia K
Data wydania: 28.09.2022 r. 
Liczba stron: 384

Zbliża się wyjątkowe święto - 75. urodziny cesarzowej Elantyny, władczyni Imperium Równikowego. Na tę okazję przygotowano specjalną edycję Caravalu, niecały tydzień po skończeniu poprzedniego, który wygrała Scarlett Dragna. Dzięki temu ona i jej siostra, Donatella, zostały uwolnione od despotycznego ojca. Jednak dla Telli walka o wolność się nie skończyła. Aby uciec od ojca i odnaleźć matkę, zawarła umowę z tajemniczym przyjacielem. Osobą, której nigdy nie poznała. Tella musi wywiązać się ze swojej części umowy — poznać prawdziwą tożsamość Mistrza Legendy. Może to osiągnąć jedynie, wygrywając kolejny Caraval. Konsekwencje tego mogą być ogromne, a Tella nie wie, czy jest w stanie je ponieść.


Legenda była książką, której się obawiałam. Po pierwsze główną bohaterką była Tella, czyli postać, do której nie żywiłam ciepłych uczuć i bałam się, że będzie mnie irytować. Kolejna obawa wyszła, gdy przeczytałam opis książki — kolejny Caraval. Podobny zabieg był w Igrzyskach Śmierci, gdzie w drugim tomie również odbywały się te igrzyska, co mnie bardzo zawiodło, bo czułam, że jest to odgrzewany kotlet. Na całe szczęście żadna z moich obaw się nie potwierdziła.

Akcja Legendy to bezpośrednia kontynuacja poprzedniej części. Wydarzenia rozpoczynają się na drugi dzień po przyjęciu dla aktorów Caravalu. Historia została podzielona tak, jak poprzedni tom — na czas przed Caravalem oraz każdą z nocy. Akcja nabiera tempa, kiedy siostry Dragna trafiają do Valendy, gdzie ma odbyć się kolejna edycja tego przedstawienia. Caraval jako rozgrywka różni się od poprzedniej, ma zupełnie inną fabułę. 

Caraval to jedynie ułamek 

Caraval to nie był nawet początek, to dopiero ułamek historii i świata, który przygotowała dla nas Stephanie Garber. Od pierwszych stron można było zauważyć, że świat jest znacznie bardziej rozległy niż to, co było w pierwszej części. Sam pierwszy tom przedstawiał głównie Caraval i jego magię. Legenda poszerza obraz świata o jego historię i wierzenia, co również wyjaśnia, skąd wzięła się magia, którą włada Mistrz Legenda. 
Podoba mi się motyw Mojrów i Mojr. Początkowo myślałam, że chodzi o boginie losu z greckiej mitologii, ale nie. Nazwa przywodzi błędne skojarzenia, ale autorka nadała jej własną definicję. W tym przypadku to magiczne istoty, które dawniej władały magią i były niezwykle okrutne. Mają swoje atrybuty, słabe punkty i istnieją magiczne przedmioty z nimi związane. Bardzo mi się podoba słowniczek na końcu, który porządkuje wszystkie pojęcia z nimi związane. 

Mistyczny klimat

Wprowadzenie tego motywu oraz magicznych przedmiotów, które były z nimi związane, od razu podkręciły całą historię i dały jej "coś więcej". Caraval był dość ograniczony, sprawiał pozór zabawy, a Legenda przedstawia inną historię — większą, z mistycznymi elementami i śmiertelnie niebezpieczną. 
Jej klimat zdecydowanie nie jest baśniowy. Magia staje się mroczna i okazuje się, że nie służy do zabawy. Do tego ciągłe tajemnice, nierozwiązane zniknięcie matki i magiczne istoty, sprawiają, że książka wciąga i wywiera ogromne wrażenie. Chłonęłam każdą stronę z coraz większym zachwytem i upajałam się tym mistycznym, magicznym klimatem. Nie wiedziałam, dokąd mnie ta historia doprowadzi, jakie jeszcze tajemnice kryje i co autorka ukrywa przed czytelnikami. To wszystko sprawiało, że z każdą stroną chciałam więcej i więcej, nie chciałam opuszczać tego świata i miałam miliony pytań.
Narracja i główna bohaterka również miały wpływ na klimat tej historii. Narracja jest trzecioosobowa, ale skupia się na perspektywie Telli. Różnica wynika z tego, że Tella jest zdeterminowana i skupia się na osiągnięciu swojego celu. Natomiast Scarlett była pochłonięta grą i spełnianiem swojego marzenia, przez co gra początkowo wydawała się baśniowa.

Odważna kreacja bohaterów

Szczególną uwagę zwracają się na siebie postaci drugoplanowe. Ich kreacja jest odważna i niespotykana. Aktorzy Caravalu to zwykli ludzie, którzy na czas przedstawienia wchodzą rolę, które poniekąd wymusza na nich Legenda i jego magia. Wymusza to nieidealne słowo, ale najbliższe rzeczywistości — na czas Caravalu aktorzy są pod wpływem magii, zapominają o swojej prawdziwej osobowości. W pierwszym tomie nie rzucało się to aż tak w oczy, ale kiedy Tella znała osobiście aktorów, to dało niesamowity efekt. Ich kreacja balansowała na granicy niekonsekwencji i wrażenia, że autorka nie trzymała się tego, co pisała. Pamiętaj, to tylko gra. Najpierw zachwyciłam się magią, która zmusza bohaterów do zapomnienia o swojej tożsamości. Później zaczęłam się zastanawiać, jakie ona ma granice. Kiedy wychodzą z roli? Czy mogą wyjść z roli? Ile z tego zachowania to magia i scenariusz od Mistrza Legendy, a ile to prawda? 
Był moment, w którym wydawało mi się, że bohaterka zapomniała o tym, jak jedną z postaci przedstawiła wcześniej. Jednak było to mylne wrażenie i pozwoliło mi zrozumieć, jaki jest zamysł. Mam świadomość, że dla części osób może być to niezrozumiałe lub po prostu przeszkadzać. Dla mnie to było niesamowicie ciekawe doświadczenie i chciałabym się dowiedzieć więcej.

Strażniczka swoich tajemnic

Tella jest postacią, której nie mogliśmy dobrze poznać we wcześniejszej części. Jedynie można było oceniać przez pryzmat relacji z siostrą, gdzie Tella wykorzystywała jej troskę i uczucia. Młodsza z sióstr to tak naprawdę osoba, która skrywa wiele sekretów i latami o nich nie mówi. Ma jasno określony cel, którego nie boi się spełnić i chce go spełnić każdym kosztem. Na kartach powieści zaszła w bohaterce drobna zmiana, która sprawia, że zaczęłam ją lubić. Naprawdę nie jest ona wielka, zmienia właściwie jej podejście, ale daje to bardzo pozytywny efekt. 

A co ze Scarlett?

Mam dobrą wiadomość dla wszystkich, których ta bohaterka irytowała. W tej części Scarlett jest tylko tłem i ma swój poboczny wątek. Pojawia się tylko w kilku scenach, rozmawia z siostrą, ale nie jest w ogóle zaangażowana w Caraval. Dziewczyna zajmuje się sprawdzaniem uczciwości Juliana i rzeczą, który każdy przed nią ukrywał. Wolałabym, żeby było jej tutaj więcej i miała więcej do powiedzenia.
Cała historia tego tomu, jak i przedstawienie Telli, sprawiło, że poczułam, jakby Scarlett od początku była tylko pionkiem w grze, a prawdziwą główną bohaterką była Donatella Dragna. Jest ciekawie przedstawione, ale też potwierdza to, co zauważyłam przy po przedniej części — Tella nie jest tak dobrą siostrą, a ich relacja nie jest dla niej najważniejsza. 

Czy mamy tutaj miłość?

Widziałam, że wydawnictwo w reelsie przedstawiającym książkę zawarło stwierdzenie "miłość, poświęcenie, nadzieja" oraz "hipnotyzujący romans". Nie jestem w stanie się zgodzić z takim przedstawieniem, bo romans jest elementem tej historii, ale zdecydowanie nie aż tak ważnym. Uczucia Telli i romans, jaki się zradza w tej części są skomplikowane. Naprawdę, są one dla mnie ciężkie do pisania bez spoilerów. Romans nie przesłania całej fabuły i jest nienachalny, ale mógł zostać przedstawiony w nieco inny sposób. Mamy tutaj takie "kto się czubi, ten się lubi". Tylko czegoś mi w tym wątku brakuje. Takiej sceny, która skłania do myślenia, że może być z tego coś więcej. 

Legenda zmieniła moje myślenie o poprzedniej części i całym świecie. Spędziłam z tą książką świetny czas, z wielką chęcią przeżyłabym to znowu. Dała mi wiele emocji i mnie wciągnęła, i całościowo mi się spodobała. Naprawdę, myślę o wadach i jedynie było dla mnie za mało Scarlett, i za mało tej więzi między siostrami. To naprawdę zaskakują książka, w której historia stwarza wiele pozorów i właściwie nic nie jest takie, jak wydaje się na początku. Punk kulminacyjny był niesamowity i piękny po prostu. Ogromnie polecam Wam tę książkę. Nawet jeśli Caraval nie był dla Was zachwycający, a Scarlett irytowała, to warto dać drugą szansę.

Co jest nie tak z trzecią częścią Trzy metry nad niebem? - Uwaga, spoiler! #1



Trzy metry nad niebem to film, który pokochałam na koniec podstawówki i uwielbiałam przez całe gimnazjum. Naturalnym było dla mnie to, że skoro obejrzałam film, to jako książkoholik MUSZĘ przeczytać książkę i kolejne książki. Pierwsza część historii Babi i Stepa (Hache, jeśli znacie go z hiszpańskiego filmu) miała premierę w 2004 roku, Tylko Ciebie chcę zostało wydane w 2006 roku, a ostatnia część Trzy razy ty w 2017 roku. Nie mam nic do kontynuacji, które pojawiają się po latach. Często nawet przewyższają pierwszy książki z serii, bo czuć, że autor_ka się rozwinął_ęła. 

Tym razem tak nie było. Co jestem w stanie wybaczyć książkom sprzed ponad 15 lat i bohaterami są nastolatkowe, tego nie jestem w stanie wybaczyć książce nowszej i dorosłym bohaterom. Miałam świadomość, że nie będę zadowolona z fabuły, ale nie spodziewałam się, że to będzie naprawdę słaba książka. Trzy metry nad niebem bardzo mi się podobało i lubiłam do tego wracać, Tylko ciebie chcę było gorsze i wiedziałam, że trzecia część wypadnie gorzej. Nie sądziłam jednak, że z fabuły spodoba mi się punkt rozpoczęcia historii i punkt kulminacyjny, a zmieniałabym dosłownie całą ścieżkę, którą fabułą została poprowadzona. Dodatkowo mam większą świadomość pewnych problemów społecznych i nie podoba mi się ich utrwalanie. To wszystko sprawiło, że tę książkę oceniam jako słabą i decyduję się na inną formę recenzji. W ostatniej części wpisu pojawiają się spoilery dla osób, które chcą poznać, co dokładnie dzieje się w tej części. Będą spoilery do wszystkich trzech części. 

Tytuł: Trzy razy ty
Oryginalny tytuł: Tre volte te
Autor: Federico Moccia
Tłumaczka: Karolina Stańczyk
Wydawnictwo: Muza
Data wydania: 23.05.2018
Liczba stron: 797


Step przygotowuje się do ślubu z Gin, która wybaczyła mu zdradę, jakiej się dopuścił, spędzając noc z Babi. Była ukochana znów staje na jego drodze, przedstawiając mu  ich wspólnego syna, owoc tej  upojnej nocy. 

Bohaterowie dorośli, ale nie dojrzali 

Nigdy nie zaczynam recenzji od pisania o bohaterach, ale przy tej książce nie potrafię inaczej. Czuć, że wszyscy się zmienili. Step jest poważnym, ogarniętym producentem telewizyjnym, którego firmę czeka świetlana kariera. Gin wydaje się spokojniejsza i rozsądniejsza, kreowana jest na silną postać kobiecą, ale wyszła z tego parodia. Wyjaśnię to w kolejnym akapicie. Chyba najbardziej podobała mi się zmiana, która zaszła w Babi. Jako kobieta zaczęła w końcu dostrzegać, że to nie jej życie, a życie, jakie wykreowała dla niej matka. Chce się od tego odciąć i żyć po swojemu, być sobą i być szczęśliwą. 
Problemem jest to, że bohaterowie nie dojrzali, co widać po ich związkach. Step całą książkę okłamuje Gin. Gin okłamuje Stepa i bliskich, ukrywając przed nimi swój stan zdrowia. I jest jeszcze Babi, która jest w tym niejednoznaczna. Knuje intrygę, żeby spotkać się ze Stepem. Informuje go o dziecku, gdy ono ma kilka lat. A jednocześnie dojrzewa na tyle, aby sprzeciwić się swojej matce. Dojrzewa  i wie, że nie jest szczęśliwa w małżeństwie. 

Próba sprzedania toksyczności pod przykrywką wielkiej miłości 

W relacjach między bohaterami brakuje mi głębi. Step zachwyca się Gin, jaka to ona nie jest cudowna, jaka wrażliwa i ogólnie anioł nie kobieta, ale w treści książki nie widzę żadnego poparcia na to. Najbardziej mnie boli brak refleksji ze strony Stepa i Babi. Od ich związku minęło blisko 10 lat, oboje się zmienili i nie ma żadnych przemyśleń, które by podkreśliły, że oni kochają swoje wyobrażenie sprzed iluś lat. Rozumiem, że to miała być wizja wielkiej miłości na całe życie. Jednak punktem startowym był pierwszy poważny związek dwojga nastolatków, a teraz oboje są dorosłymi osobami. Zmienili się i nie mają wcale pewności, że pokochają się również takich, jakimi są teraz. Nie ma żadnych przemyśleń poza "Tak bardzo kocham i nie mogę zapomnieć". Tutaj uważam, że dobre by było odejście od pojęcia wiecznej miłości i danie bohaterom możliwości poznania się na nowo. 

Głównie o toksyczności ich zachować świadczą ciągłe kłamstwa — głównie w kwestii dzieci i stanu zdrowia. Jednak najgorsze są zdrady, które, mam wrażenie, są w tej książce wszechobecne. Rozwinę to w ostatniej części wpisu. 
Lubię książki, które ukazują świadomie toksyczne relacje. Narrator podkreśla, że takie zachowanie jest złe. Bohaterowie w pewnym momencie orientują się, że krzywdzą kogoś lub są krzywdzeni. Tutaj tego nie ma ani też nie ma żadnych większych refleksji bohaterów, poza rozważaniem Stepa, czy on może być szczęśliwi z Gin. Już lepiej by było, gdyby autor postawił pytanie, czy może stworzyć szczęśliwe małżeństwo z Gin, robiąc to wszystko.

Wybielanie Gin

Jak już wspomniałam, Gin jest przedstawiana jako niesamowicie dobra, cierpliwa, łaskawa i ogólnie cudowna kobieta, bo wybaczyła Stepowi zdradę. Rozumiem, że za wybaczenie zdrady w oczach Stepa zyskała więcej i jest to wyjątkowe. Jednak nie podoba mi się romantyzowanie jej toksycznych zachowań. Gin to bohaterka, która Tylko ciebie chcę stalkowała Stepa, śledziła go oraz zaprzyjaźniła się z jego matką, aby zdobyć o nim więcej informacji. Takie zachowania nie są romantyczne. W prawdziwym życiu są one niebezpieczne, a jednak popkultura karmi nas takimi rzeczy (Pamiętnik Sparksa, Zmierzch Meyer czy Krew i popiół Armentrout). Uświadomiłam sobie, że jest to pierwszy przypadek, gdzie są romantyzowane toksyczne zachowania ze strony kobiety. To również próba sprzedania toksyczności pod przykrywką miłości. 

Jednocześnie wychodzi tutaj hipokryzja autora. Gin i jej zachowania są wybielane i romantyzowane, natomiast w przypadku Babi jest to demonizowane. W przypadku Babi nie fair było, że celowo zaprzyjaźniła się z asystentką Stepa, aby wydobyć informacje o nim i zaprosić go na wystawę, gdzie by się spotkali. Gin postąpiła tak samo, nawet posuwała się do gorszych rzeczy (śledzenie), więc nie rozumiem, czemu autor nie jest konsekwentny w krytyce zachowań. Dotarło do mnie, że Babi próbowała zbliżyć się do mężczyzny, który jest w związku. Takie zachowanie zasługuje na krytykę, zarówno jak stalking, którego dopuściła się Gin.

Kobiety oczami mężczyzny 

Jednym z problemów w tej książce jest sposób ukazania kobiet. Wcześniej nie zwróciłabym na to aż takiej uwagi. Po obejrzeniu filmu na kanale Klaudia Cloudy Dlaczego kobiety w filmach są beznadziejne? zaczęło mieć to dla mnie większe znaczenie. 
W Trzy razy ty również jest problem. Gin i Babi ukazane są jako przeciwieństwa. Jedna z nich to idealna partnerka do wspólnego życia, a drugą można określić femme fatale, która pojawia się w nieodpowiednim momencie w życiu bohatera i każdy wie, że to się źle skończy. Jednak to nie jest najgorsze, te bohaterki musiały mieć jednak nieco więcej charakteru, skoro są głównymi postaci. Okropne są opisy epizodycznych postaci kobiecych — kobiety są tam seksualizowane. Rozumiem, że większość z nich jest w branży telewizyjne, ale to książka. Nie musi oddawać wiernie rzeczywistości, ma moc, aby ją kreować i może wyłamywać się z krzywdzących ram, pokazując, jak to może wyglądać. Szczególnie obrzydliwy jest dla mnie opis Danii. Jednocześnie cała ta scena jest szczególnie głupia i bezsensowna, bo rozpoczyna się od niej wątek, który nic nie wnosi do tej książki. Mianowicie Giorgio Renzi, współpracownik Stepa, spotyka pierwszy raz Danię, młodą dziewczyną. Nie wiadomo, jakie procesy myślowe zachodzą w jego głowie, ale momentalnie dziewczyna zawraca mu w głowie. Chociaż bardziej prawdziwie, że staje się obiektem jego fantazji, które najchętniej zrealizowałby od razu. Ten wątek jest naprawdę zbędny w tej historii. Wniósł tylko tyle, że nie przeczytam nic więcej od tego autora i uważam, że nie powinien pisać książek dla młodzieży. 

Styl pisania też nie ratuje

Książka ma prawie 800 stron, jest bogata w opisy, ale mimo to uważam, że ten autor słabo pisze, czego nawet tłumaczenie nie uratuje. Przede wszystkim dialogi między postaciami są długie, a ich wypowiedzi są dość krótkie. Gubiłam się w nich i nie wiedziałam, do kogo należy dana wypowiedź, bo autor nie pisał tego, a ja ponownie musiałam czytać cały dialog i licząc, kto teraz powinien się odezwać. 
Pojawia się tutaj ten sam problem, co w Tylko ciebie chcejest wiele perspektyw w narracji, ale nie są w żaden sposób zaznaczone. Perspektywa Stepa jest pierwszoosobowa, a pozostałe trzecioosobowe. Potrafiły się one zmienić w środku rozdziału, co mnie irytowało. Naprawdę chciałabym, aby to było zaznaczone. Podobnie jak drugim tomie dominuje perspektywa Stepa, kolejne pojawiają się dopiero później. Wolałabym skupić się na perspektywie Stepa albo dwie dodatkowe perspektywy — Babi i Gin. Więcej nie potrzeba. Lepiej też by było trzymać się jednej narracji — albo pierwszoosobowa, albo trzecioosobowa. Takie mieszanie jest zbędne i irytujące. 

Czyli to całkiem beznadziejna książka? 

Na lubimyczytać dałam tej książce 3/10, czyli słaba. Jest to po prostu słaba książka, ale nie najgorsza z najgorszych. 
Jedynie co mi się podobało, to rozwinięcie wątku Danielle. Cieszę się, że ta bohaterka dojrzała i ma szansę zbudować własną rodzinę.
I podoba mi się też to, o czym tak książka NIE jest, a mogła być. Pojawienie się byłej dziewczyny i dziecka, o którym się nie nic, to naprawdę ciekawy punkt wyjścia dla fabuły. Byłby to świetny sprawdzian dla Gin i Stepa, gdyby tylko ona się dowiedziała. Wiele trudnych emocji, trudna decyzja, jak podejść do tego oraz też budowanie relacji z tym dzieckiem. Nie kojarzę żadnej książki z tym motywem, ale pewnie wpływ na to ma, że nie czytam książek obyczajowych. Podobnie choroba Gin — byłaby to szansa na pogłębienie relacji między nią a Stepem. Naprawdę odpowiednio to poprowadzić i byłoby naprawdę wzruszające.
Na szczęście czytanie tej książki mnie nie męczyło, szło mi całkiem sprawnie, co również podwyższyła ocenę tej książki. Czytanie, gdy zauważyłam, z jak słabą książką mam do czynienia, było po prostu zabawne. Wyłapywanie absurdów i głupot było dla mnie naprawdę dobrą zabawą. 

Koniec części bez spoilerów. Dalsza część wpisu zawiera spoilery do Trzy razy ty.

Zdrady, zdrady, zdrady...

To kolejna rzecz, która mnie razi w tej książce. Mam wrażenie, że bohaterowie ciągle się zdradzali. Dla mnie czytanie o tym było dość nieprzyjemne. Trudno mi określić emocje, jakie mi towarzyszyły. Ogromna irytacja i frustracja oraz pewnego rodzaju obrzydzenie do działań bohaterów. 
Babi podstępem sprawia, że wieczór kawalerski Stepa jest na jachcie jej męża. Ona zostaje tam jako hostessa z nadzieją, że dla Step zmieni zdanie i zostawi Gin. Dochodzi między nimi w nocy do zbliżenia, o którym Step nie mówi swojej żonie. Jakiś czas później Step i Babi wdają się w romans, który trwa kilka miesięcy, dopóki nie urodzi się córka Stepa. Takie poprowadzenie fabuły mnie załamuje, bo jest tutaj usprawiedliwianie wielką miłością, która... Właśnie, która co? Może wszystkie? Jest zakazana? Przecież wystarczyło się rozejść z obecnymi partnerami albo nie zdradzać. Nie widzę usprawiedliwienia dla zdrady i nie podoba mi się, że ta książka próbuje to robić. W dodatku demonizowanie Babi sprawia, że ciężar zdrady bardziej jest nałożony na jej postać, a przecież Step też w tym brał udział. On zdecydował, że będzie okłamywał Gin.  

Zmiana wydźwięku historii Pollo

Pollo był bliskim przyjacielem Stepa, który tragicznie zginął w Trzy metry nad niebem. Autor pokusił się o przywrócenie jego wątku, chcąc zrobić z wypadku Pollo jeszcze bardziej tragiczne wydarzenie. Jak dla mnie to był to bardzo zły zabieg fabularny. Miał wzruszyć czytelnik, a we mnie wzbudził śmiech zażenowania. Pallina przekazuje Stepowi list, który Pollo napisał przed śmiercią i wyjaśnia, że jego śmierć to nie wypadek, a celowe działanie. Brakuje mi na to słów, bo miało być wzruszająco, a wyszło groteskowo. Strasznie źle wygląda tak próba wzbudzenia łez w czytelniku po tylu latach, szczególnie że jest nieudana. Nie pamiętam, jak sceny śmierci Pollo wyglądała w książce i czy film oddał ją wiernie. Jednak biorąc pod uwagę, że w filmie Pallina (Katina) jechała z nim na motocyklu, wygląda to bardzo źle w moich oczach. Rozumiałabym, gdyby motyw listu pojawił się na zakończenie Trzy metry nad niebem, ale ponad 10 lat od wydania tej książki? Nie podoba mi się takie rozwiązanie tej sytuacji, lepiej by było gdyby autor pominął ten wątek.

Wątek Gorgio Renziego

Podobne odczucia mam do wątku Gorgio Renziego i Danii. Tego wątku też mogłoby nie być, a książka nic by nie straciła. To po prostu wygląda tak:
On ją widzi, analizuje jej wygląd, stwierdza, że jest pociągająca i dalej nie ma zbyt wiele myśli. Nie obchodzi go, że jest w związku i idzie z nią na miasto, a potem do niej. Potem się spotykają, on przyznaje się swojej partnerce do zdrady, a w tym samym czasie okazuje się, że Dania jest osobą bardzo aktywną seksualnie, z wieloma partnerami. Giorgio przeżywa wielkie załamanie, a jego długoletnia partnerka nie chce do niego wrócić. 
Brakuje mi słów na to, jak ten wątek jest głupi i zbędny. Naprawdę nie mam pojęcia, co autor chciał tym wątkiem pokazać, bo jedyne co zauważyłam to faceta, który zachowuje się bezmyślnie, wszystkie hamulce mu się wyłączyły na widok młodszej od siebie kobiety.  Nie ma tutaj żadnej refleksji ze strony bohatera.

Chemia - jak studia chemiczne wyglądają w praktyce?


Miesiąc temu natknęłam się na Twitterze na wpis z poradami i rzeczami, które warto wiedzieć przed rozpoczęciem studiów. Przeczytałam i prychałam pod nosem z lekceważeniem, bo wiele rzeczy nijak się do studiów ścisłych. Sama zrobiłam 2 lata temu tego typu wpis - 5 rzeczy, które warto wiedzieć na początku studiów. Starałam się napisać go w taki sposób, aby był jak najbardziej uniwersalny i myślę, że wyszło. 

Rzeczy, które tam napisałam, wciąż uważam za przydatne i niewiele bym zmieniła w tym wpisie. Jedynie bardziej bym podkreśliła, żeby korzystać z bibliotek. Kwestia powtarzania przed semestrem — większość przedmiotów była poprowadzona od podstaw, więc nie miałam takiej potrzeby. Jedynie chemię organiczną mogłam sobie odświeżyć, bo prawie 2,5 roku nie miałam z nią do czynienia, a zostaliśmy rzuceni na głęboką wodę. 

Nie widzę sensu w załączaniu tamtego wpisu tutaj. Wolę się skupić na tym, co chcę Wam przekazać, a tego jest sporo. Podkreślam, że piszę ten wpis, bazując na moich doświadczeniach. Obecnie studiuję chemię środków bioaktywnych i kosmetyków na UMCSie. Zaczynam trzeci rok studiów, ale ogólnie będzie to mój czwarty rok studiowania. W 2019 roku zaczynałam studia na UW, również chemię. Jednak zrezygnowałam z tamtej uczelni po roku. 


Nauka nie tylko przed sesją...  

Najpopularniejszy mit na temat studiów to "nauka jest tylko przed sesją". W tamtym wpisie padło dosłownie, że na studiach nie ma nauki przez cały czas tak jak w szkole. Jesteśmy tym karmieni cały czas, ale to tylko mit. 
Na moim kierunku nauka jest cały czas i to w dużej ilości. Moja specjalność ma więcej zajęć laboratoryjnych i zwykle w tygodniu były 4 takie zajęcie. Na większość z nich trzeba była zapoznać się ze skryptem oraz nauczyć się części teoretycznej na wejściówkę (w formie ustnej lub pisemnej). Były również kolokwia śródsemestralne, na jednych zajęciach wstępne i końcowe. Przy kilku przedmiotach sprawiało to, że w tygodniu było od 2 do 4 kolokwiów oraz dodatkowo ustne wejściówki. Materiału było dużo i wymagało to nauki na bieżąco. Na konwersatoriach (czyli w praktyce ćwiczeniach) były zwykle po 2 kolokwia — jedno w środku semestru, a drugie na koniec. 

Najintensywniej wypadała połowa semestru, kiedy poza regularnymi wejściówkami i raportami dochodziły kolokwia i zaliczenia wykładów, kończących się w połowie semestru, oraz okres przed samą sesją. To może być nietypowe, ale w moim odczucie sesje były nieco lżejsze niż okres przed nimi. W tę sesję letnią byłam już tak zmęczona zaliczeniami, że zebranie się do nauki długo mi zajmowały i sporo jej unikałam. Wydaje mi się, że to potwierdza, że ta sesja nie jest taka ciężka, gdy mogę w trakcie niej zwolnić. Nie miało to większego wpływ na to, jak zdałam przedmioty. 

... a poza zajęciach nie tylko czytasz coś, co zostało zadane

Stwierdzenie, że na studiach tylko się czyta, jest dla mnie również dużym nieporozumieniem. Nie tylko nijak to się ma do studiów ścisłych, ale też innych kierunków. Moi znajomi na studiach nieścisłych mieli zadawane prace pisemne, prezentacji czy projekty w innych formach. 
W przypadku chemii i innych kierunków, gdzie są laboratoria, normą są raporty (sprawozdania) ze zrobionych ćwiczeń. Ich forma i schemat zależy od prowadzącego. Część prowadzących wymagała prowadzenia dziennika laboratoryjnego, w którym zapisywało się obserwacje i obliczenia do ćwiczeń oraz na ich podstawie sporządzało się raport w zeszycie. Inni wymagali zapisywania wyników z ćwiczeń, a następnie napisania raportu na komputerze i przesłania na maila. Na innych zajęciach pisało się na kartce na zajęciach.
Oprócz raportów dobrze było przerabiać zadania obliczeniowe, szczególnie przed kolokwiami. 

Protip: Na początku nauki lubię robić zadania, mając ich gotowe rozwiązanie. Po prostu przepisuję rozwiązanie, analizując kroki po kolei. Z czasem, gdy zrozumiem/poznam metodę, robię już wszystko samodzielnie. 

Notatki — zeszyt, tablet czy laptop?

Forma robienia notatek to kwestia indywidualna. Ja najbardziej lubię robić notatki w zeszytach z wyrywanymi kartkami, potem je sobie wyrwać, spiąć i się z nich uczyć. Łatwiej mi utrzymać w nich porządek. Do własnej nauki tablet czy pisanie na laptopie sprawdzi się równie dobrze. 
Nie polecam za to laptopa do notowania na stacjonarnych wykładach. Na pierwszym i drugim roku studiów chemicznych są głównie przedmioty, na których pojawią się wykresy oraz obliczenia. Wstawianie całek, bardziej złożonych funkcji czy ich pochodnych cząstkowych na laptopie jest nieco czasochłonne, a na wykładzie stacjonarnie nie ma na to czasu. 
Najlepiej jest notować w zeszycie lub na tablecie. Jest to po prostu wygodniejsze w przypadku obliczeń, wzorów i nie tylko. Często pojawiają się też wykresy oraz schematyczne rysunki, które trzeba przerysować. Większość wykładowców nie pozwala robić zdjęć wykresów i fragmentów prezentacji, co wyjaśnię w kolejnym punkcie. 

Prezentacje od wykładowców są cudem 

Większość wykładowców jest przeciwnikiem udostępnienia swoich prezentacji. Zarówno dotyczyło to wykładów stacjonarnych, jak i zdalnych. W trakcie zdalnego nauczania sytuacja miała się nieco lepiej, ale w normalnym trybie chyba tylko jedna z osób, z którymi miałam zajęcia, udostępniała swój wykład. Był też wykładowca, który udostępniał prezentacje, ale z błędami. Było to celowe, aby studenci chodzili na wykłady.
Stacjonarnie na wykładach z chemii, fizyki czy matematyki rzadko kiedy były prezentacje. Głównie wykładowca pisał na tablicy. Natomiast zdalnie były one na większości przedmiotów. Powodem ich nieudostępniania były głównie prawa autorskie. Nikt nie chciał, aby ich praca była dalej rozsyłana przed studentów (sic!). Jednak często kwestia praw autorskich, to kwestia tego, że treść prezentacji jest słowo w słowo przekopiowana z podręcznika akademickiego. Czyli plagiat. 

Laptop — podstawa w domu

Bez laptopa ani rusz. Stwierdzenie, że sobie "nie wyobrażam" to za mało. Po prostu laptop na studiach chemicznych jest podstawą. Sprawozdania z ćwiczeń laboratoryjnych zawierają  różne wykresy, tabelki oraz obliczenia. Z przedmiotów, na których najwięcej jest obliczeń, czyli fizyka i chemia fizyczna, prowadzący zwykle chcieli, aby w raportach były podane przykłady obliczeń. Klasyczny Word oraz jego odpowiednik w pakiecie LibreOffice mają możliwość wstawiania wzorów. Robienie wykresów do obliczeń jest utrudnione w Wordzie na tablecie, nie każdy typ można wstawić i odpowiednio zedytować. Również Office 365, czyli dostępny internetowo, ma swoje ograniczenia.  

Zaprzyjaźnij się z Excelem

Excel to kolejna podstawa. Jeśli macie możliwość, zróbcie sobie z niego kurs. Z pewnością się przyda.
Przede wszystkim ułatwia liczenie. Na chemii fizycznej robi się kilka/kilkanaście pomiarów, które następnie wykorzystuje się do obliczeń.  Excel to zbawienie. Wpisuje wszystkie potrzebne mi dane do kolumny, a później wpisuje w odpowiedniej kolumnie komendy. Później wystarczy przeciągnąć zaznaczenie w dół kolumny i obliczenia robią się same! Cudowny program, który ułatwia życie. 

Protip: Nie ma potrzeby wykupywania pakietu Office. Można pobrać darmowe LibreOffice lub zorientować się, czy uczelnia oferuje dostęp do pakietu Office online. Różnice mi między programami są nieznaczne. 


Nie poruszyłam we wpisie tematu wykładów i podręczników akademickich. Podręczniki na większości przedmiotów są po prostu niezbędne, zawsze lepiej sobie coś z nich doczytać niż bazować tylko na wykładzie. Zdarza się, że materiał przerabiany na wykładzie nie jest w ogóle połączony z materiałem we skryptach laboratoryjnych. Chodzenie na wykłady to kwestia indywidualna, szczególnie stacjonarnie. Na zdalnych wykładach rzadko kiedy byłam umysłem, notatki nadrabiałam przed sesją (albo wcale). Stacjonarnie pewnie bym na nich była, przynajmniej na początku, aby ocenić czy jest sens, żeby na nie chodzić. Osobiście nie widziałam sensu w chodzeniu na wykłady z matematyki (czy też ich słuchania). Nic z nich nie wynosiłam, były okropnie nudne i to nie był mój typ nauki. Dużo lepiej się sprawdzało uważanie na ćwiczeniach i robienie zadań. 

Jednym z pozytywnych aspektów moich studiów jest to, że czasem kończymy wcześniej, niż jest to przewidziane w planie zajęć. Po prostu kończymy ćwiczenie i możemy iść do domu. 


Studiujecie? Jaki jest największy mit na temat studiów, o jakim słyszeliście? 

Zostawcie w komentarzach pytania do mnie — można pytać się o wszystko, a ja zrobię w jednym w kolejnych wpisów Q&A. Nigdy chyba takiego wpisu nie było, bo nie uzbierałam wystarczającej liczby pytań. 3 pytania już są, więc jeszcze jest 2 i zrobię to! 


Zemsta czarownicy - "Czarownica" Finbar Hawkins



Planowałam publikacje tej recenzji tydzień temu, potem się to tak przedłużało. Praktyki, bycie w rejestracji i stres sprawiały, że nie potrafiłam siąść i się zebrać, aby zacząć pisać. Dodatkowo przeziębiłam się i po pierwszym dniu musiałam zrezygnować z konferencji, przez co przymusowo musiałam odpocząć i podziałało. Czuję się lepiej i myślę, jak zrobić, aby od października tego nie zaniedbać.

Magia i czary to książkowe motywy, które uwielbiam na tyle, że mam do takich książek bardzo duże wymagania. Jakbym miała wybrać moją książkową specjalizację, to byłyby to dystopie i właśnie magia i czary w naszym świecie. Z tego powodu zdecydowałam się, aby zgłosić się do naboru i zrecenzować dla Was "Czarownicę" Finbara Hawkinsa.  Nie był to dobry czas, żebym czytała tę książkę, bo przeczytałam "Władcę Pierścieni" i to okazało się problemem. Postaram się nie porównywać tych książek do siebie, bo to ma sens tylko dla mnie. Raczej pokazuje, jak bardzo Tolkien zawyżył mi oczekiwania. 

Recenzja we współpracy z wydawnictwem You&YA.

Tytuł: Czarownica
Oryginalny tytuł: Witch
Autor: Finbar Hawkins
Tłumaczka: Katarzyna Bieńkowska
Wydawnictwo: You&YA
Data wydania: 24.08.2022 r. 
Liczba stron: 286

Łowcy czarownic zaczęli polowanie na czarownice. Evey poprzysięgła sobie zemstę po tym, jak zabito jej matkę. Dziewczyna wraz ze swoją siostrą, Dill, były świadkami tej okrutnej sceny i ledwo uszły z życiem. Evey obiecuje matce, że będzie się opiekować młodszą siostrą. Jednak chęć zemsty jest silniejsza i dziewczyna zostawia siostrę na sabacie czarownic, zabierając jej kamień wróżebny i wyruszając, aby pomścić śmierć matki. Dill nie jest tak bezpieczna na sabacie...


Pierwsze wrażenie o tej książce było dla mnie złudne. Graficzna okładka i obrazki po każdym rozdziale sprawiły, że w pierwszej chwili myślałam, że jest powieść typowo dla dzieci lub dla młodszych nastolatków. Pomyliłam się i na pewno nie jest to powieść dla dzieci. Skierowana jest ona do nastolatków, jednak mi ciężko określić tę dolną granicę wieku, w którym ta książka nie zaszkodzi. W książce pojawia się motyw kary śmierci i publicznej egzekucji.


To nie Tolkien!

Różnica między "Władcą Pierścieni" a "Czarownicą" jest drastyczna. Opisy Tolkiena są obszerne, dokładne i niesamowite. Zrobiły na mnie ogromne wrażenie i się zakochałam w połowie "Dwóch Wieży". 
A Czarownica? Opisy to pierwsza rzecz, która mnie uderzyła w tej książce. Są krótkie i takie ubogie. Dostajemy podstawowe informacje i opisy tego, co aktualnie się dzieje. I tyle. Kojarzy mi się to z podręcznikiem historii z dialogami. W 3/4 książki pojawiają się ciekawsze i bogatsze opisy. Ich bogactwo jest na poziomie standardowym, ale pokazują potencjał autora. Gdyby tak było przez całą książkę, to miałaby szansę być bardzo dobra. 

Brak opisów przy narracji pierwszoosobowej wiąże się z tym, że nie ma przemyśleń. Jest to dla mnie bardzo ważna kwestia, bo urealnia to postać i sprawia, że można o niej więcej powiedzieć. Pozwala poznać jej motywy i cele, nadaje też im więcej sensu. Widać wtedy, że poczynania bohaterów mają swoje źródło. Przeszłość Evey to kłótnia przed rozpoczęciem akcji książki i jedno wydarzenie z przeszłości. I tyle. Nie ma wiele wspomnień, niewiele rzeczy poza jedną wskazują na to, co ukształtowało bohaterkę. Po prostu nie ma tej przeszłości. Dodatkowo pragnie zemsty, ale nie czuć, żeby miała plan, aby pomścić matkę. Po prostu chce i to zrobi.

Mroczny klimat

Akcja książki ma miejsce XVII wieku, co czytelnicy od początku są w stanie wyczuć. Wioski i dworek są dobrze opisane i wydają się realne. Jest to zasługa researchu przeprowadzonego przez autora. 
Klimat książki jest mroczny i specyficzny. Na pewno nie każdemu przypadnie do gustu. Jeśli macie w planach czytać tę książkę, koniecznie czytajcie na jesieni. Pochmurny, deszczowy dzień i ta książka to świetne połączenie! Klimat to najlepsza rzecz w tej książce i niestety subiektywna. Ten mrok i natura sprawiły, że czytanie tej książki było przyjemne, mimo że nie była to dla mnie lekka książka. Niecałe 300 stron, dużo dialogów i fakt, że byłam zawiedziona stylem autora, utrudniał mi czytanie. 
Bardzo podobał mi się motyw rozumienia ptaków. Świetnie się czyta ich szepty. 

Niewiele wiem o bohaterach! 

Evey jest bardzo mroczną postacią. Ma w sobie dużo gniewu i ogromną chęć zemsty. Ze względu na ilość negatywnych uczuć w sobie, nie polubiłam jej. To nie jest typ charakteru, który lubię. 
Pozostali bohaterowie są i można ich rozróżnić, ale ciężko jest mi cokolwiek więcej o nich napisać. Dill jest przeciwieństwem Evey, jest radosna i pomysłowa, ufa siostrze. 


Anne z kolei nie ma osobowości. To postać w książce, która jest i pomaga głównej bohaterce. Poza obdarzeniem Evey wsparciem i stworzeniem wokół siebie otoczki empatycznej osoby trudno o niej coś więcej powiedzieć. Narracja pierwszoosobowa i niewiele opisów sprawia, że nie wiadomo wiele o tej bohaterce. Nie jestem pewna, czy dobrze zrozumiała wątek jej siostry, Jane. W wątku Jane jestem w stanie wyróżnić dwie warstwy — rzeczywista, czyli to, co się stało z bohaterką, i magiczna, ściśle związana z Evey (i chyba z jej mocą). Tego magicznego aspektu nie zrozumiałam w pełni, ale wygląda mi to, że jest to powiązane z mocą Evey. 

Naturalna magia

Magia jest i wiadomo o niej tyle, że Dill ma większe moce i może uzdrawiać, a Evey rozumie ptaki i ma z nimi specjalną moc. Znaczenie ma kamień wróżebny, ale dokładnie nie ma opisanego tego, co on robi. Mimo tego czuć, że magia naturalnie występuje w tym świecie. Nie ma żadnych zgrzytów, po prostu tam pasuje.

Powiązanie z Jane z mocą Evey jest dla mnie niedokładne i nie mam konkretnego poparcia w fabule. Evey ma silną więź z ptaki i towarzyszą jej przez całą drogę. Autor głównie wspomina o sowach i wronach, a te są symbolem śmierci. Łącząc to w ten sposób, ma to sens i jest ciekawe, ale nierozwinięte. 

Bardzo ważny jest tutaj motyw Łowców Czarownic. Tylko znowu — zabili matkę Evey, Evey chce ich zabić. Gdzieś po drodze ich spotyka, dowiaduje się, kto wydał nakaz ścigania czarownic. Jako główny wątek nie było to tak rozwinięte, jak bym chciała. Nie było źle, ale można było więcej napisać. Opis procesów był najbardziej emocjonującą częścią powieści. Właśnie ten fragment najlepiej pokazuje potencjał aktorów.

Czy polecam? Czy uważam, że to dobra książka?

Zadaje sobie to pytanie cały czas i nie jest w stanie znaleźć na to odpowiedzi. Nie uważam, żeby czytanie tej książki było stratą czasu. Jest cienka, pewnie można przeczytać w kilka godzin. Tylko nie wiem, czy to książka, która coś więcej wniesie poza mrocznym klimatem przy odpowiedniej pogodzie. Polecam, gdy szukacie czegoś z wątkiem polowania na czarownice i mrocznym klimatem, a jednocześnie nie jest ciężkie. Najmocniejszą scenę był dla mnie opis procesu, wywołał niepokój i wydawał się rzeczywisty, więc przestrzegam osoby, które są wrażliwe i nie są w stanie czytać o karze śmierci. 

Nie umiem odpowiedzieć jednoznacznie, czy nazwałabym tę książkę dobrą. Doceniam wkład, jaki autor włożył w tę książkę i ilość informacji, które zebrał. Wydaje mi się, że dzięki temu ostatnia ćwiartka tej książki jest naprawdę dobra. Technicznie wszystkiego jest po prostu za mało. Dużo dialogów, mało opisów. Nie wiem, jak źle to świadczy o stylu pisania autora, gdy czytając wspominam fanfiction, które pisałam w gimnazjum i opisów było niewiele. Książki nie czytało się źle, nie męczyłam się.  Na początku byłam bardzo zawiedziona stylem pisania, a później polubiłam klimat książki, przez co zaczęłam czerpać przyjemność z pisania.

Denko #1

Do moich ulubionych typów wpisów (albo filmów na youtube) należy projekt denko. Uwielbiam to! Od początku tego roku mówiłam, że chcę pisać więcej o kosmetykach i dużo się zastanawiałam, co mogę tutaj dodać. Denka to wpisy, które wpadły mi do głowy przypadkiem, i doszłam do wniosku, że to dobry kierunek. Niesamowicie się cieszę, że zaczynam tworzyć wpis, który sama chętnie bym przeczytała. Kolejna rzecz — pozwala mi się skupić na produktach, które już mam. Nie szukam nowości, żeby tylko przetestować, a kupuję produkty pod własne potrzeby, aby ich używać. Mogę pokazać tutaj rzeczy, które mi się sprawdzić, jak i te, których nie polecam.  

Są to produkty, które zużyłam przez wakacje. Pominęłam kosmetyki, o których pisałam już w tym roku — Hairy Tale Cosmetics,  żel aloesowy oraz krem nawilżona skóra z Tołpy (7 kosmetyków, które są stale obecne w mojej pielęgnacji). Na początku chcę przypomnieć — zostawcie w komentarzach pytania do mnie — można pytać się o wszystko, a ja zrobię w jednym w kolejnych wpisów Q&A. Dostałam 3 pytania, więc to trochę za mało. Jeszcze 2 i post się pojawi. Pytać możecie o studia, książki, kosmetyki, włosing i co Was ciekawi.


Żel do mycia twarzy Enzymatyczna odnowa Tołpa

Jest to żel do twarzy, który zastąpił w drogeriach mojego ulubieńca (możecie o nim przeczytać tutaj). Nowa wersja różni się składem, a przez to kolorem i konsystencją. Samo działanie produktu jest bardzo dobre, lepsze niż poprzednika. Nie wysusza, dokładnie oczyszcza, ale jest w tym nieco delikatniejszy.  Wadą jest konsystencja. Jest rzadszy od mojego ulubieńca, przez co wylewało się go za dużo. Za to jest gęstszy niż Tołpa 3 enzymy, więc nie wylatywał od razu po otwarciu opakowania. 

Skład:  Aqua, Lauryl Glucoside, Sodium Coco-Sulfate, Peat Extract, Rosa Canina Flower Extract, Rubus Idaeus Fruit Extract, Bromelain, Lactic Acid, Citric Acid, Sodium Levulinate, Parfum, Potassium Sorbate, Methylpropanediol, Caprylyl Glycol, Propylene Glycol, Sodium Benzoate, Benzoic Acid


Naturalny żel pod prysznic Yope

Miałam dwie wersje zapachowe tego żelu pod prysznic: mandarynka & malina i bez & wanilia. Mój faworyt to wersja mandarynkowa. Znacznie bardziej przypadła mi do gustu. Jest nieco intensywniejsza, ale nie jest przytłaczająca.  Liczyłam na to, że bez i wanilia będzie będzie bardziej waniliowe. Było okej, dobrze się używało, ale zapach aż tak mnie nie zachwycił. 
Jego największa zaleta to opakowanie z pompką. Kocham takie rozwiązanie w produktach kosmetycznych. Jest higieniczne. Pod prysznicem jest to bardzo wygodne, a do tego nie wpada woda do środka, dzięki czemu produkt nie traci swoich właściwości. 


Skład (Bez i Wanilia): Aqua, Lauryl Glucoside, Sodium Cocoamphoacetate, Cocamidopropyl Betaine, Sodium Chloride, Citric Acid, Disodium Cocoyl Glutamate, Sorbitan Sesquicaprylate, Glycerin, Sambucus Nigra Flower Water, Vanilla Planifolia Fruit Extract, Rosa Gallica Flower Extract, Parfum, Argania Spinosa Oil, Sodium Benzoate, Potassium Sorbate, Cinnamyl Alcohol
Skład (Mandarynka i Malina): Aqua, Cocamidopropyl Betaine, Sodium Cocoamphoacetate, Lauryl Glucoside, Sodium Chloride, Citric Acid, Disodium Cocoyl Glutamate, Sorbitan Sesquicaprylate, Polyglyceryl-3 PCA, Sodium Sheabutteramphoacetate, Glycerin, Citrus Nobilis Peel Extract, Fragaria Ananassa Fruit Extract, Rubus Ideaus Fruit Extract, Rubus Fruticosus Fruit Extract, Parfum, Sodium Benzoate, Potassium Sorbate, Limonene, Hexyl Cinnamal

Esencja tonizująca w mgiełce Blue Matcha Bielenda  

Kupiona spontanicznie, bo potrzebowałam tonika. Ma bardzo fajny dozownik, pryskała taką ładną, równomierną mgiełką. Sprawdzała mi się pod krem z filtrem (Nivea i Lirene), ale już mój krem nawilżający z Tołpy czasem się na niej rolował. 
Po użyciu czuć odświeżenie i delikatnie wilgotną warstwę. Szybko się wchłania. Jedynie z czasem zaczął mi przeszkadzać zapach. - mocny, taki jak cytrusowe perfumy. Taki lekko alkoholowy, co dziwne, bo nie ma w składzie alkoholu.

Skład: Aqua (Water), Glycerin, Niacinamide, Citrus Limon (Lemon) Fruit Water, Camellia Sinensis (Green Tea) Leaf Extract, Saccharomyces Ferment Filtrate, Saccharomyces Ferment Lysate Filtrate, Clitoria Ternatea Flower Extract, Citrus Aurantium Dulcis (Orange) Juice, Arginine PCA, Polysorbate 20, Disodium EDTA, Citric Acid, Potassium Sorbate, Sodium Benzoate, Phenoxyethanol, Ethylhexylglycerin, Benzyl Alcohol, Parfum (Fragrance), Hexyl Cinnamal, Geraniol,Citral, Limonene, Linalool.



Przeciwzmarszczkowy krem przeciwsłoneczny do twarzy SPF 50 Nivea Sun

Do tego produktu mam mieszane uczucia. Jako ochrona przeciwsłoneczna sprawdził się dobrze. Ma lekko żółtą barwę, dzięki czemu nie bielił twarzy. Bardzo ładnie się wchłaniał i nie rolował. Jego aplikacja jest naprawdę bezproblemowa. Natomiast jego wykończenie na mojej twarzy (skóra normalna) zależało od dwóch czynników. 
Kiedy stosowałam go na krem nawilżający, pozostawiał tłustą warstwę. Drugim czynnikiem była temperatura. Nie dawał sobie rady w upały, zostawiał tłustą warstwę i moja twarz wyglądała nieświeżo. W takich przypadku czułam go na twarzy, co mnie irytowało. 
 Najlepiej radził sobie na żelu aloesowym oraz toniku do twarzy, wtedy to wykończenie było świetliste. W temperaturze ok. 20 stopni również to wykończenie było świetliste. Przy pogodzie, jaka jest obecnie, jest dla mnie bardzo komfortowy. 
Minusem też tubka produktu, która miała dość grube ścianki. Przez to ciężko było wydobyć produkt do końca. Myślałam, że w środku zostały jakieś resztki, a tam zostało go naprawdę dużo.

Skład: Aqua , Homosalate, Glycerin, Butyl Methoxydibenzoylmethane, Ethylhexyl Salicylate, Butylene Glycol Dicaprylate/Dicaprate , Alcohol Denat. , Bis-Ethylhexyloxyphenol Methoxyphenyl Triazine, Ethylhexyl Triazone, C12-15 Alkyl Benzoate, Cetearyl Alcohol, Distarch Phosphate, Phenylbenzimidazole Sulfonic Acid, Diethylamino Hydroxybenzoyl Hexyl Benzoate, Glycyrrhiza Inflata Root Extract, Ubiquinone , Tocopheryl Acetate , Sodium Stearoyl Glutamate, Glyceryl Stearate, Xanthan Gum , Carbomer, Acrylates/C10-30 Alkyl Acrylate Crosspolymer , Dime- thicone, Sodium Chloride, Sodium Hydroxide, Trisodium EDTA , Ethylhexylglycerin, Phenoxyethanol, Linalool, Limonene, Benzyl Alcohol, AlphaIsomethyl Ionone, Geraniol, Citronellol, Coumarin, Parfum
Składniki aktywne: Licorice Extract, Glycerine

Nawilżający ochronny krem do twarzy IR COMPLEX SPF 50 Lirene Dermoprogram 

W przypadku tego produktu widzę więcej zalet niż wad. Jako ochrona przeciwsłoneczna sprawdzał się równie dobrze. Wymagał nieco większej uważności przy aplikacji na twarz, bo inaczej mógł się rolować. Jego wykończenie mniej świetliste, bardziej matowe. Trochę właśnie zastyga na twarzy. Dla mnie to było dużą zaletą. 
Najlepiej sprawdzał mi się aplikowany na żel aloesowy. Ograniczało to rolowanie się produktu. 
Bardzo podobało mi się opakowanie produktu — tubka o cienkich ścianach. Z łatwością mogłam  zużyć produkt prawie do końca. W środku po rozcięciu tubki została ilość na jeszcze jedno użycie. 

Skład: Aqua (Water), Ethylhexyl Methoxycinnamate, Dibutyl Adipate, Caprylic/Capric Triglyceride, Glyceryl Stearate, Glycerin, Methylene Bis-Benzotriazolyl Tetramethylbutylphenol (nano), Cetearyl Alcohol, PEG-100 Stearate, Butyl Methoxydibenzoylmethane, 1,2-Hexanediol, Diethylamino Hydroxybenzoyl Hexyl Benzoate, Dimethicone, Galactoarabinan, Bis-Ethylhexyloxyphenol Methoxyphenyl Triazine, Acrylates/C12-22 Alkyl Methacrylate Copolymer, Ethylhexyl Triazone, Hydroxyacetophenone, Xanthan Gum, Decyl Glucoside, Tocopheryl Acetate, Arginine, Allantoin, Disodium EDTA, Coco-Glucoside, Citric Acid, Disodium Lauryl Sulfosuccinate, Propylene Glycol, Laminaria Ochroleuca Extract


Powrównanie, ile produktu zostało, kiedy już nie byłam w stanie wycisnąć produkt z tubki. 


Szampon nawilżający Hair in Balance by OnlyBio 

Prawdopodobnie jest to ostatnie opakowanie tego produktu, które kupiłam. Używałam tego szamponu około 1,5 roku. Sprawdzał mi się dobrze. Domywał skórę głowy. Nie czułam, żeby skóra głowy po niej była bardziej nawilżona, ale też nie czułam, aby bardziej się wysuszała. 
Zdecydowałam się na zmianę szamponu, bo widziałam wiele komentarzy na temat tego produktu, że na początku się sprawdzał. Ktoś kupił jedno, dwa opakowania i było super, ale z kolejnym opakowaniem coś było nie tak — świąd, wypadanie włosów, łupież. Wyglądało mi to tak, jakby coś się zmieniło w partii produktu. Skład mojego szamponu pokrywa się z tym ze strony. Możliwe jest, że do produkcji zaczęli używać składników z innej partii lub od innego dostawcy, które mogły być słabszej jakości.

Skład:  Aqua, Decyl Glucoside, Glycerin, Cetearyl Alcohol, Decyl Cocoate, Astrocarya Murumuru Seed Butter, Butyrospermum Parkii (Shea) Butter, Aloe Barbadensis Leaf Juice, Lactic Acid, Coco-Glucoside, Shea Butter Ethyl Esters, Glyceryl Oleate, Sodium Stearoyl Lactylate, Propanediol, Hydrogenated Palm Glycerides Citrate, Cellulose Gum, Sodium Citrate, Tocopherol, Potassium Sorbate, Sodium Benzoate, Citric Acid, Xanthan Gum, Parfum, Citronellol, Geraniol


Tripple Vitamin Booster Alterra 

Serum witaminowe, którego nie zużyłam do końca. Jest to produkt na olejowej bazie. Nie dawało rady go stosować pod krem, a nakładany na krem — rolował go i ściągał. Miał okropny, chemiczny zapach, przez co nie używało się go przyjemnie. 
Używałam go na noc, na krem. Zaczął mnie również zapychać i pojawiały się na mojej twarzy wypryski. Nie widzę dla niego zastosowania, było z niego więcej szkody niż pożytku.

Skład: Aqua, Lauryl Glucoside, Sodium Coco-Sulfate, Peat Extract, Rosa Canina Flower Extract, Rubus Idaeus Fruit Extract, Bromelain, Lactic Acid, Citric Acid, Sodium Levulinate, Parfum, Potassium Sorbate, Methylpropanediol, Caprylyl Glycol, Propylene Glycol, Sodium Benzoate, Benzoic Acid



Znacie, któryś z tych kosmetyków? 
Jak Wam się sprawdziły?

Dajcie znać, jak Wam się podoba ten typ postów! Coś byście dodali? Przypominam też o pytaniach do Q&A. 




W obiektywie #13 - Wrocław

 



Ostatni weekend sierpnia spędziłam we Wrocławiu. Jestem oczarowana tym miastem. Nigdy wcześniej w nim nie byłam, więc po rynku chodziłam i chłonęłam architekturę. Dosłownie chłonęłam. Nawet nie miałam ochoty robić zdjęć, tylko patrzeć i podziwiać. 
Byłam tam od piątku do niedzieli rano, więc odwiedziliśmy niewiele miejsc. To był też pierwszy wyjazd z noclegiem, który sama organizowałam. Ze względu na ograniczony czas zaplanowałam, tylko spacery po rynku (i szukanie krasnali) i Ogród Japoński. Żałuję, że nie kupiłam biletu 24-godzinnego. Naiwnie myślałam, że będziemy wszędzie chodzić spacerem, ale to było bez sensu i skończyło się na kupowaniu biletów jednorazowych. Myślałam, że wszędzie będzie tak blisko jak w Krakowie. 
Na rynku bardzo mi się podobało. Chodziłam cały czas z głową do góry i nie zauważałam krasnali, bo było tak ładnie. Kilka udało mi się złapać. Ogród Japoński też bardzo mi się podobał, ale spodziewałam się, że będzie nieco większy. 
Nie chcę przedłużać, bo dawno nie było wpisu poświęconego wyłącznie zdjęciom. Miłego oglądania!