W obiektywie #10 - Książkowe zdjęcia!


Hej!
Dzisiaj raczej luźny post. Dawno nie robiłam postów z serii W obiektywie, gdzie pokazuję moje zdjęcia. Ostatnio było to w lutym, gdzie dodawałam zdjęcie z sesji z Gabi i moim chłopakiem. W skrócie - było to dawno. Tym razem wybrałam zdjęcia książkowe, które głównie robię na moje drugie konto na Instagramie (mówię drugie, a spędzam tam więcej czasu, okej...).
Ze zdjęciami w moim ulubionych polach mi nie wyszło, deszcz mnie wyprzedził. Mam nadzieję, że w przyszłym tygodniu mi się uda. Może gdzieś złapię bez?
Powyższe zdjęcie i zdjęcie poniżej zostało obrobione przy użyciu presetu stworzonego przez Anitę @cooosurę.

















Gratka dla fanów Maleca, czyli "Czerwone Zwoje Magii" Cassandry Clare


Hejo! 
Dzisiaj kolejna recenzja książki autorki, która ma specjalne miejsce w moim sercu. Mowa o Cassandrze Clare i jej najnowszej serii. Uniwersum Nocnych Łowców rozrosło się o kolejną trylogię. I nie ostatnią, bo są jeszcze dwie planowane/zaczęte. Szczerze mówiąc, nie narzekam. Lubię ten świat i podoba mi się to, że z każdą częścią jest co raz bardziej dopracowany. Jak na razie pierwsza część serii „Najstarsze klątwy” to bardziej dla mnie bardziej dodatek do całego uniwersum niż osobna część jakiejś ważnej historii, ale bardzo fajnie dopełnia ten świat.


Tytuł: Czerwone Zwoje Magii
Autor: Cassandra Clare, Wesley Chu
Wydawnictwo: We Need YA
Liczba stron: 472
Data wydania: 15 kwietnia 2020
Moja ocena: 8/10

Historia pokazuje, co się działo na wakacjach Aleca i Magnusa w Europie. Ich spokój został przerwany przez pojawienie się Tessy, która poinformowała czarownika, że jest podejrzany o założenie Szkarłatnej Ręki, kultu czczącego jednego w Wielkich Demonów, Księcia Piekieł Asmodeusza. Okazuje się, że Magnus stracił wszystkiego wspomnienia związane z tym kultem i założył go dla żartu, ale to wymknęło się spod kontroli i znalazło nowego przywódcę…

Jak wyżej wspomniałam, ta część jest takim przyjemnym dodatkiem do całej serii, ale nie znaczy, że nie wnosi do niej wiele. Najważniejsze co ona wnosi to podejście Podziemnych do Nocnych Łowców. Do tej pory spotykaliśmy tylko Podziemnych, którzy byli blisko z nimi lub mieli chwilowe interesy, ale zawsze to był jeden Podziemny i kilku Łowców. Za to tutaj mamy sytuację odwrotną. Alec (i jeszcze dwoje Nefilim) trafia w świat Podziemnych. Najpierw na Nocny Targ, potem na imprezę z okazji ich tryumfu, który Podziemny traktują jak własny. Co godzi w dumę Aleca, ale to jest to co Łowcy sami robią. Świetnie przedstawia ich nieufność i bardzo dobrze to dopełnia obraz tego świata.

Powieść jest podzielona na trzy części oraz epilog. Każda z nich ma tytuł podobny do tytułów 
książek z serii Dary Anioła. Tutaj jest „Miasto miłości”, „Miasto masek” oraz „Miasto wojny”. Bardzo mi się podoba, że każda z tych części ma inny klimat. W pierwszej części wszystko się zaczyna, ale akcja idzie dość leniwie. Czuć miłość bohaterów, ale bardziej czuć nieudaną randkę. Oczywiście nie tak zwyczajnie nieudaną, bo pojawiają się tam przeszkody typowe dla Nocnego Łowcy. W „Mieście masek” akcja przyśpiesza, ale jest owiana dozą tajemniczości. Jeszcze nie wiadomo dobrze wszystkiego, ale coś się dzieje. Można wyczuć coraz większe niebezpieczeństwo. Oczywiście, w ostatniej części, czyli „Mieści wojny” jest najciekawiej i nie ma się ochoty zostawiać tej książki na później. Jest najlepszy fragment tej książki, na który warto czekać. Epilog w bardzo fajny i zabawny sposób podsumowuje tę powieść, ale wprowadza też pewien element zaskoczenia, który jest łącznikiem z "Miastem Popiołów".

Ogólnie styl pisania jest dobry, ale ja zawsze mam jakiś problem z czytaniem książek, które Clare napisała z kimś. Czyta je mi się dużo gorzej niż te tylko jej, mimo że za każdym razem fabuła mnie bardzo ciekawi i intryguje. Na szczęście cały czas jest to typowe dla Clare poczucie humoru. Tym bardziej, że Magnus jest jedną najzabawniejszych postaci w tym Uniwersum. Dodatkowo bawi mnie fakt, że cała fabuła zaczyna się od jednej nieudanej randki i cały czas czuć ten klimat. Nie piszę tego w pozytywnym znaczeniu. Dla mnie jest plusem i chciałabym zobaczyć ekranizację tego w stylu takich komedii romantycznych (chociaż ekranizacja „Miasta Kości” była dnem, a serial też mnie nie porwał, więc to ryzykowne stwierdzenie).

Niesamowicie się cieszę, że możemy poznać bliżej Aleca, ponieważ jest bardzo często tłumiony przez postać Jace’a. Tutaj widzimy jak balansuje pomiędzy pewnością siebie a niepewnością względem czarownika. To jest dość urocze, tym bardziej że okazuje mi wiele uczuć troszcząc się o niego u pomagając.
Z kolei w Magnusie widzimy coś więcej niż jego ironiczność i zamiłowanie do brokatu. Czarownik wydaje się być postacią, która lekko, niekiedy lekceważącą podchodzi do życia (nie tylko swojego), ale tutaj widzimy to jak się troszczy. Otacza troską inne osoby niż Magnusa i Clary. Dowiadujemy się więcej tego, co siedzie w nim. Poznajemy jego demony.
Oprócz tego pojawiają się tutaj postaci z „Mrocznych Intryg”, ale nie ma żadnych spoilerów do tej trylogii. Podoba mi się to, że poznajemy lepiej Aline Penhallow oraz Helen Blackthorn przed wprowadzaniem Zimnego Pokoju. Tutaj są początki ich znajomości, które są bardzo ciekawe. Helen wydaje się delikatna i krucha, a jednocześnie silna. Za to Aline ma bardzo mocny charakter i jest po prostu niezwykle zdecydowana.

Niby nie ocenia się książki po okładce, ale tutaj szata graficzna jest cudowna. Nie znam drugiej tak pięknie odbijającej światło okładki jak ta. Są tutaj też bardzo przyjemne czcionki na początku rozdziałów.

Bardzo polecam ją fanom tego świata, a szczególnie tym, którzy shipują Maleca. :D Jeśli zastanawiacie się, w którym momencie powinno się tę serię przeczytać, to uważam, że obowiązkowa jest znajomość trzech pierwszych tomów „Darów Anioła”, a reszta dowolnie. Nie ma spoilerów do „Diabelskich Maszyn” ani do „Mrocznych Intryg”, mimo że w przypadku tych drugich część bohaterów się pojawia i tutaj, ale w rzeczywistości w obu seriach tylko jedno zdarzenie jest wspólne i może zaskoczyć.


Książka odebrana za punkty na portalu https://czytampierwszy.pl/pl/

W poszukiwaniu idealnych kosmetyków #1



Hejo!
Dzisiaj przychodzę z zupełnie innych wpisem niż zwykle. Pierwszy raz robię taki wpis i starałam się, jak najlepiej do niego przygotować. Obecnie jestem na etapie szukania "moich" kosmetyków. Od jakichś dwóch, może trzech lat interesuję się naturalną pielęgnacją. Najpierw dotyczyła ona włosów, a później rozchodziła się coraz szerzej, że w tej dziedzinie. Na tyle, że do twarzy staram się wybierać kosmetyki z bardziej naturalnym składem (z pielęgnacji, nie maluję się na co dzień) i moje skóra już się do tego tak przyzwyczaiła, że przy używaniu kosmetyków z mniej naturalnym (lub mniej bezpiecznym składem) pojawiają mi się drobne wypryski.
Rozpoczęcie tej serii postów będzie miało ogromny plus - zacznę głębiej analizować składy kosmetyków, co na pewno mi nie zaszkodzi. Jak na razie bardziej się skupię na działaniu, ale do tego starałam się przeanalizować składy, jednak nie będę wyrażać na razie bardziej rozległych opinii, bo muszę się douczyć. Mimo to myślę, że ten wpis pomoże mi określi, co warto kupić ponownie. Swoją drogą, na początku przeraziłam się, gdy zobaczyłam w kilku składach NaOH i KOH, ale po głębszym sprawdzeniu i przeanalizowaniu badań wiem, że nie jest bezpieczny (Jak Was to ciekawi - czytałam m.in. TO *link*). Co prawda w produktach do mycia twarzy będę chciała z niego rezygnować, bo wiem, że są kosmetyki, które go nie zawierają. Głównie dla własnego komfortu psychicznego. :D




1. Garnier Hair Food Papaya
Seria tych masek to jest hit, pewnie wiele z Was ją zna. U mnie najlepiej się sprawdza Papaya, ale próbowałam też reszty i do tej powracam najczęściej. Używałam jej jako odżywki do spłukiwania, używałam spłukując po 10 minutach, a ostatnio używam jako pielęgnacji bez spłukiwania i radzi sobie równie świetnie. Nie obciąża moich włosów. Nakładam ją na całe włosy (pomijając skórę głowy). Używam po każdym myciu głowy (czyli różnie, aktualnie jest to co dwa, nawet trzy dni Używam jej do ploppingu i się sprawdza.
Po jej użyciu mam włosy miękkie, bardzo przyjemne w dotyku. Używam jej około roku. Jestem pewna, że przyczyniła się do tego, że moje włosy nie niszczą się aż tak, a nie oszczędzałam ich - były farbowane chyba trzy razy, do tego regularnie przez cztery miesiące chodziłam na basen.

Cena: ok. 25 zł
Pojemność: 390 ml



2. Bania Agafii/Babuszka Agafia Maska do włosów drożdżowa na wzrost

Ogólnie Bania Agafii to moja ulubiona firma kosmetyczna. Mają produkty w niskich cenach, naturalne składy, które zawierają dużo aktywnych składników i są wydajne. WAŻNE! Jeśli zależy Wam na naturalnych składach, patrzcie na to, gdzie produkt został wyprodukowany. Jak jest to Rosja, macie gwarancję, że weźmiecie produkt z oryginalną recepturą i dobrym składem.
Nakładam przez każdym myciem głowy, tylko na samą skórę głowy. Używam jej głównie, aby wspomogła wzrost moich włosów i wzmocniła cebulki.  Nie umiem określić jej indywidualnego działa, bo używam jej jednocześnie z wcierką Jantar. Oba te kosmetyki dały efekt po jakiś trzech tygodniach regularnego stosowania - mniej wypadają mi włosy, mam więcej babyhairów. Nie umiem określić, czy włosy rosną mi szybciej.
Zaczęłam już drugie opakowanie tego produktu. :D Ostatki z pierwszego nałożyłam na całe włosy i przy tym jednym użyciu już był widoczny efekt, włosy wydawały się mocniejsze. Możliwe, że maski do włosów z tej firmy wyprą pierwszą pozycję.
Mała uwaga! Na początku zapach może być nieprzyjemny, ale później albo wietrzeje, albo się przyzwyczajam.

Cena: ok. 10 zł
Pojemność: 300 ml





3. Bania Agafii Maska oczyszczająca niebieska glinka i maska daurska - tonizująca.
Jedna z moich ulubionych maseczek. Bardzo fajnie oczyszcza. Jest bardzo wydajna, nie potrzeba jej dużo, aby wystarczyła na całą twarz, bo jest dość gęsta. Jedyną jej wadą jest to, że lekko przesusza cerę, więc bezpośrednio po jej nałożeniu nakładam krem. Używam raz na tydzień/raz na dwa tygodnie.
Druga maska - tonizująca, to dla mnie nowość i miłość od pierwszego użycia. Świetnie nawilża i odżywia skórę. Byłam w szoku, że jedno zastosowanie może dać tak świetny efekt. Ma rzadszą konsystencję niż ta z niebieską glinką, ale nie spływa z twarzy.
Obie maski dobrze się zmywa i są się moim maseczkowym must havem.
Jak wyżej - skład naturalny. Co ważne i fajne - NIE zawiera phenoxytanolu, który jest jeszcze niedokładnie przebadany, ale może działać alergennie i nie jest zalecany dla osób z chorobami skóry. Jest to składnik, którego staram się unikać, a jest powszechny w wielu maseczkach.

Cena: ok. 8 zł
Pojemność: 100 ml



4. Farmona Wcierka Jantar
Bezalkoholowa wcierka do włosów, którą pewnie wiele osób kojarzy. Skład ma dobry, sporo aktywnych składników, ale jednocześnie nie przesusza skóry głowy. Stosuję codziennie. Wmasowując w skalp około sześciu kropli w skalp. Niestety, pękł mi korek od tej buteleczki. Nawet nie wiem jak...
Jest to moja druga styczność z tym produktem. Pierwsza była półtora roku temu. Zużyłam pół butelki oddałam siostrze, bo efekt mnie zadowolił. Teraz pewnie zużyję całość. Jak napisałam - w połączeniu z maską - działa super! :D

Cena: ok. 15 zł
Pojemność: 100 ml

5. Farmona Szampon Jantar
Mocny oczyszczający szampon, ale nie przesusza mi skóry. Nie spowodował też łupieżu. Ogólnie jestem zadowolona z jego działania, bo moje włosy dzięki niemu są w dobrym stanie, nic dziwnego się z nimi nie dzieje, a nawet nie przetłuszczają się tak szybko jak wcześniej, więc na plus.
Zawiera w składzie SLS i sylikony, z których chciałabym zrezygnować, aby nie zaburzały skrętu moich włosów.

Cena: ok. 10-15 zł
Pojemność: 330 ml



6. Bielenda Bluberry C-tox Krem pianka do twarzy
Wybór spontaniczny. Weszłam do Rossmana, zobaczyłam półkę z nowościami od Bielendy, przeczytałam "krem pianka" i "Muszę sprawdzić". Wzięłam łopatkę, nałożyłam odrobinę z testera i przepadłam. Konsystencja naprawdę super! Zapach cudowny. A działanie? Jest okej, jeśli ktoś nie ma bardzo wymagającej i suchej skóry twarzy. W moim przypadku dobrze utrzymuje nawilżenie. Przy nałożeniu ciut przy dużej ilości, pojawia się na twarzy niefajna, niebieskawa poświata. Jego zaletą jest to, że nadaje przyjemnego, naturalnego blasku twarzy. Nie jestem pewna, czy go ponownie kupię. Szukam dalej, a do niego będę wracać jako "krem awaryjny", gdy nic lepszego nie będę mogła kupić.
Wydaje mi się, że to fajna opcja, żeby wieczorem się zrelaksować z ładnymi zapachami. Wiecie, taka radość dla wielu zmysłów - ładny zapach, miła konsystencja i przyjemne działanie, nawet jeśli nie jest spektakularne.

Cena: ok. 20 zł
Pojemność: 40 g




7. Tołpa Green Oils żel micelarny do twarzy
Do tego produktu mam mieszane uczucia, bo skład ma dobry, może nie najlepszy, ale dobry. Produkt jest w pełni wegański, więc kolejny plus. Dobrze oczyszcza, nie zapycha, nie szczypie w oczy, czyli kolejne trzy plusy. Ale! Teraz trzeba przejść do minusów. Według zapewnień producenta powinien nawilżać, a tego nie robi. Na pewno nie poradzi sobie ze zmyciem mocniejszego makijażu - miał problemy ze myciem zastygającej pomadki z Golden Rose. Nie mam pojęcia, jak sobie radzi z tuszem do rzęs, podkładem i korektorem, bo tych kosmetyków nie używam. Za to daje sobie dobrze radę z rozświetlaczem na policzkach. W skrócie na codzienne potrzeby jest okej, ale nie do końca robi to, co jest napisane na opakowaniu. To i tak nie jest jego największą wadą. Ma strasznie rzadką konsystencję, przez co jest mniej wydajny i trudno wylać odpowiednią ilość, żeby starczyło na twarz lub nie było za dużo. Oprócz tego lubi się wylewać przy otwieraniu.
Czyli znowu kosmetyk, który ląduje na półkę "awaryjne", jak będę musiała kupię ponownie.

Cena: ok. 13 zł
Pojemność: 150 ml

Chętnie przyjmę rady, co poprawić, co jeszcze zawrzeć w tego typu postach. :D To na pewno nie będzie ostatni wpis z tej serii.

7 lat w blogosferze!


Hejo!
7 lat temu założyłam tego bloga i nigdy w życiu nie spodziewałabym się, że tylko wytrzymam. Co więcej, od dwóch z roku na rok blog ma się jeszcze lepiej. Niesamowite! Uwielbiam pisać posty rocznicowe, bo mogę zebrać wszystkiego liczby, zapisać je i powrócić do nich, żeby porównać postęp. Lubię statystyki, takie małe dziwactwo. Spokojnie, nie robię niczego tylko po to, aby były jak największe. Po prostu lubię je sprawdzać i porównywać. Zwykle zaczynałam tego typu wpisy od statystyk, ale tym razem zrobię to inaczej. Ogólnie
Wydaje mi się, że to był rok, który przyniósł najwięcej zmian na blogu. Pierwsza zmiana adresu bloga. Zmiana spontaniczna (ale dla mnie przydatna). Tamten adres wymyślałam, gdy miałam 13 lat - "swiatwedlugkasi" to już nie było to, więc zostałam przy "Myśli z głowy wylatujące", czyli tytule bloga.
Drugą zmianą było to, jakie treści zaczęłam zamieszczać. Jest więcej przemyśleń, szczególnie tych poważniejszych, czasem związanych z tematami tabu. Dodawanie tego jest dla mnie czasem stresujące, ale gdy widzę ten pozytywny odbiór, to aż chce się o tym pisać. Serio! Patrząc później na te miłe komentarze aż sama się sobie dziwię, że się stresowałam.
I trzecia zmiana - nowy wygląd. Tutaj się nie będę rozpisywać. Po 5 latach potrzebowałam odświeżenia. Po trzech tygodniach dochodzę do wniosku, że to dobra decyzja. Więc postów przyciąga uwagę, dłużej trwa ich świetność, co mnie cieszy. Łatwiej też poznać z czym ma się do czynienia (czyli ze wszystkim, co mi wpadnie do głowy). Dalej zastanawiam się nad nagłówkiem, mam już upatrzone jedno zdjęcie, tylko teraz muszę przejść do działania.


A teraz statystyki! :D Nie tylko z bloga, ale też z konta na Instagramie.


BLOG

Obserwatorzy: 132   | + 31 osób
Wyświetlenia: (prawie) 63 000    | + 17600 wyświetleń
Napisane posty: (z tym)290 + 3 wersje robocze  | +76
Komentarze: 2464 z czego 834 komentarzy w ciągu ostatniego roku (dzięki, blogger, za nowe statystyki!)


INSTAGRAM


Ten Insagram stał się nieco odrębną częścią, zacznie innym tworem, ale wolę podsumowywać jej razem. Wpis o roku założenie się pojawił i napisałam tam, jak podchodzę do tego konta. :D W sumie fajnie się tam bawię i traktuję je luźniej niż bloga.

OBSERWATORZY:  635 | + 604
OBSERWOWANI:  537 | + 499
POSTY: 131 | +130




Wyświetl ten post na Instagramie.

Dziś jest rocznica założenia tego konta! ❤ Nie będę robić dziś typowego podsumowania, połączę to za tydzień z rocznicą bloga. Dzisiaj chcę się skupić na moim podejściu do mojego konta. Miesiąc temu wrzuciłam wpis o presji prowadzenia idealnego konta (jest w wyróżnionych relacjach - Ważne posty). Założyłam je jako wsparcie bloga, a po jakiś dwóch czy trzech miesiącach przyjęło bardziej bookstagramową formę. Nie przeszkadza mi to, lubię książki. Fajnie, że mam miejsce, gdzie mogę pisać i dyskutować o książkach, w luźniejszy sposób. Dobrze się tutaj bawię. I to kluczowe, to konto mam głównie dla przyjemnosci. Przez to, że polubiłam bycie tutaj jestem tutaj często, ale jak mi się nie chce to mnie nie ma i nie muszę się z tego nikomu tłumaczyć. Nie ma mnie i tyle, pewnie wiele osób tego nie dziwi i nic dziwnego. Na tym koncie przeważają książki, ale nie mam problemu z wrzuceniem luźniejszego wpisu, bez książek, z moimi przemyśleniami. Bo to konto tworzy mnie. A moje "ja" to nie tylko książki. Nie rozumiem tego parcia, żeby tylko o książkach pisać i ograniczyć jakąś "prywatę", którą często jest zwykły dzień osoby, ktore konto prowadzi. Nic wybitnie prywatnego. Za książki zawsze stoi człowiek, ale to nie znaczy, że musi się ukrywać za nimi. Obróbka zdjęć to również zabawa dla mnie. Mam pewien styl obróbki, który traktuje uniwersalnie i czuję się w nim najlepiej, ale patrzę na każde zdjęcie indywidualnie. Każde zdjęcie ma inne potrzeby, do każdego coś innego pasuje, każde inaczej sobie wyobrażam. Mój gust w stylach zdjęć też jest dość rozległy i nie umiem się ograniczyć do jednego, aby feed był spójny. Nie przeszkadzają mi nieidealne kadry, bo często są naturalne, lepsze niż to setne pozowane zdjęcie. I to zdjęcie wyżej też jest nieidealne, bo ucięło mi fragment głowy, ale podoba mi się takie, jakie jest i wiem, że żadne inne nie będzie dla mnie równie ładne jak to. #bookstagram #bookstagramtopasja #tak_czytam #mroczneintrygi #trulydevious #maureenjohnson #ladymidnight #lordofshadows #queenofairanddarkness #cassandraclare #victoria #okrutnapieśń #jkrowling #czytanietopasja #bookphotography #bookphoto #czytamksiążki #kochamczytać #czytanienieboli #molksiazkowy
Post udostępniony przez Kasia Wojdat (@myslizglowywylatujace)



TOP 5 WPISÓW Z OSTATNIEGO ROKU, KTÓRE SĄ DLA MNIE WAŻNE

Wyżej napisałam, że było kilka wpisów, w których poruszyłam ważne tematy i które przełamywały moje granice. Wstawiam tutaj według daty opublikowania.
Są wpisy, które stanowiły coś nowego. Pierwszy zaczął serię bardziej poważnych przemyśleń. Drugi jest bardziej osobisty, chyba najbardziej osobisty, jaki tutaj jest. Trzeci wpis to pierwsze przełamie , aby napisać na blogu o czymś związanym z miesiączką. Czwarty to znowu miesiączka, ale tym razem moje przemyślenia. Piąty to ostatni wpis, czyli o edukacji seksualnej (zmieniony wpis z października).

O własnym zdaniu i rzeczach powiązanych






Z gąsienicy do motyla



Kubeczek menstruacyjny - najlepsze rozwiązanie w trakcie miesiączki?






I na koniec dziękuję, że tu jesteście. Spoko ludzie z Was i tworzymy tutaj fajną społeczność. :D 

O edukacji seksualnej słów kilka




Cześć!
Jednak się nie poddaję. Pamiętacie mój wpis o lekcjach wychowania do życia w rodzinie? Znajdziecie go na blogu? Niestety już nie. Musiałam go usunąć, bo jego zawartość nie podobała się algorytmom Instagrama, przez co nie mogłam wstawiać linka do bloga tam ani też wysłać na Facebooku. Doszłam do wniosku, że na razie usunę, później poprawię. Uznałam, że możliwość wejścia na mojego bloga z mojego konta jest ważniejsza. I nadszedł ten dzień, spontanicznie zaczynam pisać ten wpis, bo patrząc na to, co się dzieję nie mogę już wytrzymać i siedzieć cicho. I nie wiem, ile wspólnego będzie.
Nie wiem, czy kiedykolwiek kogoś uchronił brak wiedzy. Tak, brak wiedzy. Zakaz edukacji seksualnej to zakaz zdobywania wiedzy. To wiedza nas chroni, a nie wstyd. Wiedza historyczna? Pomaga wyciągać wnioski na przyszłość. Wiedza o racjonalnym żywieniu może ochronić przed otyłością albo niedożywieniem i ich konsekwencjami. Mam wrażenie, że ludzie w tych czasach mają szczególną zdolność do odrzucania możliwości zdobywania wiedzy. No dobra, tutaj chodzi o odebranie możliwości tej edukacji, zdobywania wiedzy.


Ciekawość jest normalna, zdrowa. To objawy dążenia do zdobywania wiedzy, do własnego rozwoju, do wyrobienia sobie własnego zdania. Chyba każde dziecko zadało kiedyś pytanie „Skąd się biorą dzieci?” albo poprosiło o wyjaśnienie różnicy między chłopcem a dziewczynką. To teraz pomyślmy, co jest lepsze. Dać dziecku odpowiedź dostosowaną do jego wieku czy zostawić to jak jest i jednocześnie pozwolić na to, żeby szukało odpowiedzi samo? A samo może znaleźć coś, co jest nieodpowiednie. Są dzieci, które są bardzo dociekliwe i uparte, więc na pewno będą szukać.
Edukacja w tym zakresie jest naprawdę ważna, bo dotyczy ona nie tylko seksualności człowieka, ale całej jego tożsamości.

Miałam zajęcia wychowania do życia w rodzinie przez całe gimnazjum. W podstawówce na to nie uczęszczałam, jak cała klasa, bo wychowawczyni doradziła rodzicom, aby nie puszczali nas na to, bo to i tak będzie w gimnazjum. Czy to dobrze? Z perspektywy czasu uważam, że tak, bo w tym wykonaniu te zajęcia mogłyby mi bardziej zaszkodzić, a tak to oceniam neutralnie, ale dobrze nie było. Moja szkoła to był zespół szkół, więc uczyłaby mnie ta sama nauczycielka. Wtedy moi rodzice byli zadowoleni z tego, że na to uczęszczam. Uważali to za przydatne, głównie dlatego, że sami czegoś takiego nie mieli. Prawdopodobnie od przyszłego roku moje siostry nie będą uczęszczać na te zajęcia. Rodzice sami zamawiają książki do tego, więc mają wgląd w to, co tam jest. Gdy ja chodziłam do szkoły, podręczniki wypożyczaliśmy z biblioteki. Nauczycielka ciągle ta sama, sposób prowadzenia lekcji też. Jednak nie mam pojęcia, ile w tym jest jej winy.

(tak, moje zdjęcia, ale stary adres bloga)


Czy mi coś te zajęcia pomogły?
No niezbyt, skoro miesiąc temu szukałam w Google na czym polega połóg. Mam prawie 20 lat, chodziłam na rozszerzenie z biologii, a o połogu wiedziałam tyle, że to okres, kiedy ciało kobiety wraca do stanu sprzed porodu. Więc jak kobieta ma świadomie zajść w ciążę, skoro nie zna jej konsekwencji? Uwierzcie, takich dziewczyn bez tak podstawowej wiedzy jest więcej. I nawet nie wiecie, jaki wstyd mi się do tego przyznawać, że nie wiem, czegoś tak podstawowego. Zresztą, to nawet nie tylko tych zajęć, ale też zajęć biologii. W moim podręczniku od biologii rozszerzonej nie ma nawet wzmianki o połogu, w podręczniku od 7 klasy podstawówki są cztery linijki. Ba, podstawa programowa nie obejmuje połogu. To idealnie obrazuje podejście do kobiety. Nie wiesz dobrze co się dzieje w trakcie ciąży i po niej z kobiecym ciałem, tylko coś o hormonach i że rozwija się w nim płód. A o rozwoju płodu, o tworzeniu się komórki jajowej i o tworzeniu plemników można recytować z pamięci. Chore.

W zajęciach wychowania do życia w rodzinie są jeszcze dwie rzeczy „nie tak”.
Pierwsza z nich to prowadzenie osobnych lekcji dziewczynkom i chłopcom. W podstawówce nie interesowałam się tym przedmiotem, jak on wygląda, bo wiedziałam, że i tak będę mieć to w gimnazjum. Dopiero będąc w szóstej klasie i rozmawiając z rok starszą koleżanką, dowiedziałam się trochę jak to wygląda w praktyce i się zdziwiłam, że lekcje o narządach płciowych są oddzielne dla chłopaków i dla dziewczyn. Było to dla mnie dziwne, bo przecież już w czwartej klasie mieliśmy pierwsze lekcje  o układzie rozrodczym i omówienie budowy narządów RAZEM. I nic złego wtedy się nie działo. Więc mając te dwanaście czy trzynaście lat, miałam świadomość, że ważna jest też znajomość budowy ciała drugiej płci. Zresztą tworzy to tylko tematy tabu, a to też jest bez sensu.

I tutaj druga rzecz. Tematy tabu. No właśnie... Prowadzi to tylko do problemów z komunikacją między osobami. Tak samo z okresem. To normalna rzecz. Nie należy się wstydzić swojej fizyczności. Każda zdrowa kobieta miesiączkuje i to nie powód do wstydu czy do wyśmiewania, co czasem młodsi chłopcy robią. Dlaczego? Bo pewnie tego sami nie rozumieją. Sama pamiętam, jak starałam wyciągać podpaski z plecaka tak, żeby nikt nie zauważył czy też w łazience otwierać je jak najciszej, żeby nikt nie usłyszał, ale po co? Przecież większość dziewczyn, które korzystały z tej łazienki też ma miesiączkę. TO NORMALNE. I tutaj zapraszam do wpisu o miesiączce – Najmniej doceniania przyjaciółka. Tematy tabu rodzą poczucie wstydu, a to jest problemem nie tylko w kwestii miesiączki, ale również przyczynia się do niskiej pewności siebie, kompleksów związanych z normalnymi rzeczami i przyczynia się do wzrostu pewnego rodzaju niebezpieczeństwa, ale o tym później.

Trochę przybiera mi to formę rozprawki, ale już ostatnia rzecz, jeśli chodzi co było nie tak z WDŻem. Kojarzycie scenę lekcji polskiego z „Ferdydurke” Gombrowicza? Tę scenę, gdzie nauczyciel wpaja uczniom, że „Słowacki wielkim poetą był”. Tak widzę te zajęcia, bo to były jedyne lekcje, gdzie wiedza była przekazywana z konkretną opinią, oczywiście jedyną słuszną.
Teraz sobie wyobraźcie, że nauczycielka przynosi na lekcję trzy kartki i kładzie na trzech ławkach. Na pierwszej podejście „seks tylko po ślubie”, na drugiej „można uprawiać seks przed ślubem, gdy jest się w stałym w związku”, na trzeciej „można uprawiać seks z kim się chce i kiedy się chce” i każe uczennicom wybrać, z którym podejściem się zgadzają. Możecie się domyśleć, że to zadanie podpucha i tylko jedno rozwiązanie było „słuszne i poprawne”. Później był wywód, dlaczego ono jest JEDYNYM słusznym i dobrym wyjściem, i dlaczego powinnyśmy tak postępować. Jeśli nie trafia do Was porównanie z „Ferdydurke”, to powiem inaczej. To jest tak, jakby nauczyciel biologii uznawał mejozę jako jedyny słuszny i prawidłowy podział komórek, bo takie są jego przekonania. Brzmi absurdalnie? Owszem.
Są rzeczy, które są złe. Mówiąc po prostu. Jeśli coś krzywdzi drugiego człowieka, jest złe – pedofilia, molestowanie, hejt, nienawiść i pewnie inne rzeczy, które teraz mi nie przychodzą do głowy są złe. 

Jest nam potrzeba rzetelna i obiektywna edukacja seksualna, a nie to, co wiele z nas dostało – coś propagujące wstyd, powielające szkodliwe tematy tabu, ukazujące naturalne rzeczy, jako coś złego. Dlaczego napisałam, że wstyd może być niebezpieczny? Bo częściej ofiarami przemocy, molestowania są te ciche osoby, bo one „nikomu nie powiedzą”, bo się będą wstydzić. WSTYD NIKOGO NIE OCHRONI. WIEDZA JUŻ TAK. Nie należy odbierać uczniom prawa do zdobywania wiedzy, należy edukować i dzieci, i nauczycieli, aby te informacje były, jak najbardziej przydatne i zapewniły bezpieczeństwo.
Nie mogę jednak napisać, że w moim przypadku szkoła zawiodła w edukacji w tym zakresie. Nie. Moja wychowawczyni, jednocześnie biolożka i wuefistka, sprostała temu zadaniu bardzo dobrze – wiele tematów mieliśmy z nią czy to na biologii, czy na godzinie wychowawczej, czy też na wf-ie. Pod tym względem miałam choć trochę szczęścia, że akurat te zajęcia miałam z nią.




Największe książkowe zaskoczenie tego roku! - "Osaczona" Pola Roxa



Hejo!
Dziś przychodzę do Was z recenzją świetnego debiutu. Pochłonęłam go w dwa dni, przy czym ubaw mam do tej pory, jak wspominam tę książkę. Cieszę się, że mój chłopak i przyjaciel nie mieli mnie dość, bo podczas czytania non stop do nich pisałam i przeżywałam, co tam się działo. I cieszę się, że pewnie nigdy nie będą mieli ochoty sami z siebie tego przeczytać, bo mogłam spoilerować i opisywać dokładnie co się dzieje i co mnie tak zachwyca czy bawi. Co ciekawe, ta historia jest oparta na faktach (co najmniej w części), a autorka pisze pod psedonimem.

Tytuł: Osaczona
Autor:  Pola Roxa
Wydawnictwo: Lipstick Books
Liczba stron: 381
Data wydania: 25.03.2020
Moja ocena: 8/10

Karolina to jedna z wielu osób prowadząca to stabilne, ale niezwykle nudne życie. Pracuje w dużej korporacji, do której musi dojeżdżać codziennie komunikacją miejską z domu na kredyt, w którym mieszka razem z mężem. W ich małżeństwie już dawno przestało iskrzyć. Ale stabilnie, czy to nie najważniejsze? Od zanudzenia się śmierć powstrzymuje ją wyjazd z przyjaciółką do Bułgarii. Jednak z przyczyn losowych Karolina musi pojechać tam sama. Nie pojęcia, że ten wyjazd zmieni jej życie. Z dwóch przyczyn. Najpierw całe jej dotychczasowe życie legnie w gruzach za sprawą jej bliskich. A drugim powodem jest poznany w Bułgarii mężczyzna, który po powrocie z wakacji będzie chciał od nowa zagościć w jej życiu i to na dłużej… 


„Osaczona” to moje największe zaskoczenie tego roku. Wiem, że mamy kwiecień, ale nic mniej bardziej nie zaskoczy i jestem tego pewna. To książka, której przypisanie tylko jednego gatunku byłoby obrazą. To nie tylko romans czy erotyk, ale też komedia i gdyby była filmem, to powiedziałabym, że zawiera elementy filmu akcji czy gangsterskiego. Zdecydowanie tej książki nie odzwierciedla opis z tyłu okładki, jest dla niej nawet nieco uwłaczający. Serio, ten opis jest za zwykły, a to co jest w środku jest bardzo nie typowe. Większość osób pewnie odłożyłaby to z myślą „Kolejna taka sama powieść” i w tym przypadku to bardzo krzywdzące. To też będzie niezwykle trudna recenzja, bo wiele rzeczy istotnych dla fabuły, to spoilery. 

Fabuła tej książki jest bardzo złożona. Na niecałych 400 stronach powieście dzieje się tyle, co w niektórych trylogiach. Jednak nie miałam wrażenia, że czegoś jest za dużo czy akcja biegnie za szybko. Dynamiki dodają też przewroty w życiu bohaterki, o ile pierwszy jest łatwy do przewidzenia, tak pozostałe to zwroty akcji godne „Domu z papieru”. Są jakieś drobne wskazówki, głównie sugerowane przez samą narratorkę, aby się domyślić, że coś jest „na rzeczy”, ale i tak to potrafi zaskoczyć. Zakończenie w ogóle zwaliło mnie z nóg, parsknęłam śmiechem mówiąc „Tego się nie spodziewałam!”. Inna osoba pewnie by krzyknęła „Jeszcze tego tu brakowało!”. Też pasuje. To jest jedno z tych zakończeń, które zmieniają cały wydźwięk fabuły. Ta powieść zdecydowanie nie daje odpocząć, ale też nie męczy. Ze względu na to, że w życiu głównej bohaterki cały czas się coś zmienia i balansuje pomiędzy „zapowiada się bardzo dobrze” a „ta dziewczyna będzie mieć problemy”, chce się to po prostu czytać, aby zobaczyć, jak to się rozwinie. Czasem wydarzenia są na granicy absurdu, ale mi to nie przeszkadzało. Wywoływało we mnie kolejną porcję śmiechu. 

Myślę, że ten śmiech to w dużej mierze zasługa stylu pisania i narracji. Chyba po raz pierwszy czytałam książkę, w której śmiałam się przez cały pierwszy rozdział. Już tam czuć, że to będzie powieść, która jest przepełniona humorem. Karolina jest świetną narratorką. Opowiada swoją historię tak, jakby to robiła siedząc naprzeciwko Ciebie, przez co można tę książkę pochłonąć w kilka godzin i uśmiać się do łez. Oprócz tego czytając ją przechodziłam cały wachlarz emocji. Szczególnie towarzyszył mi śmiech i zaskoczenie, ale były momenty, kiedy było mi szkoda głównej bohaterki. Szczególnie po jej powrocie z urlopu, prawie się popłakałam, a po chwili cieszyłam się jak głupia. 
W języku tej powieści możemy wyczuć dużo ironii, często takiej, jaką można znaleźć w memach. Fajne jest to, że pojawiają się słówka z „korpomowy” i są one od razu „tłumaczone” na polski. 

Karolina mogłaby być naszą sąsiadką, serio. Jest tak realistyczna (okej, ostatnio często się to zdanie pojawia, ale naprawdę tak trafiam). Jak na sytuację, w której się znalazła radzi sobie bardzo dobrze, ale podejmuje decyzje, które są dość zaskakujące i były niezgodne z moją moralnością, prawdopodobnie nie tylko z moją. Wiem, że na pewno część z Was będzie zirytowana jej zachowaniem. Mnie od irytacji powstrzymywał praktycznie nieustający śmiech i oczekiwanie na to, co wyniknie z jej decyzji. 
Pierwszy raz jestem w sytuacji, gdy imię drugiego bohatera uznaję za spoiler… Naprawdę… Z tego powodu niewiele Wam mogę o nim powiedzieć. Na samym początku jest opisany jako kolejny przystojniak, bogaty, dobra praca… I szczerze mówiąc, to jakiego go poznajemy na początku, nie ma nic wspólnego z tym, co jest na końcu. Genialna postać, a konkretnie jej historia. Jestem skłonna uznać go za bohatera, który łamie stereotypy mężczyzn w erotykach czy romansach, już w momencie, w którym się przedstawia. Tak, tutaj też parsknęłam śmiechem. Wybór imienia był naprawdę odważny, szczególnie, że najpierw ten pan pojawia się dwa razy i jest opisany jako super przystojniak. 

Reszta bohaterów nie ma takiego wpływu i znaczenia, ale nie znaczy to, że jest płytka czy źle wykreowana . Mąż bohaterki, Bartek to mąż, który po ślubie przestaje się starać i zwala całą winę na bohaterkę. Zjawisko, które niestety jest znane. Dagmara, Zuza czy mama Karoliny to również osoby, które można spotkać w życiu. 

Bardzo podoba mi się poprowadzenie relacji rodzinnych bohaterki. Karolina nie miała z mamą dobrego kontaktu. Mama była osobą wymagającą, chłodną i czepialską, ale gdy życie jej córki zaczęło się walić, pokazała inną twarz i wyjaśniła, dlaczego była, jak była. Myślę, że to ważny krok w ich relacji. Zuza, siostra Karoliny, to typowa imprezowiczka, człowiek z typu „nic co ludzkie nie jest mi obecne”. Mimo zupełnie różnych temperamentów i stylów życia wspiera swoją siostrę i jej pomaga, co jest piękne. 


Jest to świetna książka, ale niestety, nie mogę jej polecić wszystkim. Przede wszystkim ze względu na sceny erotyczne i sposób ich opisania, są naprawdę ostre i nie dziwię się, że jest ostrzeżenie. To nie „Ugly Love” Hoover, które można przeczytać mając te 15 lat. To serio jest książka, której nie poleciłabym osobom w podstawówce i na początku liceum. Określiłabym ją jako „18+”, ale też nie każdy by to tolerował. W kwestii scen erotycznych są one trochę przerysowane i powielają stereotyp, że facet to maszyna do seksu i zawsze musi mieć ochotę, co jest sporym minusem. Historia jest tak przyjemnie napisana i tak nietypowa, że przepadłam i się zakochałam. Z uwzględnieniem granic wiekowych, polecam!


Książka odebrana za punkty na portalu https://czytampierwszy.pl/ 

TOP 5: książki poruszające ważne tematy


Hej!
Z miliona pomysłów na wpisy, wreszcie udało mi się wybrać ten jeden, który wiem, że jest dobry na dziś. A przynajmniej tak mi się wydaje. Jest książkowo, ale to zawsze lżejszy post niż recenzja (a to Was pewnie będzie czekać w piątek). Przynajmniej swobodniej mi się to pisze. Dziś raczej nie mam dobrego dnia na naukę, no, chyba że się to zmieni do wieczora. Jak na razie dziś tylko czytanie i pisanie Bardzo lubię, gdy książka porusza istotny temat, a jeśli przy tym jest bardzo lekka do czytania. Udało mi się zebrać osiem tak takich pozycji, jedną, którą chciałabym tutaj nominować, ale muszę ją ponownie przeczytać. Jak na razie podrzucę Wam pięć pierwszych propozycji. Każda z nich Trzy jestem skłonna polecić każdemu, dwie bardziej młodzieży. Jak wiadomo, kolejność przypadkowa. 




1. Wszystkie jasne miejsca Jennifer Niven
Tę książkę uważam za jedną z najważniejszych, które przeczytałam. Minęły od tego momentu prawie dwa lata, a ja cały czas ją bardzo dobrze wspominam. Zawsze jest mi niesamowicie ciężko o niej mówić. 
To książka poruszająca temat depresji u młodzieży. Chyba pierwsza, która aż tak poważnie skłoniła mnie do myślenia. Jednocześnie to jedna z tych, które trzeba samemu przeczytać, żeby zrozumieć, o co w tym chodzi. Najważniejsze w tej książce, że mimo poruszania tak trudnego tematu, jest niesamowicie lekka i nie przygnębia. Jest też niezwykle poruszająca, bo mamy do czynienia z narracją pierwszoosobową, więc poznajemy rozmyślania bohaterów i widzimy, jak na nich wszystko wpływa.

Gdzie kupić? 



2. Dziewczyny znikąd Amy Reed
Czy kogoś to dziwi? 
Mam nadzieję, że pamiętacie recenzję tej książki i rozumiecie, dlaczego się tutaj znalazła.
Idea tej książki i jej przesłanie jest cudowne. Książka powstała, aby sprzeciwić się kulturze gwałtu. Pokazuje, że nie to nie i gwałt jest zawsze winą gwałciciela. Niby proste i oczywiste, ale dalej słyszy się wiele przykrych rzeczy na ten temat. Ukazuje wiele różnych dziewczyn, w różnych sytuacjach, które zostały skrzywdzone lub nie, często wiele z nich usłyszało jakieś nieprzyjemne słowa o czymś, co nie było ich winą. 
Myślę, że to książka dla każdego. Niezależnie od płci, wieku... Każdy powinien ją przeczytać. Jest tak dobra, tak dobrze ukazuje problem, że nawet mogłaby być lekturą np. w ostatniej klasie podstawówki. Niestety, nie jest ona idealna, bo okazuje tylko  tę stronę problemu, która dotyczy dziewczyn, a mężczyźni również mogą być ofiarami przemocy seksualnej. 




3. It ends with us Colleen Hoover
Jedna z najpiękniejszych książek, jakie znam. Jest tak boleśnie prawdziwa
Bohaterowie są naprawdę bardzo dobrze wykreowani. Mogli by być prawdziwi. Chyba nie wiecie, jak bardzo ważne jest to w tej powieści.  Najpierw możemy pokochać Ryle'a, a później go nienawidzimy. Czytając opis z tyłu możemy się domyśleć, że Lily powieli los swojej matki i też padnie ofiarą przemocy domowej. Myślę, że to nie spoiler ani nie tajemnica. To główny powód, dla którego polecam tą książkę czytać. Pokazuje przywiązanie do swojego oprawcy. Dziewczyna wie, że to co robi jej mąż jest złe, ale jednocześnie nie chce odejść, bo było/jest idealne. Polecam.




4. Żółwie aż do końca John Green
Kolejna książka, gdzie mogę powiedzieć, że Ci bohaterowie mogliby istnieć naprawdę. Chociaż w tej chwili nie będę się na tym skupiać. 
Książka o chorobie psychicznej, o lękach tak mocnych, że nie pozwalają normalnie funkcjonować. O myślach w głowie, które się pojawiają w odpowiedzi na nasze i często nie chcą działać na naszą korzyść. Książka, która pokazuje, że nasze myśli to nie zawsze my. To tylko myśli. 
Zdecydowanie najdojrzalsza książka Johna Greena. Myślę, że trafnie odzwierciedla życie osoby z problemami takiej natury, a przynajmniej na tyle trafnie, żeby osoby zdrowe potrafiły to pojąć. 



5. Ten jeden dzień Gayle Forman
To zdecydowanie najlżejsza z tych książek i najbardziej dotyczy młodzieży. Allyson ma ułożone życie - dobrze się uczy, ma przyjaciółkę, nie musi się niczym martwić, ale nie jest szczęśliwa. 
Ona tak jak wiele osób, żyje w złudnej iluzji szczęścia, myśląc, że ma wszystko, co się liczy. I w końcu sobie uświadamia, że nie chce tak żyć, że czegoś jej brakuje. 
Podobają mi się w tej w książce te poszukiwania tego, kim się naprawdę jest. Allyson poznała inne życie, inną swoją twarz i okazało się, że jej normalność ją przytłacza. Często tak jest. Pamiętam, jak skłoniła mnie wtedy do myślenia, bo naprawdę fajnie przedstawia szukanie swojej prawdziwej twarzy, tego kim naprawdę chcę się być, kiedy przez całe życie spełniało się wymagania innych. 
Może to nie tylko książka skierowana do młodzieży? 



Znacie te książki? Co o nich myślicie?

Intrygi i zemsta w klasyce - "Wichrowe wzgórza" Emily Bronte


Cześć! 
Dzisiaj recenzja, którą obiecywałam od początku marca, czyli "Wichrowe Wzgórza". Zmieniałam nieco kolejność w dodawaniu recenzji, a później musiałam sobie zrobić przerwę od pisania o książkach - sześć książkowych wpisów w półtora miesiąca. Za dużo jak na mnie, bo przecież nie samymi książkami człowiek żyje, no nie? :D  Ale wracam i z czymś cudownym. W tym roku obiecałam sobie, że będę czytać więcej starszej literatury, najchętniej klasyki, a nie głównie książek trwającego stulecia. I nawet nieźle idzie, bo do tej pory przeczytałam już cztery - "Zemstę", "Opowieść wigilijną", "Balladynę" i "Wichrowe Wzgórza". Tą ostatnią książkę czytałam po raz pierwszy i mnie niesamowicie zachwyciła, więc zapraszam do czytania. :D 

Tytuł: Wichrowe wzgórza
Autor: Emily Bronte
Liczba stron: 336
Wydanictwo: Świat Książki
Moja ocena: 10/10

Pan Earnshawn przywozi do swojej posiadłości bezdomnego, cygańskiego chłopca, Heathcliffa. Pan nakazuje dzieciom traktować go jak brata. Jednak jego syn Hindley cały czas go prześladuje. Chłopiec zakochuje się ze wzajemnością w Katarzynie, córce Earnshawna. Niestety, nie jest im spędzić razem dorosłego życia, gdyż Katarzyna woli wybrać Edwarda Lintona, chłopca z bogatego domu. Heathcliff znika na trzy lata, zdobywając przez ten czas spory majątek i wraca gotów się zemścić na wszystkich, którzy go skrzywdzili.

To było moje pierwsze spotkanie z literaturą z tamtego okresu i jest jak najbardziej udane! Ta książka to cudo. Idealna, jeśli ktoś chce spróbować czegoś z tamtych czasów, a nie jest przekonany. Wybrałam głównie, dlatego że często są do niej odniesienia w innych książkach. I właściwie stąd miałam jakieś mgliste pojęcie o tej książce, które odbiegło od rzeczywistości. Ta powieść po prostu przewyższyła moje oczekiwania.

Styl pisanie jak na tłumaczenie 1927 roku jest naprawdę przystępny. Może nie czyta się tego nie wiadomo jak szybko, bo jest dużo opisów, ale wszystko jest opisane w bardzo ciekawy sposób, że chcę się czytać.
Pierwszym narratorem, którego poznajemy jest Lockwood, jednak nie ma on zbyt wielkiego udziału w fabule. Jest najemcą Drozdowego Gniazda i słuchaczem opowieść pani Dean, która opowiada losy Heathcliffa, Earnshawnów i Lintonów.

Fabuła głównie opiera się na intrygach i zemstach Heathcliffa. Uwierzcie, tego co się tutaj dzieje to nic nie przebije. Ja, miłośniczka wszelakich intryg, mówię Wam, że lepszej książki w tym temacie nie znajdziecie. To jak to jest zaplanowane, jak to w ogóle wyszło, jest po prostu cudowne. Czytałam to i po prostu chciałam wiedzieć więcej, dalej jak to się potoczy. Przez to, że Heathcliff czuwa nad losami tych dwóch rodzin, wszystko nieco poplątane, ale nie niejasne. Te perypetie to coś naprawdę niespotykanego, szczególnie że czuwa nad nimi zemsta. Wszystko dzieje się niby przypadkowo, a jednocześnie idealnie według planu Heathcliffa, dlatego też potrafi wbić fotel i zaskoczyć.

Bohaterowie są bardzo dobrze wykreowani. Czuć, że każdy, kto się pojawia ma swoją rolę i wpływ na fabułę. Nie mam odczucia, że kogoś było za mało, jest idealnie. Wszystkich ich łączy to, że każdy z nim ma na swoim koncie jakieś mniejsze lub większe niegodziwe występki.
Największe wrażenie wywarł na mnie Heathcliff. Jego kreacja jest genialna. Jest to człowiek tak przesiąknięty goryczą i rozpaczą, że posuwa go to do złych czynów, lecz nie umiem go określić jako człowieka złego. Wszystko przez to, że rządziła nim niespełniona miłość i zemsta. To nie tak, że to jest usprawiedliwieniem zła, które uczynił, ale chcę pokazać, że on się nie urodził zły, był tak postrzegany, To naprawdę złożony bohater z genialnym umysłem.

A teraz punkt recenzji, na który najbardziej czekałam, czyli obydwie Katarzyny! Jestem pewna, że ta książka miała wpływ na wiele artykułów o znaczeniu imienia Katarzyna. Od czasu do czasu lubię sobie to poczytać, ale nie biorę tego na poważnie. Często tam się przejawiały takie cechy jak duma, zdystansowanie i wyniosłość. Po paru stronach można było się zorientować, że Katarzyna-matka ma te cechy. Była naprawdę okropną kobietą. Zachowywała się tak, jakby wszystko mogła i wszystko jej się należało, a jednocześnie cały świat nie umiał jej zrozumieć (oprócz Heathcliffa).
Jej córka była do niej niesamowicie podobna, co wręcz jest zaskakujące. Równie dumna i wyniosła jak matka, ale jednocześnie bardziej ułożona. Inaczej nie umiem tego określić, trzeba przeczytać, aby zobaczyć różnicę pomiędzy matką a córką. Katarzyna-córka bardziej mi przypadła do gustu.

Linton, syn Heathcliffa, był rozkapryszonym paniczem. To równie ciekawa postać, bo z pozoru jest go szkoda, ale nie jest tak niewinny, jakby się mogło wydać. Ma w sobie coś przebiegłego, jednak nie tak jak jego ojciec, bo jest od niego dużo bardziej delikatniejszy.


Co jeszcze polecacie z tamtego okresu?