Całoroczny BOOKTAG 2020

 


Hejka!

Dziś przychodzę z booktagiem, który znalazłam na Instagramie @not.my.high. Jest po prostu idealny na ten dzisiaj. :D Jest lekki, dobry na powrót do bardziej regularnego pisania, ale też dobry do pisania w moim stanie. Jestem po usunięciu ósemki i zaczynam wracać do życia, dwa ostatnie dni byłam pół zombie. 

Życie zaskakuje. Tyle powiem. Męczący tydzień za mną, w zeszłą niedzielę się nie wyrobiłam, a ten tydzień spowodował, że musiałam sobie trochę rzeczy po układać i spokojnie się zastanowić nad wszystkim. Niesamowite, ile potrafi pomieścić w sobie siedem dni. Powoli zaczynam się zbierać za podsumowania, więc wiecie, czego w najbliższym czasie można się spodziewać, ale chyba odpuszczę sobie najlepsze książki tego roku (a właściwie ostatniego pół roku, bo robię ten TAG. Chyba że przerzucę na początek lutego, że za bardzo nie zaspamować). 


1. Styczeń - pierwsza książka przeczytana w tym roku.

"Błękit szafiru" Kerstin Gier, czyli druga część jednej z moich ulubionych trylogii. Bardzo lubię poczucie humoru bohaterów, to jak oni wszyscy są urocze, fabułę, która jest przemyślana i Xemeriusa!


2. Luty - najkrótsza przeczytana książka

"O psie, który jeździł koleją" Roman Pisarski. Pamiętam, że to pierwsza książka, która mnie tak wzruszyła, że płakałam. Cieszę się, że mogłam ją przeczytać ponownie po tylu latach. :D


3. Marzec - nowy ulubiony pisarz

Chyba Katarzyna Berenika Miszczuk. Niewiele brakuje do tego, żebym przesłuchała/przeczytała wszystkie książki tej autorki. Nic mi tak nie umila nauki, jak jej twórczość. 


4. Kwiecień - najlepsza książka dla dzieci/młodzieży 

Seria "Krew Ferów" jest naprawdę godna uwagi. Ten świat mnie zachwycił, historia wciągnęła, a bohaterowie są wyjątki, mimo że czasem ciężko ich lubić, to charaktery ich wyróżniają. Raczej nie jest dla dzieci w klasach 1-3, bo ma fragmenty nieco brutalne (ale to za dużo powiedziane).


5. Maj - najpiękniejsza okładka

"Księgi skór" Alice Broadway. Piękne, błyszczące i pasujące do fabuły. Jestem kupiona. Patrzcie tylko na to. A jak się mieni!




6. Czerwiec - najlepszy audiobook 

I tutaj moje serce jest rozdarte.  Najlepiej bawiłam się słuchając "Ja, Ocalona" Katarzyny Bereniki Miszczuk. Najlepszy lektor czyta "W 80 dni dookoła świata" - jego głos jest tak kojący, tak uspokajający, że słuchanie tego czysta przyjemność i potrafiłam to sobie puścić tylko, żeby to leciało, a nie leciało w tle.


7. Lipiec - najdłuższa książka w tym roku 

"Królowa mroku i powietrza" Cassandry Clare. Liczy ponad 900 stron, a grzbiet ma szerokość 5,4 cm. 


8. Sierpień - najszybciej przeczytana książka 

Hmm... Chyba "Zemsta" Fredry, bo siadłam i przeczytałam to jednym tchem, mimo że "O psie, który jeździł koleją" było krótsze, to chyba czytałam to z jakimiś przerwami.


9. Wrzesień - ulubiony polski autor

Paulina Hendel. 

Powróciła z "Wysłannikiem" w wielkim stylu i świetnie pociągnęła historię dalej. Do tego widać, jak duży postęp poczyniła w pisaniu. Czytanie tego to sama przyjemność.


10. Październik - horror

"Jego banan" Penelope Bloom. Słuchanie tego to był horror. Wytrwałam, bo trwało to kilka godzin, ale męczarnia. Byłam tak zażenowana podczas słuchania tego. Nie moje poczucie humoru, nie lubię bohaterów i jakoś sensu mi zabrakło. 
Typowego horroru nie przeczytałam.

11. Listopad - reportaż 

Żadnego reportażu nie przeczytałam. Były poradniki, były nawet książki popularno-naukowe, ale żadnego reportażu.

12. Grudzień - wielki finał 

Znowu Clare... "Królowa mroku i powietrza" to świetne zakończenie serii. Zwala z nóg, ale ja po prostu Clare uważam za mistrzynię finałów, bo to jak kończy trylogie to jest coś! 




Ulubieńcy miesiąca - październik i listopad 2020


 


Hejka!

Czy ja znowu miałam trudne miesiące? Tak. Brak chęci, dopadła mnie rutyna, monotonia. Dużo zaliczeń na studiach i mało czasu. Ciężko jest mi się zrelaksować. Ludzie dodatkowo mnie irytują. Inne nieprzyjemne wydarzenia. Grudzień sam z siebie też zaczął dawać w kość. I właśnie ta rutyna. Szczególnie, że miałam od prawie miesiąca do świąt mam zajęcia zdalne (z jednym wyjątkiem, co tym bardziej nie poprawia mojego humoru). Aż zaszalałam i wyszłam z laptopem na zdalne zajęcia do salonu! Od razu lepiej i bardziej się koncentrowałam na tym, co robię. Tutaj nie umiem się skoncentrować na niczym. Ja naprawdę jestem osobą, która potrzebuje zmian i już... 

Powracam do kończenia tego wpisu po tygodniu.  W kwestii zmian. Przemeblowałam pokój, bo patrzenie na szarą ścianę mi się znudziło. Weszła przez to we mnie nowa energia, spokój duszy i dziecięca radość. Jak po obcięciu włosów! (Tego drugiego nie zrobię, bo zapuszczam).


1. Muzyka 

Young Igi - Ambicje

To chyba była jedyna nowość w tym miesiącu, która tak mi się spodobała. No... I jedyna nowość, której przesłuchałam. Chyba pisałam to ostatnio - muzycznie wybieram audiobooki. 


2. Książki 

Książkowo szło bardzo fajnie. Ostatnie dni listopada były bardziej bez książkowe, ale nie zdziwiło mnie to. Szczególnie, że miałam weltschmerz. Miałam chwilę, gdy kończyłam książki hurtem, a w grudzień za to weszłam z czterema rozpoczętymi i końca nie widać 

  1. Żerca Katarzyna Berenika Miszczuk - nie podobała mi się ta część, nudziła mnie, była nijaka. Niby fajne pociągnięcie całej historii dalej, ale dla mnie to był przydługi wstęp przed bardzo dobrym finałem. Główny wątek niewiele wnosi do ogółu, wydaje mi się, że dałoby radę zawrzeć to w stu stronach i połączyć z "Przesileniem". 4/10
  2. Strażnik Paulina Hendel - recenzja 9/10
  3. Tropiciel Paulina Hendel - dalej uwielbiam tę książkę, za drugim razem doceniłam ją pod innym względem - przedstawienia tego, jak bohaterowie radzili sobie w świecie. Dalej uważam, że 500 stron to za mało na 7 lat, szczególnie tak intensywnych, jak tutaj. 8/10
  4. Save us Mona Kasten - miłe zaskoczenie. Książka na końcu mnie uderzyła w twarz, dostarczyła więcej emocji niż się spodziewałam. Bardzo fajny rozwój relacji od nienawiści do miłości. 7/10
  5. Prosta sprawa Wojciech Chmielarz - recenzja 9/10
  6. Kółko się pani urwało Jacek Galiński - zabawna, absurdalna, a do tego nietypowa narracja. Super! Tylko niektóre fragmenty były dla mnie "za bardzo", ale to wynika z tego, że są rzeczy, które mnie brzydzą, więc jedna scena mnie nie bawiła. 6/10
  7. Iskra Ashley Broadway - ma inny klimat niż poprzednia część, dużo intryg, dużo kłamstw rozkłada politykę w tym świecie na części pierwsze, co jest bardzo ciekawe. 8/10
  8. Łowca Paulina Hendel - bardzo lubię tę część, stawiam ją na równi ze Strażnikiem, którego idealnie rozbudowuje. Powrót ludzie ze Święcina jest ogromnym plusem. 9/10
  9. Komórki się pani pomyliły Jacek Galiński - wciąż zabawna, absurdalna. Jeszcze bardziej absurdalna niż poprzednia część, ale zakończenie jest takie, że nie mogłam sobie tego odpuścić. 6/10 
  10. Ja, Ocalona Katarzyna Berenika Miszczuk - najlepsza część tej serii! Znacznie bardziej dojrzała narracja, Wiktoria nie gania za Piotrusiem, nieco za mało Beletha, ale wciąż to bardzo fajna historia. Nawet mogę się pokusić o stwierdzenie, że fabuła najciekawsza ze wszystkich części. 9/10
  11. Wysłannik Paulina Hendel - recenzja. 10/10
  12. Kratki się pani odbiły Jacek Galiński - powiem tak: ta trylogia jest uzależniająca, mimo irytacji, która mi czasem towarzyszy, na absurdalność, to i tak wracam do tego, słucham dalej i przesłucham kolejną część, bo chyba ma się pojawić. 6/10
  13. Pestki Anna Ciarkowska - płakałam. Byłam poruszona do głębi, czułam złość na świat. Wszystko po prosu. 10/10
  14. Przesilenie Katarzyna Berenika Miszczuk - ufff... Świetny finał, najlepsza część tej serii. Gosia nie irytuje, fabuła interesuje, jest logicznie i czego chcieć więcej? 8/10
  15. W 80 dni dookoła świata Jules Verne - żaden audiobook mnie tak nie wyciszał. Głos lektora po prostu mnie koił. Historia jest bardzo ciekawe i to jedna z moich ulubionych lektur, doceniam teraz jeszcze bardziej. Jeśli lektury Was męczą - spróbujcie audiobooków. - 10/10
  16. 20 000 mil podmorskiej żeglugi Jules Verne - urzeka mnie w tej książce szczegółowość, opisy są bardzo bogate, nawet jak ktoś by chciał to mógłby się wiele za biologii nauczyć. A fabuła? Fabuła jest niesamowita. Bohaterowie, a szczególnie kapitan Nemo są intrygujący. 10/10

3. Filmy 

Niestety nie dam rady napisać kilku zdań o każdym filmie, więc po prostu podam to, co było dla mnie najlepsze. Nie było wiele nowości. Ogólnie przeważały u mnie filmy animowane i z całego serca polecam "Kaczki z gęsiej paczki" - kocham humor tej bajki, możecie spokojnie oglądać to z młodszym rodzeństwem (albo innymi dzieciakami) i wszyscy się uśmieją. Do tego doceniam walory edukacyjne tego filmu.
Z filmów aktorskich obejrzałam "Erotica 2022". Specyficzny, nie wszystko w nim mi się podobało, ale jest bardzo obrazowy. Jest tam mało dialogów, a świat jest bardzo dziwny i nie każdemu to się spodoba, ale można spróbować obejrzeć. Ogólnie wolałabym, aby nie było to 5 historii ciągiem, tylko 5 oddzielnych seriali, ale to taki mały szczegół.

4. Serial

Obejrzałam "To nie jest OK". Mam mieszane uczucia, poniekąd dlatego, że myślałam, że to serial o molestowaniu, nie wiem skąd mi się to wzięło. Jest na tyle specyficzny, że ciężko mi go oceniać, a na tyle ciekawy, że żałuję, że nie będzie kolejnego sezonu, bo ostatni odcinek nadał mu większego znaczenia i kolejny sezon mógłby być lepszy. 


5. Coś nowego!

Studia? Nowa uczelnia, nowe przedmioty. Strzał w dziesiątkę, ale jak już pisałam, to mam taki zapierdziel, że nie do końca wiem w co ręce włożyć, a pisanie na bloga jest odległym marzeniem. 
Pokrótce większość zajęcia jest prowadzona w ciekawych i zachęcający sposób, tylko ilość tego przeraża.

6. Kosmetyk 


Odżywka Emolientowa Róża z Anwen. Fajnie dociąża moje włosy, ale zdarzyło się, że je sobie nią obciążyłam. Ma piękny zapach, który utrzymuje się na włosach, ale nie jest nachalny. Do tego jest bardzo gęsta i bardzo wydajna. 200 ml mam od  końca września i używam 2-3 razy w tygodniu. Czasem nawet 2 razy w ciągu jednego mycia (jako drugie O w OMO i bez spłukiwania).

7. Jedzenia 

Słony karmel! Zrobiłam słony karmel z przepisu SugarLady (yt) i wyszedł super. Jest świetny do kawy. 

8. Jestem dumna z... 

Zaliczonych kolokwiów. To tak przede wszystkim i głównie. 
Ogólnie, jak widzę, że mi te kolosy idą tak dobrze, to to tak super motywuje (załamkę z tego powodu też raz przeżyłam).

Obowiązkowa kontynuacja! "Wysłannik" Paulina Hendel

 Hejo!

Od jakiegoś roku pojawiają się kontynuacje pisane po latach. Po przeczytaniu "Znajdź mnie" Andre Acimana podchodziłam z rezerwą - tamta książka nie wniosła wiele do fabuł "Call me by your name", głównych bohaterów było bardzo mało, a to ich duet mnie najbardziej ciekawił. Gdzieś stoi trzecia część "Trzy metry nad niebem" i tak czeka na przeczytanie. "Vengeful" kontynuacja "Vicious" rozwinęła znanych bohaterów, ale nie dorównała pierwszej części. 

I nadszedł "Wysłannik". Kończąc "Łowcę" wiedziałam, że kolejna części musi nadejść, bo w tej serii jest jeszcze tyyyle do opowiedzenia. Miałam dużo oczekiwania, liczyłam na to, że będzie lepiej niż poprzednie i się nie przeliczyłam. Książka jest rewelacyjna! O tym za chwilę!


Tytuł: Wysłannik
Seria: Zapomniana księga
Autorka: Paulina Hendel
Liczba stron: 496
Data premiery: 30 września 2020 r.
Ocena:  10/10


Hubert robi pierwsze kroki ku bliższemu poznaniu się mieszkańców wsi i wzajemnej pomocy mieszkańców. Wiec się odbył, można by rzec, że efekt był lepszy niż Hubert się spodziewał. Poza jednym incydentem. O wiecu dowiedzieli się ludzie z jednostki w górach. Przyszli z podobno pokojowymi zamiarami, ale... Koniec końców Izabela i Ernest wyruszyli w podróż, zostawiając nie zawsze zachowującego się rozsądnie Huberta, ale chłopak nie usiedzi w domu. 


Dla mnie to najlepsza książka z tej serii. Czytając po kilku stronach rzuca się w oczach większa różnorodność wszystkiego i dojrzałość. Wszystko to można poznać po stylu pisania. Jest więcej szczegółów oraz rozmyślań, szczególnie Huberta. Opisy nie są nużące, mimo że przeważają w książce. Pojawiają się nowe miejsca, nowe demony i sposoby radzenia sobie z nimi, co uatrakcyjnia czytanie i zaciekawia czytelnika. Ogólnie narracja jest bardzo "żywa" - bardzo łatwo idzie wyobrażanie sobie miejsca, demonów i bohaterów, prawie jak w filmie. 

W tej seria autorka nie skupia się tak szczegółowo na tym, jak poszczególne wioski sobie radzą. Gdzieniegdzie są bardziej szczegółowe opisy maszyn, budowli i ich działa. Hubert podczas swojej podróży nie zatrzymuje się nigdzie na dłużej niż 2 czy 3 dni. Życie na południu znacznie się różnicy od tego, co się bohater zna.  Czasem to bawi, a czasem szokuje. Wyszło to poza to, czego ja się spodziewałam. Serio!

Fabuła głównie opiera się na podróży Huberta - niby nic nowego, ale chłopak jest w trasie cały czas. Samo w sobie nie brzmi to jakoś intrygująco, ale to co tam spotyka jest naprawdę ekscytujące. Ogromnym plusem jest powrót do wątku z pierwszej książki. Nadaje to więcej sensu "Strażnikowi" i całej serii i pozostawia w takim samym szoku, jak pierwsza część, mimo że nieco się różnią. Kolejna część może być jeszcze ciekawsza!


Dojrzałość w bohaterach widać szczególnie w Hubercie. Dalej działa pochopnie, ale mimo to jest spokojniejszy. Ma cel, nie zajmuje się wyłącznie polowaniem na demony i zbieraniem informacji. Ma sporo momentów przemyśleń, które są naprawdę intrygujące i skłaniają czytelnika do przemyśleń. Dopiero w tej częściej ja się zaczęłam zastanawiać, co by się stało z moją wsią. 
Poznajemy też lepiej Zuzę. Miałam pewien mały problem podczas czytania, bo polubiłam ją tak jak siostrę koleżanki i cały czas miałam ją w głowie jako czternastolatkę, a ta bohaterka jest już starsza ode mnie! Zuza często mówi coś oderwanego od rzeczywistości, ale mimo to ma to sens i następnie okazuje się, że dziewczyna ma rację. Poza byciem "radarem" na demony, dziewczyna ma niesamowitą intuicję - uwielbiam takich bohaterów. Dzięki niej możemy poznać demony od innej strony.

Ta dwójka w duecie jest niesamowita. Poniekąd brakowało mi planowania Ernesta, ale jakoś Hubert i Zuza są znacznie efektywniejsi. Izy oraz Henryka też nie było tak dużo w tej książce. Bardzo mi brakowało ciętego humoru dziewczyny. 

Książka jest genialna! Idealnie rozwinęła i dopełniła historię. Bardzo się cieszę, że będzie kolejna część, bo rozwinie interesujący temat i prawdopodobnie nada jeszcze więcej sensu całej serii. Bardzo mi się podoba to, że z tomu na tom można zmienić postrzeganie całości. W dziwny sposób ta seria dodawała mi otuchy w ostatnim czasie i wiem, że drugi tom może być nie przybijający w obecnej rzeczywistości, ale mnie odrywał i pokazywał, że zawsze może być gorzej. ;) 

Książka odebrana za punkty na portalu czytampierwszy.pl

 Akredytacja 02/05/2020

Jestem nominowana w plebiscycie "Opowiem Ci" w kategorii blog oraz Instagram ponad nazwą Myśli z głowy wylatujące/myslizglowywylatujace. Zostawiam tutaj link https://www.opowiemci.com/ranking/ i zachęcam do zagłosowania. :) 

Chciałabym też Was poinformować, że dużo się u mnie dzieje z cyklu "jak wszystko to raz". Efekt motyla i domino i okaże się, co najbliższe dni przyniosą i po prostu może być mnie tutaj jeszcze mniej i bardziej nieregularnie. 

Smętnik blogowy #4 - ciężar książek od wydawnictw

 



Hejo!

Tak patrzę na to, co muszę zrobić w listopadzie i wiem, że będzie ciężko znaleźć mi czas na inne aktywności (albo życie osobiste), ale jakoś mnie to satysfakcjonuje. Dzisiaj jestem tutaj ze Smętnikiem i obym za tydzień znów się pojawiła, a jeśli nie to, to za dwa tygodnie na pewno. Na szczęście mogę sobie powtarzać, że tylko listopad będzie tak wyglądał, ewentualnie jeszcze grudzień, ale mam tę świadomość, że na początku grudnia odejdzie mi jeden przedmiot, potem drugi i jeszcze trzeci! Niesamowicie się cieszę, że skończą się już godziny tych przedmiotów i po prostu uzyskam z nich zaliczenie, i będzie spokój. 
Będę musiała się przemęczyć w tym miesiącu, szczególnie że chciałabym dwie recenzje wrzucić. Mam taki zapierdziel do końca miesiąca, że w tym momencie siedzę przerażona, jak ja to do cholery ogarnę i przy okazji zrobię te recenzje. Na szczęście to i tak dwie książki, na które mam miesiąc, a nie więcej. Nie przewidziałam tego, że wyskoczy mi 5 kolosów w 2 tygodnie i kolejne 5 raportów. Jest zabawnie. 


Dla przypomnienia!

Smętnik to coś na kształt poradnika, który pozwoli mi ponarzekać, ale można z niego się czegoś nauczyć. Będę pisać o tym, co mi się nie podoba, a jest dość powszechnym zjawiskiem. Myślę, że część osób się ze mną zgodzi.  Po prostu wylewam frustrację, ale jednocześnie chcę pokazać czego lepiej nie robić. Raz piszę z widzenia twórcy, raz z obserwatora. 
Ten wpis nie ma na celu wyśmiewać osób personalnie. Nie będę wskazywać konkretnych osób, które tak robią. Nie bierzcie tego osobiście. Nie chcę atakować tym wpisem kogokolwiek. Staram się skupiać w tej serii na konkretnych zjawiskach, które są irytujące (dla mnie i dla innych).
Sama też jestem człowiekiem, więc zdarza mi się te błędy popełniać. Czasem świadomie, czasem nieświadomie. Bywa. 


O czym dziś? 

Dzisiaj temat, który po części był szeroko komentowany na Instagramie jakoś na wiosnę, a po części ludzie mi go podrzucili, gdy się ich spytałam, co ich irytuje. Wszystko się sprowadza do tego, że co za dużo to niezdrowo.  Krótko mówiąc o nadmiarze książek od wydawnictw. 
Współprace z wydawnictwami są spoko, ale jest to rzecz, w której zdecydowanie umiar powinien być na pierwszym miejscu, bo to nie jest tylko "darmowa książka", jeśli chodzi o standardową współpracę barterową, ale czas na przeczytanie oraz zrobienie zdjęć, napisanie wpisów... Często widzę, że ktoś bierze sobie za dużo współprac potem nie ma czasu i narzeka na story. Rozumiem, że czasem się coś obsunie, wyskoczy coś niespodziewanego i plany nie wypalą, a widzę osoby których jest to notoryczne. 

Dla samego twórcy jest to jednak duża presja. Tutaj czas goni, bo trzeba coś zrobić, jak najszybciej, a jednocześnie rzetelnie. Wielu osobom się po prostu odechciewa i sami zrażają się do czytania - takie słowa można u niektórych osób przeczytać. Każdy chce zrobić coś jak najlepiej, a tutaj jest tyle, że nie wiadomo od czego zacząć. Jest presja, przez którą traci się przyjemność z tego, co się robi. U niektórych osób obowiązki mogą być przez to zaniedbane, a to nie jest fajne. 

Z punktu widzenia odbiorcy mam w takich sytuacjach niesmak. Po co coś bierzesz, skoro nie dajesz sobie z tym radem i potem narzekasz? Taka zachłanność, brak umiaru. Czasem szkoda nie wziąć, bo fajna książka, ale czy na pewno warto? Jaki sens wzięcia kolejnego zobowiązania, którego nie da się wypełnić w odpowiednim czasie?
Do tego spotkałam się z tym, że ktoś później robił maraton recenzji. W ciągu dnia wstawiał recenzje przez 4 godziny co pół godziny. Były to dla mnie dość męczące, szczególnie że widać było, że nie są to zbyt merytoryczne teksty. Niewiele mówiły o książce, były na zasadzie "Książka jest fajna, bo jest dobrze napisania". Żadnych konkretów i po prostu tak słabo. 


Wiele osób uważa za męczące to, że wciąż ludzie pokazują te same książki. Nie dziwię się tym osobom, ale rozumiem też wydawców. Dla wydawcy ważny jest szum wokół książki, szczególnie premiery - stąd tyle tego. 
Mnie często drażnią książki, których nie mam zamiaru czytać. Jest kilku autorów, których mnie nie interesuje i czasem widok ich książek mnie nudzi. Do tego ciągłe nowości, z których może jedną dziesiątą przeczytam, ograniczają możliwość dyskusji. Jeśli zna się autora z innych książek lub jest kolejna część serii, to znacznie łatwiej komentować i prowadzić dyskusję z autorem. Inna rzecz jest taka, że są starsze książki, które są mało znane, a na serio zasługują na uwagę. 

"Prosta sprawa" Wojciech Chmielarz

 


Hejo!

Niczego bardziej nie lubię niż tygodni, gdy widzę efekty moich działań. Co prawda ten tydzień był dla mnie niezłą sinusoidą - raz dobrze, raz źle, a wyrok Trybunału Konstytucji to jeszcze gorzej (o tym zaraz), ale koniec końców pod względem całkowicie prywatnym - poszło nieźle. Zwykle nie poruszałam takich kwestii na blogu, częściej wrzucałam coś na Instastory, bo miałam tam większy zasięg, ale też łatwiej na bieżąco przekazywać merytoryczne treści. Teraz coś we mnie pękło i pewnie więcej takiej rzeczy będzie się tutaj przewijać, ale w postaci odsyłania do wpisów, bo w wielu tematach sama muszę się doedukować i "przetrawić", co się dzieje. W kwestii zaostrzenia prawa aborcyjnego nie będę się tutaj rozpisywać, ale nie mogę pozostawić tego tematu bez słowa na blogu, dlatego podam trzy linki:
wpis @wild.rocks o tym, co można zrobić, gdzie podobała więcej profili godnych uwagi. 
wpis @centrumprawkobiet, który wyjaśni, jaki wpływ ma orzeczenie TK oraz jego konsekwencje.
Profil queerowyfeminizm - edukacja antydyskryminacyjna, przystępne źródło informacji, zawsze na bieżąco tłumaczy kwestie, które są poruszane. 

Po prostu się wspierajmy i nie dzielmy na lepszych i gorszych, nie odcinajmy od osób, które mają inne zdanie niż my. Szanujmy to, ale nie wchodźmy w ich wolność. Dajmy wybór.  

W całej tej mojej sinusoidzie oraz przeziębieniu (też się pojawiło, mówię Wam tydzień intensywny) znalazłam czas na dokończenie dwóch książek i przeczytanie w całości jednej. Dziś "Prosta sprawa" Wojciecha Chmielarza. Książka powstała w specyficznych okolicznościach - w marcu, w trakcie lockdownu była publikowana na fanpage'u autora. W wersji papierowej została poprawiona i rozszerzona. Nie czytałam wersji pierwotnej, ale informacja zachęciła mnie do czytania. 

Tytuł: Prosta sprawa
Autor: Wojciech Chmielarz
Wydawnictwo: Marginesy
Liczba stron: 383
Data premiery: 14.10.2020
Ocena: 8,5/10


Tajemniczy mężczyzna przyjeżdża do Jeleniej Góry. Dociera do mieszkania dawnego przyjaciela, a go tam nie ma. Mieszkanie zdemolowane, po dziesięciu minutach pojawia się dwóch mężczyzn - gangsterów. Prosty zniknął, a on wpada w niebezpieczeństwo, bo uparcie pragnie go odnaleźć. 

Pierwszy raz czytałam powieść sensacyjną. Jest to trzecia książka Wojciecha Chmielarza, którą czytałam. Zdecydowanie inna niż te dwie pozostałe - "Rana" mroczny kryminał (chyba), "Wyrwa" thriller psychologiczny. "Prosta sprawa" jest z tych trzech najlżejsza. Czytało mi się ją bardzo szybko, jednocześnie widziałam ją jako film w klimatach "Psów" z lekkością "E=mc2" i współczesnością z "Psów 3". Po cichu liczę na jakąś ekranizację, bo lubię filmy w tym klimacie. 
Wracając do książki, czytałam ją łącznie może 5 godzin w ciągu trzech dni. Wczoraj prawie do północy, a wczoraj przypadł najgorszy dzień w moim przeziębieniu i dodam, że zwykle chodzę spać po 22. Dwa drobne fakty, potwierdzą to, że nie mogłam się oderwać, a kiedy trzeba było to zrobić to oderwałam się od niej z wielkim bólem. Rano chciałam ją jak najszybciej skończyć, a teraz siedzę z delikatnym kacem książkowym. Piszę recenzję i wciąż o niej myślę, a jednak ciężko mi coś konkretnego o niej napisać.
Czytałam ją tak, jak pisał autor, z rozdziału na rozdział. Nie próbowałam przewidywać, co się stanie dale, nie wybiegałam myślami poza rozdział, który czytałam. Dawałam się zaskoczyć razem z bohaterami. Świadczy to też o tym, że wciąż byłam zaciekawiona tym, co właśnie czasem. Ciągle coś działo albo powodowało, że chciałam się dowiedzieć więcej. 

Fabuła jest bardzo przyjemna. Nie wiem, czy jest zawiła czy nie, ale wszystko się ładnie łączy, co bardzo lubię książkach. Nieco przypomina mi sieć pajęczą. Chociaż to bardziej układanka z puzzli. Wiele elementów, ale każdy ma swoje miejsce i tworzy spójną całość. Akcja dynamiczna, dzięki czemu szybko się czytało. Jednocześnie było chaosu, nawet w punkcie kulminacyjnym. Wszystko było tak, jak powinno być i bez większego bałaganu.

Jest tutaj wielu bohaterów. Nie za bardzo lubię podział na głównych, drugoplanowych i tak dalej, bo niekiedy ten ktoś, kto pojawił się raz czy dwa razy może mieć spory wpływ na całą fabułę.
Jest sobie bohater-narrator, o którym wiemy tyle, że przyjechał szukać przyjaciela. Nie znamy imienia, skąd jest, czym się zajmuje i skąd tyle wie. A wie bardzo dużo. Do tego ma niezwykle analityczny umył, myśli logicznie i biegle łączy fakty. Wiele rzeczy jest w stanie przewidzieć, jest nieomylny... No prawie. 
Spotyka Justynę, analityczkę z ABW, która nie za bardzo daje sobie radę z pracą w terenie, ale prowadzi śledztwo na własną rękę. Zaczynają współpracować.

Mamy również grupę gangsterską - przekrój różnych osobowości, różnych umysłów. Wiele do opisania, dlatego ich warto poznać na własnej skórze. Są ważni, ale większość ich działań jest wspólna, dlatego jestem w stanie potraktować ich jako jedność. Właściwie mamy kilka grup, które są ze sobą powiązane- zarówno pod względem interesów, ale zatargów i terenu. 

Narracja prowadzona jest z dwóch punktów widzenia. Większość książki jest to perspektywa tajemniczego narratora - przedstawia swoimi oczami, co robi w Jeleniej Górze oraz analizuje fakty, czasem cofa się w czasie, żeby opowiedzieć historię ze swojego życia. Od czasu do czasu pojawia się narracja trzecioosobowa, kiedy pokazywane są działania grupy gangsterskiej.


Książka, po której ciężko mi myśli uporządkować. Spędziłam z nią bardzo miły wieczór i poranek. Była pełna różnych emocji - gdzieś zakręciła mi się łezka wzruszenia, gdzieś nielegalne praktyki mnie oburzyły lub obrzydziły, ale większość czasu czytałam z zapartym tchem. Niesamowicie ciekawiło mnie, co się stało z Prostym, kim on był, ale też kim był ten narrator i skąd miał taką wiedzę. 
Jestem w stanie polecić to osobom, które zwykle wybierają inne książkę, ale chcą wyjść ze swojej strefy komfortu. Książka jest techniczna bardzo dobra, fabularnie również. Do tego lubię, gdy książka jest pisana spontanicznie, dla odstresowania się. Podobnie jak "Too late" Hoover.  To takie książki, gdzie może i tematyka jest ciężka, ale sposób przekazania historii jest lekki, dobry na pochmurny wieczór i oderwanie się od rzeczywistości. Po prostu ta książka wciąga.


Książka odebrana za punkty na portalu czytampierwszy.pl

 Akredytacja 02/05/2020

Jesienny



 Hejo!

Piszę w przypływie pozytywnej energii po wczorajszym wf-ie. Szukając tematu do wpisu, uznałam, że po prostu napiszę o niczym. Dawno czegoś takiego nie było, gdzieś tam przejawiały się pojedyncze zdania o tym, co nowego u mnie i tyle. Ile czasu można pisać o czymś konkretnym? Pewnie wpis się pojawi po południu, mimo że zaczynam go pisać z samego rana. Jednocześnie odnoszę wrażenie, że przecież nic ciekawe u mnie się nie dzieje i w ogóle o czym mam pisać? 


A mogę pisać o wszystkim, nie przejmując się, czy to ma w ogóle jakikolwiek ład czy skład. Po prostu, żeby pisać. Wrzuciłabym tutaj jakieś jesienne zdjęcie z kolorowymi liśćmi, ciepłym swetrem i szalikiem, ale po prostu nie mam czegoś takiego. Poszłabym na takie zdjęcia, ale jeszcze liście są za zielone, a pogoda w ogóle nie współgra nawet z domowymi zdjęciami. Przynajmniej gdzieś znalazłam sposób na robienie przyzwoitych zdjęć z fleszem - zasłaniam białą kartką lampę błyskową i zdjęcia wychodzą ładne. Wolę nie myśleć o tym, co by mi się przydało do robienia zdjęć i co powinnam kupić w pierwszej kolejności.  Csiii... Już nie gdybajmy aż tak. Po prostu zakończmy na tym, że łudzę się nadzieją, że jeszcze będzie ładnie albo choć trochę bezchmurnie. 


Prawie napisałabym, że straciłam wątek, ale nie wiem, czy tutaj jest w ogóle jakikolwiek wątek. 
Przeszłam przez dużą złość w czwartek, chyba ze strachu, że znowu będzie mnie omijać najbardziej wartościowa część moich studiów. Na szczęście laboratoria są jako zajęcia praktyczne, więc będę je mieć. Po tym mailu poczułam ulgę. Jeszcze nie miałam wszystkich zajęć laboratoryjnych w praktyce - mamy zajęcia w grupach co 2/3 tygodnie lub jedne zaczynają się od listopada, ale przynajmniej te jedne z botaniki mi się bardzo podobają. Reszta myślę, że też będzie ciekawa (co najmniej!). 
Już w pierwszym tygodniu zauważyłam dużo inne podejście do studentów niż na poprzedniej uczelni. Tutaj wykładowcy traktują nas bardziej "na równi" i będziemy po prostu ze sobą współpracować. Te dwa określenia wydają mi się najbardziej odpowiednie - współpraca i wzajemny szacunek. Miałam taki przypadek doktora, który kilka miesięcy wcześniej się obronił, i zwracał się do nas "dzieciaczki" oraz "słoneczka". To było strasznie irytujące. Za to tutaj po prostu widać, że Ci ludzie chcą nam przekazać wiedzę, nawet jeśli nie prowadzi wykładów w porywający sposób. Jednak! Mam ogromny szacunek do matematyka, którego wykłady są naprawdę ciekawe. Naprawdę. On mówi interesująco o matematyce, a to jest wyczyn. 

Co u Was słychać? 

Smętnik blogowy #3 - ciągłe przeprosiny



Hejo!

To już trzeci Smętnik Blogowy. Tym  razem bardziej poświęcony Instagramowi, bo tam takie rzeczy zauważam częściej, ale to kwestia tego, że ta platforma jest nieco bardziej "codzienna" i daje większą możliwość kontaktu z innymi osobami. Na blogu nie jest to aż tak "bliski" kontakt i na takie rzeczy nie zwraca się tak dużej uwagi, tym bardziej, że na blogu wpisy częściej bardziej są przemyślane niż relacje na Instagramie, przez co więcej osób jest lepiej (albo jakkolwiek) przygotowanych na wstawienie czegoś. Instastory można nagrać w każdej chwili, kiedy ma się chociaż wolną minutę, przez co ludzi widać w różnym stanie i w różnych sytuacjach, czego nie ma w blogach. 

Dla przypomnienia!

Smętnik to coś na kształt poradnika, który pozwoli mi ponarzekać, ale można z niego się czegoś nauczyć. Będę pisać o tym, co mi się nie podoba, a jest dość powszechnym zjawiskiem. Myślę, że część osób się ze mną zgodzi.  Po prostu wylewam frustrację, ale jednocześnie chcę pokazać czego lepiej nie robić. Raz piszę z widzenia twórcy, raz z obserwatora. 
Ten wpis nie ma na celu wyśmiewać osób personalnie. Nie będę wskazywać konkretnych osób, które tak robią. Nie bierzcie tego osobiście. Nie chcę atakować tym wpisem kogokolwiek. Staram się skupiać w tej serii na konkretnych zjawiskach, które są irytujące (dla mnie i dla innych).
Sama też jestem człowiekiem, więc zdarza mi się te błędy popełniać. Czasem świadomie, czasem nieświadomie. Bywa. 


O czym dziś? 

O przeprosinach, które w dużej mierze są zbędne. Konkretniej o tym, gdy ktoś przeprasza wciąż, i wciąż, i wciąż… To jest jedna z rzeczy, które bardziej nie wiem, czy mnie bardziej smucą czy odrzucają. W pewnym momencie po prostu nie chce się tego czytać, bo ktoś ciągle sam wpędza się w jakieś poczucie winy i widać, że nie ma przyjemności z tego, co robi. 


W ciągu tego 1,5 roku bycia na Instagramie regularnie natykałam się na różne przeprosiny – za pryszcza, za to że się czegoś nie zrobiło, za to że przez dzień nic się nie dodało, za coś tam… Non stop coś nie tak w mniemaniu tej osoby, bardzo często rzeczy, na które większość osób nie zwraca uwagi. I tylko samemu nakłada się niepotrzebną presję. 
Jednocześnie piszę to punktu widzenia osoby, która do wielu rzeczy podchodzi swobodnie i stara się nie zmuszać, tylko robi to, co chce, jak chce i kiedy chce. Zwłaszcza, jeśli to pasja i robię to po prostu bardziej dla siebie niż dla innych. Robię to, co lubię i tyle. 


MASZ PRAWO NIE WRZUCAĆ NIC PRZEZ JEDEN DZIEŃ, DWA CZY TYDZIEŃ.

Na serio nie musisz przepraszać za to, że nie wstawił*ś nic na Instastory w ciągu dnia. Masz swoje życie i nie ograniczaj go wyłącznie do Instagrama. Jeśli nie możesz znaleźć czasu na pisanie, na wrzucanie jakiegoś zdjęcia, to nic się nie dzieje. Jak po prostu nie masz ochoty być na Instagramie, to też jest spoko. Wrócisz, gdy będziesz mieć ochotę. 
Nie martw się tym, że ktoś ucieknie, gdy nie będzie Cię kilka miesięcy czy tygodni. To normalne, ale to są tylko puste cyfry, które są niczym przy Twoim samopoczuciu. Rób to, co lubisz i kiedy lubisz, żebyś Ty się dobrze czuł, bo to przyciągnie więcej ludzi niż ciągłe wstawianie czegoś. 
Możesz nawet wrzucić coś raz na kilka miesięcy. Niby regularność jest fajna, ale nie próbuj jej wtoczyć na siłę na samym początku. Bardziej to zrazi Cię do tego, co robisz niż Cię zachęci. Regularność to coś, co przychodzi z czasem, ale to nie są też sztywne ramy, których musisz się trzymać, bo wszystko legnie w gruzach.


MASZ PRAWO ODZYWAĆ SIĘ BEZ MAKIJAŻU

To taki punkt, że mam ochotę nie pisać nic więcej, bo jest oczywisty. Mam ochotę nie pisać nic więcej, bo jak zacznę to wiem, że prędko nie skończę, a do tego się zirytuję bardziej niż to potrzebne. Po prostu muszę to poruszyć, bo widzę to dość często. 
Przede wszystkim, jak nagrasz story, wrzucisz zdjęcie to pewnie nikt nie zwróci na to, czy masz wytuszowane rzęsy czy nie. Ludzie bardziej interesuje to, co chcesz przekazać niż Twoja twarz. Brak makijażu świadczy o braku makijażu. Nawet nie ma, co się wgłębiać, czy to przez brak czasu czy przez brak ochoty. To trochę w myśl powiedzenia „głupi nie będzie wiedział, o co chodzi, a mądry pomyśli, że tak miało być. 
Do tego takie przeprosiny sugerują, że makijaż to coś, co powinno być. Jakiś niezapisany obowiązek na Instagramie, idealnie gładka twarz, długie rzęsy i perfekcyjny makijaż. Przestańmy dawać przekaz, że makijaż jest jakimś obowiązkiem. Że jak czerwona szminka, to trzeba podkreślić jakoś oczy, bo jak to tak. NIE. Każdy się maluje, jak chce, a dopóki nie spyta nasz o poradę w kwestii makijażu, to siedźmy cicho, nawet gdy ma techniczne niedociągnięcia.


PRYSZCZE MA KAŻDY

Przeprosin za pryszcze nie zliczę. Nie ma osoby, która nigdy w życiu nie miała ani jednego pryszcza.
Nie będę ukrywać, że mi moje syfy przeszkadzają, ale nie mam zamiaru za nie przepraszać. Czasem jakoś je przykryję, czasem nie, ale chcę pokazać ludziom, że takie niedoskonałości to nie powód do przeprosin. Naprawdę, jeśli o nich nie powiecie, to mało kto zwróci na nie uwagę. Pewną robotę też robią filtry – jeden nieco je ukryje, inny uwydatni. 
Wiecie, ile osób mi zwróciło na Instagramie uwagę na moje pryszcze? 0. Nie liczę rozmowy z koleżanką, że ona mnie podziwia, że się tym nie przejmuję. Pewnie gdybym dostała jakąś wiadomość w tym temacie, to bym zbyła słowami, że widzę w lustrze lub pisząc, że to coś, co każdy i nie ma, co się przejmować. Nie mam zamiaru się chować i nikomu nie pokazywać, bo mi coś na twarzy wyskoczyło. I pewnie będzie wyskakiwać, będzie mnie wkurzać, bo nie jestem do tego przyzwyczajona, ale nie zrezygnuję z tego, co lubię. 



MOŻESZ MIEĆ WŁASNĄ OPINIĘ O KSIĄŻCE (i na każdy inny temat)

Jestem pewna, że gdzieś rzuciły mi się, jakieś przeprosiny za to, że książka się nie spodobała. No bywa, też mam „hity”, które nie przypadły mi do gust. Ba, mam za sobą chłam, w którego przypadku nie rozumiem pozytywnych opinii, ale nie przyszłoby mi na myśl, że przepraszać fanów za to, że książka mi się nie spodobała. Mam gust taki, a nie inny i wiem, jakie wątki mnie drażnią i czego nie lubię. Nawet gdy jakiś wątek czy schemat lubię, to bywa tak, że przeczytałam w tym temacie tyle książek, że nie jest ani zaskoczona, ani zachwycona, bo znam lepsze książki. 
Każdy ma inny gust i należy to uszanować, a nie za to przepraszać. Chociaż potrafią wyjść bardzo fajne dyskusje przy odmiennych zdaniach. 


To są trzy najbardziej pospolity przykłady przeprosin, jakie spotykam. I jednocześnie najbardziej zbędne. Rozumiem przeprosiny za napisanie czegoś obraźliwego, szkodliwego, zaszkodzenie komuś bądź puszczenie fałszywej informacji. Nie przepraszajcie za to jacy jesteście, gdy nikogo tym nie krzywdzicie. Róbcie to, co lubicie i kiedy chcecie. Jeśli chcecie możecie napisać, dlaczego Was nie było, ale nie przepraszajcie i nie obiecujcie, bo nikomu nie jesteście nic winni. 

Ulubieńcy miesiąca: sierpień i wrzesień 2020

 Hejo!
Znowu podsumowanie dwóch miesięcy. Podchodziłam do niego jak pies do jeża, bałam się go pisać, bo to jest takie żmudne, takie długie. To nie tak, że tego nie lubię. Te wpisy są okej, ale zawsze sporo czasu zajmuje mi wypisanie książek i filmów, a potem kilka słów o nich. Poszło lekko i szybko, a nawet jest zadowolona z tego  jak napisałam o części filmów. Zaczynam mieć w tym większą wprawę, chociaż nie wszystkie filmy zapadły mi aż tak w pamięć lub oglądałam po raz setny i nic nowego nie napiszę.

 Pozytywnie wspominam te dwa miesiące, mimo że nie działo się wiele spektakularnych rzeczy, to było bardzo przyjemnie. Trochę ogarniałam rzeczy na studia, a potem uznałam, że zasługuję na trochę więcej relaksu i totalnie sobie odpuściłam. W sierpniu odpuściłam pisanie bloga na dwa tygodnie, we wrześniu zaczęłam dużo mniej czas spędzać na Instagramie, co jest dla mnie ogromnym plusem. Średnia tygodniowa wynosi około godziny. Było spokojnie. Mam nadzieję, że październik będzie nieco bardziej owocny, nie tylko pod względem nauki. 

1. Piosenka

Hm... Jakoś muzycznie najbardziej polubiłam się z audiobookami. Ostatnio znowu powróciłam do bardzo starych piosenek. Mają w sobie coś kojącego. Podrzucam Wam taki klasyk - Łazuka i Cembrzyńska "W siną dal".




2. Książki 

Odsłuchałam 8 audiobooków i przeczytałam 8 książek. Czytania samego w sobie więcej było we wrześniu. Ogólnie oceniam bardzo dobrze te miesiące. Ze względu na to, że wróciłam na studia to ta passa nieco przystopuję pewnie, ale zobaczymy jak to wyjdzie. 

  1. Statycznie rzecz biorąc Janina Bąk - ciekawa książka, jeśli ktoś nie jest obeznany w temacie, to może być nudna. Miałam kilka rzeczy w tym temacie na studiach i polecam, fajnie wyjaśnione i bardzo zabawne. 7/10
  2. Bluzgaj zdrowo Emma Byrne - kolejny ciekawa rzecz, dużo bluzgów, szympansów i fajnie tłumaczy, skąd się wzięły wulgaryzmy. 7/10
  3. Królewska Klatka Victoria Aveyard - ciężko mi się ją czytało, ale był to drugi i nieco bardziej doceniłam tę książkę. Jest tutaj dużo planowania i strategii, mniej typowej akcji. 6/10
  4. Zaczytana i Bestia Ashley Poston - recenzja 8/10
  5. Mam wątpliwość Aleksandra Radomska - świetna książka, bardzo ciekawej kobiety. Wiele rzeczy, które ona opowiadała bardzo do mnie trafiała, mimo że dorastałyśmy w zupełnie innych czasach. 8/10
  6. Szeptucha Katarzyna Berenika Miszczuk - dużo słowiańskiej kultury, bardzo ciekawy pomysł, ale bohaterka bywa irytująca. 7/10
  7. Noc Kupały Katarzyna Berenika Miszczuk - dużo słowiańskich elementów, bohaterka się ogarnęła. Świetny finał. 7,5/10
  8. Vengeful V.E. Schwab - nieco słabsza niż poprzednia część, dużo wątków, które późno się połączyły. Bohaterowie genialnie wykreowani, pogłębiono charaktery znanych postaci, ale przez to te nowe są płytkie, mimo że wcale tak nie jest. 7/10
  9. Twilight Stephanie Meyer - czytałam po angielsku, więc długo mi to zajęło, ale język jest prosty. Widać różnicę w charakterze bohaterów, szczególnie Belli - jest bardzo sarkastyczna i ma charakter. 10/10
  10. Silver. Pierwsza księga snów Kerstin Gier - uwielbiam wszystkie trzy części tak samo. 9/10 
  11. Silver. Druga księga snów Kerstin Gier - 9/10
  12. Silver. Trzecia księga snów Kerstin Gier - no prawie, tutaj jest mniej magicznie i tajemniczo. 8/10
  13. Księżyc w nowiu Stephanie Meyer - sentyment bierze górę. 10/10
  14. Miasto snów Adam Faber - recenzja 10/10
  15. Dom Wiedźm Adam Faber - recenzja 9/10
  16. Ja Cię kocham a ty miau Katarzyna Berenika Miszczuk - zabawne, przewidywalne, ale wydaje mi się, że to jest jak z komedii romantycznymi - każdy wie, co się okaże na końcu, a i tak to ogląda z mniejszą lub większą przyjemnością. Bardzo dobrze się bawiłam, słuchając tej książki. I ten koci narrator! 7/10


3. Filmy

Filmów oglądam sporo w ostatnim czasie. Odkrywam też różne perełki, częściowo przez mojego chłopaka.  

  1. Harry Potter i Insygnia śmierci (#1 i #2) - jeden z moich ulubionych filmów.
  2. Kwiat Pustyni - genialny film. Szokuje, mimo że znam tę historię.
  3. Straszny dom - mój faworyt! Nie jest to animacja dla dzieci, powiedziałabym, że tak od 12 roku życia. Genialne po prostu - świetna fabuła, niekiedy serio przeraża.
  4. Niewłaściwa Missy - specyficzne poczucie humoru, ale w moim guście, mimo że jedna scena pokazuje bardzo niefajne zachowanie.
  5. The Kissing Booth (#1 i #2) - guilty pleasure. Irytujące, absurdalne, ale zajebiste. Chcę trzecią część.
  6. Wredne dziewczyny - nie spodziewałam się czegoś takiego po tym filmie, ale podobał mi się. Nie wiem, czy będę do niego wracać.
  7. Asteriks i Obeliks: Tajemnica Magicznego Wywaru - świetne! Obawiałam się, że ta animacja nie dorówna temu, co już znałam. Na szczęście się myliłam i żałuję, że nie ma więcej. 
  8. Prawie jak gwiazda rocka - bardzo dobra ekranizacja, ale miałam jakiś podobnym problem z książką. Obie rzeczy są bardzo dobre, ale nie do końca trafiają do mnie.
  9. Asteriks i Obeliks: Osiedle Bogów - genialne poczucie humoru, idealne nie tylko dla dzieci. Pasowałoby tutaj nawet podłożenie mniej niewinnych tekstów i bawiłoby tak samo (tylko wtedy nie dla dzieci). 
  10. Planeta Singli 3 - nie jest to mój ulubieniec z tej serii filmów, bo jest wszystko za dużo, ale całkiem przyjemny i zabawny.
  11. Lejdis - nie wiem, czy mi się podoba i nie wiem, czy polecam. Obejrzałam, ale raczej nie powrócę.
  12. Opiekunka (#1 i #2) - świetne! Szczególnie podoba mi się, jak ten film obśmiewa wiele współczesnych zachowań.  Co prawda nie jest to zbyt "ambitny" film, raczej taki, żeby puścić wieczorem i się pośmiać.
  13. Gwiazdeczki - bardzo specyficzny film. Wydaje mi się, że z założenia ma szokować i skłonić do samodzielnego wyciągnięcia wniosków. Brakowało mi wyraźnego zakończenia, które pokazałoby konsekwencje, które główna bohaterka i jej koleżanki by poniosły.
  14. Assasin’s Creed - kolejny świetny film. Bardzo ciekawa fabuła, w moim guście
  15. Enola Holmes - nie spodziewałam się aż tak wyraźnego feministycznego wątku, ale to był bardzo fajny zabieg (Anglia, XIX w., walka o prawa wyborcze). Błyskotliwa bohaterka, przyjemna narracja. Zagadka nie była aż tak zawikłana i nie wysuwała się na pierwszy plan, ale było przyjemnie.
  16. Lara Croft Tomb raider: Kolebka życia - uwielbiam Angelinę Jolie w tej roli. 


4. Zdjęcia

Pokłóciłam się z aparatem i godzę się z nim dopiero od kilku dni. A tak na poważnie, po prostu nie miałam ochoty na robienie zdjęć.  Te dwa chyba lubię najbardziej. Pierwsze mnie tknęło, aby od nowa się aparatem pobawić, a drugie po prostu mi się podoba za pomysł, mimo że miałam duże kłopoty z jego jakością.




5. Coś nowego 

Kajaki! Pierwszy raz na kajakach, o którym wspominałam. Połowa trasy, czyli jakieś trzy godziny były nieco straszne (bałam się ruszyć, żeby nie wypaść), ale samo w sobie było super.

6. Kosmetyk

Po kajakach moje nieopalane od ponad dwóch lat ciało, przybrało piękny odcień czerwieni, odrobinę się spaliłam. Ramiona mi uratował żel aloesowy SOQU (i balsam energetyzujący z Vianka). Nie myślałam, że ten żel, że to takie cudo. Miałam go już na całym ciele, na włosach i na twarzy. 
Złagodził mi poparzenie słonecznie. Złagodził mi krosty na twarzy/trądzik (?) - od maja miałam wysyp (jak na mnie), podejrzewam, że zapychał mnie krem i żel do mycia twarzy z olejem winogronowym, ale nałożyły się w tamtym momencie takie rzeczy jak stres, te maski i długo zajęło mi odnalezienie winowajcy. Świetnie się też sprawdza jako nawilżacz (humektant) na włos i podkład pod olejowanie. Będę chciała jeszcze sprawdzić ten żel z Holika Holika, ale to jak już to mi się skończy. 

7. Jedzenie

Sushi! Czyli kolejny pierwszy raz, o którym wspominałam. Obawiałam się, że może mi nie posmakować, a się zakochałam. No nie wiem, co dodać - cud, miód i orzeszki.

8. Jestem dumna z...

Dostania się na studia. Jestem już po dwóch pierwszych wykładach, które wywarły na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Wykładowcy są bardzo w porządku, widać, że CHCĄ przekazać wiedzę, a to najważniejsze. Nawet matematyk mówił ciekawie o matematyce! Teraz czekam z niecierpliwością na laboratoria. 


Ze względu na studia moja aktywność tutaj się zmniejszy (albo ureguluje). Planuję wrzucać posty co weekend (albo może co 6 dni? Zobaczymy.) i Instagramie wrzucać zdjęcia dwa razy w tygodniu. Do napisania!


Kontynuacja mieszająca w głowie - "Dom Wiedźm" Adam Faber





Hejo!
Dziś pora na recenzję „Domu Wiedźm” Adama Fabera. Na wstępie zapraszam do recenzji poprzedniego tomu, jeśli nie czytaliście. 
Emocje towarzyszące mi po przeczytaniu obu części są zupełnie różne. Po „Mieście snów” nie mogłam wytrzymać, od razu siadłam pisania recenzji i nawet to musiałam przerwać, aby dostać drugą część. Tutaj było inaczej, końcówka dała wiele emocji, że musiałam przerywać czytanie, co chwila, aby się z nich otrząsnąć. Do tego nie dałam rady przeczytać 20 ostatnich stron tego samego wieczoru i kończyłam to rano. Kolejne 24 godziny minęły aż to wszystko się we mnie przetrawiło, abym mogła siąść do pisania recenzji. Za możliwość przeczytania tej książki również dziękuję Wydawnictwu WeNeedYA




Tytuł: Dom Wiedźm 
Seria: Krew Ferów #2
Autor: Adam Faber 
Wydawnictwo: WeNeedYA 
Data wydania:16 września 2020 
Moje ocena: 8,5/10 


Pierwszy raz jest mi tak ciężko napisać zarys fabuły. Przede wszystkim chcę uniknąć spoilerów. 

Po powrocie do Finfolk March Sky, Callen Malloway i Piątek ponownie utknęli w koszmarze, ale tym razem mieszającym się z rzeczywistością. Klątwa władczyni Miasta Snów dopadła ich miejscowość i jedynym bezpiecznym miejscem jest Dom Wiedź Malloway. 


Książka bardzo mi się podobała, ale przez kierunek w jakim została poprowadzona fabuła, potrzebowałam po prostu więcej czasu, aby to wszystko przeanalizować i przemyśleć. Przez pierwszą część fabuła jest nienaganna – ciekawa, dowiadujemy się więcej o korzeniach bohaterów, widzimy dalszą naukę magii i szukanie sposobu na pokonanie Wyrd. Za to końcówka… Wow! Autor nieco namieszał, kilka wątków się tam zbiegło. Działo się coś, co chwilę po prostu… Pan Adam Faber tak to ograł, że nawet możliwy do przewidzenia wątek, mnie zaskoczył! 

Mam pewne zastrzeżenia co do rozłożenia akcji w czasie. W pierwszej części książki akcja trwała kilkanaście dni, co jest jednym z moich ulubionych rozwiązań. Tutaj mamy bezpośrednią kontynuacji, ale wszystko kończy się w grudniu. Mamy pół roku na 500 stronach, z czego wrzesień, październik, listopad i większość grudnia było pominięte jako „niezbyt istotne dla fabuły”, „wciąż to samo”, tylko jakieś kluczowe wydarzenia. Zabrakło mi też obchodów Halloween, bo pewne zdarzenie przeszkodziło. Trochę mnie to męczyło. Łączy się to z drugą rzeczą, przez którą ciężej mi się czytało, czyli motyw uwięzienia. Świadomość, że bohater nie za bardzo może się ruszyć poza jakieś inne miejsce, bo grozi mu niebezpieczeństwo albo inna kara, po prostu mnie męczy. 

Magia i jej nauka znowu jest bardzo dokładnie wyjaśniona. Momentami odnosiłam wrażenie, że aż za dokładnie. Po prostu czasem było zbyt wiele informacji i zamiast w pełni rozjaśniać, to nieco mi to mieszało w głowie.
Świat Jaaru dalej zachwyca i wprowadza taki jesienny klimat. Chociaż tutaj niekiedy jest przerażająco i  mrocznie. Nie chciałabym się znaleźć w skórze bohaterów. Fajnie też uzupełniają to legendy i wizje, które czasem się łączą. Dzięki temu też Irma i Cleto wydają się bardziej żywe, ale też bardziej tajemnicze. 

Przez sposób prowadzenia fabuły, te legendy i wizje March fabuła dostała dużo większej głębi. Jednak nie obciążyła jej, żeby czytało się to bardzo ciężko (mój problem wynikał z czegoś innego, podkreślam). Zresztą, różnica jest taka, że czytałam tę książkę tydzień, a poprzednią część właściwie wchłonęłam w dwa, a łącznie zajęło mi cztery. To nie jest duża różnica, a „ciężej” wynika z tego, że nie potrafiłam przeczytać więcej niż 100 stron „Domu Wiedźm”. Dla porównania jednego dnia przeczytałam 300 stron „Miasta Snów”. 


I teraz bohaterowie… Zastanawiam się, czy to nie jest najmocniejszy punkt tej serii. W poprzedniej części ne wspomniałam, że każdy z bohaterów jest nieco egoistyczny. Każdy z nich ma władny cel do osiągnięcia, ale przy tym niezbędna jest współpraca. Ogólnie zżyłam się z bohaterami bardziej niż myślałam. Niekiedy bolało mnie to, co ich spotykało, a na sam koniec miałam ulgę pomieszaną z przykrością. 
March przechodzi w tej części bardzo dużą zmianę. Nie dość, że uczy się swojej mocy, to jednocześnie uczy się pokory. Wiele zdarzeń ją kształtuje, nabiera więcej doświadczeń i większej świadomości. Jednocześnie czuć jej strach, ale też motywację do pokonania Wyrd. Jest bardzo zawzięta i niecierpliwa. 
Z kolei Callenem jestem zauroczona. Przede wszystkim znika jego tajemnicza aura, ale wcale mu to nie ujmuje uroku. Udaje mu się odnaleźć coś czego szuka, pewien sposób poznajemy jego historię. Poznajemy go z innej strony, bardzo opiekuńczej, ale też nie tak ufnej. 

Znowu, nie chcę spoilerować, ale muszę napisać, że pojawił się tutaj bohater, na którego bardzo liczyłam. Jednak ten wątek nie został poprowadzony tak, jakbym chciała, ale później bardzo mi się spodobał ten zabieg. I zszokował. Prawie się popłakałam. Kolejnymi osobami, które lepiej poznajemy są Irma i Cleto. Mamy obraz ze wspomnień Piątka i Callena, ale także wizje March i nie do końca to się ze sobą łączy. Chciałabym przeczytać chociaż jedną książkę poświęconą siostrom.

Poznajemy także pojedyncze Fery, które pokazują, że nie wszystkie z tych istot są takie złe. Poznanie ich jest bardzo ciekawe – są tacy romantyczni, ich opisy są bardzo ozdobne i takie liryczne. Nie wszystkich, bo mamy też do czynienia z wygnanym Ferem, co jest w ogóle ciekawe. Całość tego ludu z Aisligen wciąż jest tak nieprzychylna, ale bardzo mnie ciekawi, jak to będzie wyglądało w kolejnej części.


„Dom Wiedźm” pokazuje tajemnice kryjące się w Finfolk. Jest niesamowicie dobra kontynuacja, która wiele razy zaskakuje dość nietypową fabułą. Nie są to jakieś wybitne przewracające wszystko do góry nogami zwroty akcji, ale z pewnością nie dają tego, czego oczekiwałoby się od takiej książki. Jest tutaj wiele tajemnic – mrocznych i mniej mrocznych, które łączą się ze znanymi nam wątkami. W połączeniu z niesamowitymi bohaterami to naprawdę wybitna książka i godna polecania. Bardzo czekam na kolejną część, bo to co tutaj się wydarzyło rozwaliło mi mózg i nie mogę się doczekać konsekwencji tych zdarzeń.

O najlepszej marce ubrań - SkyDance


 Hejo!

Dzisiaj (znowu) wpis, do którego się zbierałam od początku wakacji. Jest to wpis o ubraniach z mojej ulubionej marki, czyli SkyDance. Najstarsze ubrania z tej firmy mam 1,5 roku i co trochę moja kolekcja się powiększa. W tym momencie mam dwie koszulki, bluzę, cztery tennis skirts, spódniczkę mini i sukienkę. Moje siostry również uwielbiają tę markę, mają kilka rzeczy i też są bardzo zadowolone. Na końcu wpisu znajduje się link do kodu rabatowego. Wpis będzie aktualizowany, kiedy będę mieć nowe kody.

SkyDance jest to polska marka, założona w 2014 roku. Co więcej, marka stara się, aby produkcja przebiegała od początku do końca w Polsce. Ubrania są w stylu alternatywnym, grunge i tak dalej (na tym się nie znam), ale w mój gust po prostu trafiły. Ich ubrania są zniewalające, unikalne. Fani marki w pewien sposób biorą udział w tworzeniu nowych produktów, bo często na Instagramie pokazywane są wzory tkanin, które można ocenić, czy się podobają czy nie. Na tym koncie również często można zobaczyć kulisy powstawania produktów lub posłuchać, jak coś powstaje. 
Bluzy i koszulki SkyDance posiadają certyfikat Oeko-tex® standard 100, co oznacza, że ich materiały nie zawierają żadnych chemikaliów, które byłyby alergenne i rakogenne. Oprócz marka stara się ograniczyć swoją szkodliwość dla środowiska i poczyniła ku temu kilka kroków. Jednym z nich jest szycie ubrań w małych nakładach, aby w przypadku niewyprzedania nie zmarnowało się w magazynie.  Drugim ograniczenie foliowych opakowań na rzecz kartonu i bawełnianego sznurka. Niedawno Gabi (dziewczyna, która to założyła) opowiadała, że znaleźli opakowania z dodatkiem, który pozwala je rozłożyć na produkty neutralne dla środowiska. 

Najważniejsza rzecz — JAKOŚĆ. Już po samym wyliczeniu, ile mam rzeczy, możecie się domyślić, że darzę tę markę zaufaniem. Jakość ich produktów jest najwyższa. Kolory nie blakną, nadruki utrzymują się niemalże nienagannie, nic nie rozciąga, wszystko trzyma się swojego fasonu. Wiem, że posłużą mi jeszcze lata
Jedyne co może odstraszać to ceny, ale na stronie jest wszystko przejrzyście opisane, skąd one wynikają.  Poniższa grafika pochodzi ze strony sklepu skydance.pl.  Spódniczki mini kosztują ok. 100 zł, koszulki od 65 do 95 zł. Bluzy 150-190 zł. 




Zastanawiam się, od czego zacząć, z czego jestem najbardziej zadowolona, a chyba ze wszystkiego tak samo. 

Tennis skirts to chyba mój faworyt. Spódnice, które bym mogła nosić codzienne, a wcześniej w większości czułam się źle. Długość jest idealna, jak na spódniczkę mini. Mam 171 centymetrów wzrostu i dość długie nogi. Spódniczka nie jest za krótka, zasłania wszystko, co potrzeba — rozmiar M i długość 42 cm. Spokojnie, jeśli komuś się podobają, to pod koniec tego roku będzie kolekcja dla wysokich. Są także spódniczki midi na stronie, ale ja ich nie mam — nie wydaje mi się, żeby to był krój. 
Tutaj kilka ujęć tennis skirt w akcji. Są to plisowane spódniczki mini, bardzo urocze, a jednocześnie uniwersalne. Zdjęcia z różnych okresów. 









Tak prezentują się kolory, które mam w codziennym świetle. Bez żadnej  dodatkowej obróbki. Część kolorów po prostu znika po wyprzedaniu nakładu, a na ich miejsce wchodzą nowe. 

Koszulki i bluzy mają krój uniwersalne. Kolory są różne od klasycznej bieli i czerni po prześliczny fiolet, błękity, czerwień. Ostatnio weszły T-shirty z ręcznie wyszywanym haftem, które zastąpią zwykłe nadruki. Jeszcze nie wszystkiego koszulki z nadrukami się wyprzedały, więc może część z Was zachęcę. 



A tutaj zbliżenie na nadruki. Obie rzeczy mam jakieś 1,5 roku, a nadruki są w stanie nienagannym. Szczególnie nadruk z bluzy. Ten z koszulek minimalnie się sprał i przybliżając się widać, jakieś drobne pęknięcia, ale patrząc z normalnej odległości, nie rzuca się to w oczy. Bluza się lekko zmechaciła, podejrzewam, że nie w pełni się zastosowałam do zaleceń, jak to prać.



Sukienkę oraz spódnicę w szachownicę miałam na sobie dwa razy. Jestem zadowolona, ale to jeszcze nie jest tak dobrze przeze mnie znoszone, abym mogła Wam to pokazać. Polecam też bieliznę — mega wygodne staniki i majtki. 
W tym sklepie na pewno jeszcze nie raz coś kupię — poluję na szorty, bo są bardzo fajnej długości. Więcej koszulek, bluz... Cóż... Jak będą mieć jeszcze zwykłe spodnie, to będę mogła po prostu ubierać się tam w całości. 





W tym linku znajdziecie mój kod zniżkowy na 10% - LINK
Może z niego skorzystać nieskończona liczba osób, które jeszcze nie zamawiały ze SkyDance. Jest ważny przez 3 miesiąc od 01.06.2022 r. 

Odrobina magii idealna na jesienny wieczór - "Miasto Snów" Adam Faber


 

Hejo!

Dziś przychodzę z recenzją książki, w której się właśnie zakochałam. Jestem oczarowana tym w światem, a w dodatku to książka, w której znalazłam coś, czego szukałam od kilka lat. Może nie w 100% w formie, której szukam, ale zostałam usatysfakcjonowana. W dodatku książka z klimatem, który jest idealny na jesień. Jak wczoraj wróciłam do domu, to tylko zrobiłam sobie ciepłe kakałko, bo tak mi pasowało do klimatu tej książki. Dla fanów kakao, gorącej herbaty i swetrów to "Miasto Snów" to będzie idealny wybór. Bardzo dziękuję wydawnictwu WeNeedYA za przesłanie książki i możliwość jej przeczytania.


Tytuł: Miasto Snów 
Seria: Krew Ferów
Autor: Adam Faber
Wydawnictwo: WeNeedYA
Data wydania: 13 maja 2019
Moja ocena: 10/10


March Sky jest inna. Ciężko nawet określić, czy jej inność jest niezwykła czy po prostu dziwaczna, ale jest wystarczająca, aby być powodem do wyśmiewania. Dziewczyna ma przyjaciółkę i obie zdają się być równie dużymi ofiarami losu. Do problemów dziewczyny dołączają dziwne sny, stany OBE, tajemniczy chłopak, który ją śledzi, gadający kot. March myśli, że zwariowała, a ukrywana przez matkę tajemnica zmusza ją do ucieczki z domu. To dopiero początek wszystkich przygód i koszmarów. 


"Krew Ferów" to seria osadzona w uniwersum "Kronik Jaaru". Opis mnie zaciekawił, a później dopiero zorientowałam się, że te książki należą do tego uniwersum. Doszłam do wniosku, że raz kozie śmierć i zgłosiłam się do naboru recenzenckiego. Pewnie będzie więcej osób, które nie zorientują, że to należy do konkretnego uniwersum lub nie mają w planach "Kronik", więc głos osoby, która ich nie zna, a to przeczyta z pewnością się przyda. Przez to też miałam pewne wątpliwości, a co jeśli świat będzie dla mnie niezrozumiały? A jeśli jest w jakiś sposób powiązane z tamtym? Wiedziałam też, że "Kroniki Jaaru" są bardziej dla młodszych osób, tutaj spotkałam się z podobnym stwierdzeniem. W skrócie zaczynałam czytać i byłam pełna obaw. Jak się możecie domyślić, obawy był zbędne.

Styl pisania Adama Fabera jest niesamowity. Od pierwszego akapitu wprowadza w klimat powieści. Czyta się to bardzo przyjemnie i ciężko się oderwać. Z kolei klimat jest magiczny. Czuję, że to książka idealna na jesień, mimo że akcja toczy się w czerwcu. Po prostu magia, tajemniczość to coś, co idealnie towarzyszy podczas jesiennego wieczoru - polecam tak zrobić! Albo w chłodny poranek pod kocem. 

Świat był moją największą obawą. Co jeśli wszystko zostało wyjaśnione w tej poprzedniej serii, a ja się nie odnajdę?  Na szczęście nie! March całe życie żyłą w tym realnym świecie, więc sama musi się wszystkiego nauczyć i zrozumieć świat astralny. Wyjaśnia jej to Callen, z którym ma zadziwiająco wiele wspólnego. Podstawowe informacje są szybko opowiedziane, bo bohaterowie także nie mają zbyt dużo czasu. To może się części nie spodobać, że dowiadujemy się większości podstawowych informacji z jednego rozdziału. Dla mnie rozwiewało to moje największe wątpliwości, a jednocześnie czuć było, że Callen nie mówi wszystkiego. Później dowiadujemy się więcej o magii, jakimi rządzi się prawami, o jej rodzajach i jak powinno się nią władać. Wszystko poznajemy wspólnie z March, która jest bardzo utalentowaną wiedźmą i wielkość jej mocy pozwala nam się jedynie domyślać jej pochodzenia, które nie jest ono aż tak jasno określone. 
W świecie astralny poza magią ważną rolę pełnia sny. Uwielbiam ten motyw, więc skaczę z radości w duchu. Mamy tutaj świadome sny, stan OBE, ale też wizje przeszłości. Czytając czuje się, że można się wiele z tych snów nauczyć. Ten świat jest bardzo kolorowy, bardzo pobudził moją wyobraźnię. 
Dla kontrastu świat ziemski jest dość szary. Może trochę zielony od drzew, ale przede wszystkim czuć w nim nudę i rutynę, którą przerywają magiczne wydarzenia. Są drobne nawiązania do kultury - Szekspira i "Gwiezdnych Wojen". 


Dawno nie spotkałam takich bohaterów. Nie są kształtowani na takich superbohaterów, którzy uratują wszystkich ani też nie są typowymi złoczyńcami. Ten pierwszy motyw nieco mnie znudził... Zresztą, nie ma tutaj wiele samego ratowania świata. To bardziej walka o siebie i swoje dziedzictwo. 
March w pierwszej kolejności kojarzy mi się z tak banalnymi określeniami jak zbuntowana i niezrozumiana przez wszystkim. Te słowa to za mało, bo postać jest dużo bardziej złożona. Widać, że dziewczyna nie chce się poddać dręczącym ją osobom, co pokazuje pewną siłą i chart ducha. Jednocześnie ciężko jest ją okiełznać, jest nieufna, przez co podważa pewne autorytety. Nie jest przy tym idealizowana i widać, że nie jest wzorem do naśladowania. 
Callen jest bardzo tajemniczym chłopcem. Wiele mówi i tłumaczy, ale czuć, że równie wiele zataja, dlatego bardzo kibicowałam March w nieufności do niego. Jednocześnie podoba mi się, jak został zbudowany. Przy całej tej aurze jest bardzo dopracowany, a tego często brakuje takim z założenia tajemniczym bohaterom.
I teraz mój ulubiony bohater, czyli Piątek Trzynasty. Piątek jest kotem, który potrafi mówić. Jak cudownie mi się jego wypowiedzi czytało! Jeśli miałabym wybierać, to z jego pyszczka padało najwięcej cytatów, które trafiały do mnie. Przykazywał pewną mądrości, które czasem niosły ze sobą coś zaskakującego. Jeśli chodzi o charakter to jest taki koci. Chodzi własnymi drogami, jest wredny, ale zawsze jest gdzieś blisko głównych bohaterów. 
Lud Ferów z Aislingen traktuję jako bohatera zbiorowego. Są dla mnie fascynujący. Nienawidzą ludzi, chronią swoją wiedzę i tajemnice ponad wszystko. To niezwykle intrygujące i mam nadzieję, że w kolejnych częściach będzie więcej tych fantastycznych stworzeń. 


Szczerze mówiąc, podczas czytania czułam się jakbym znowu poznawała świat Harry'ego Pottera. W obu przypadkach jest równie zauroczona tą magią, fantastycznymi stworzeniami, które się tam pojawiają oraz klimat. Książki różnią się od siebie, nie mają ze sobą nic wspólnego, bo nawet magia jest inaczej przedstawiona, ale obie kojarzą mi się z jesienią. Myślę, że fanom Harry'ego może się spodobać, jeśli tylko się nie będą nastawiać, że jest to coś podobnego. 
Ogólnie od kilku miesięcy nie czytałam książki, w której nie mam się do czego przyczepić. Są tutaj rzeczy, których brakowało mi w innym seriach - brak superbohaterów z tymi samymi wadami, magia w tym realnym świecie, ale łącząca go ze światem astralnym (bardzo podoba mi się, że zostało to tak określone). Do tego unikalny i niezapomniany klimat magii. Książka idealnie trafiła w mój gust. Nie czuję tego, że została skierowana do młodszych osób. Do tego spowodowała u mnie kaca książkowego, ale na szczęście mam drugą część (i zaczęłam ją czytać w trakcie pisania tej recenzji. Nie mogła się powstrzymać!). 

5 rzeczy, które warto wiedzieć na początku studiów



 

Hejo!

Pisałam już, że zmieniam studia. Zaczynam od nowa na kierunku chemia środków bioaktywnych i kosmetyków. Zauważyłam, że moje podejście do rozpoczęcia studiów się zmieniło. Moje przygotowania wyglądają inaczej - więcej dowiaduję się o kierunku, sprawdzam opisy przedmiotów. Stwierdzenie, że "żałuję braku tej wiedzy rok temu" to za dużo, bo skupiałam się na czymś, czego bardziej w tamtym momencie nie ogarniałam, czyli na USOSie oraz samodzielnej rejestracji, a teraz USOSa jako-tako ogarniam, więc jest łatwiej. Odrobinkę podpytałam znajomych (dobra, jedną osobę, ale bardzo jestem wdzięczna za odpowiedź) i tworzę listę rzeczy, o których fajnie jest wiedzieć na początku studiów i które ułatwiają życie. 

Starałam się, aby te rady były jak najbardziej uniwersalne, niezależnie od kierunku, jaki ktoś studiuje. Nie będę pisać o typach i sposobach na naukę, bo każdy kierunek, a nawet każdy prowadzący wymaga czegoś innego. Często metody sprawdzania wiedzy różnią się, bazują na poszczególnych zasadach. Warto to zapamiętać, że co wydział to obyczaj, parafrazując. Na początku jest to mylne, szczególnie przy rozmowach ze znajomymi, którzy studiują coś innego. Wydaje mi się, że udało mi się zebrać cztery rady, które przydadzą się każdemu, ale przed tym mały słowniczek.  Rady powinny się też sprawdzić niezależnie od typu nauczania - stacjonarnie czy zdalnie. 


USOS - taki e-dziennik na studiach, gdzie jest plan zajęć, przedmioty, oceny, a także płatności i podania. Coś z czym trzeba się zaprzyjaźnić, aby jakoś lepiej się żyło na studiach. Prawdopodobnie zawiedzie Cię w chwili rejestracji na przedmioty, ale tak już jest.
Sylabus - opis przedmiotu, dostępny w USOSie (a może i nie tylko). Zawiera w skrócie opisane tematy, sposób oceniania, wstępne wymagania oraz inne niezbędne rzeczy, które trzeba wiedzieć. 


1. Sprawdź sylabus przedmiotu

Sylabusy sprawdzałam tuż po informacji, że dostałam się na studia, ale jeszcze przed złożeniem kompletu papierów i dostaniu dostępu do USOSa. W tym momencie większość osób, które dostały się w pierwszych turach (tzn. w "normalnych" rekrutacjach, a nie w uzupełniającej) już powinna ten dostęp mieć. Tak jest prościej znaleźć sylabusy przedmiotów, szczególnie jeśli jesteście na nie już zarejestrowani (a to zależy od uczelni i wydziału). 
Warto sprawdzić wcześniej wymagania co do przedmiotów. Nad tym spędziłam ostatnio czas - sprawdzałam, co powinnam powtórzyć i przypominam sobie część zagadnień z biologii, z którą nie miałam styczności. Jest jeszcze kilka dni  i można poświęć ten czas na powtórzenie zagadnień, z którymi miało się problem. 


2. Spis lektur jest przydatny

W sylabusie często jest podana literatura.  To jest tak bardzo przydatne, jak oczywiste, że powinno się z tego korzystać. Szczerze mówiąc, to prawie od razu po sprawdzaniu literatury zamówiłam 4 książki do matematyki (za 48 zł łącznie, okazja życia).  Wykładowcy polecają też książki na pierwszych zajęciach i warto tego posłuchać (ja tego nie zrobiłam, więc uczcie się na moich błędach).
Czasem ciężko mi było wynieść coś z wykładu lub ćwiczeń, nie zawsze to było wystarczająco jasne. Szczególnie pomagała mi książka od fizyki. Kilka książek, które kupiłam rok temu, przyda mi się i teraz. Prawdopodobnie więcej niż na jednym przedmiocie, więc nie są to pieniądze wyrzucone w błoto. Lektury powinny też być w bibliotekach wydziałowych/uniwersyteckich, jeśli ktoś nie chce kupować (a większość nie chce, bo są to książki dość specjalistyczne). 


3. Korzystaj z konsultacji i nie bój się pytać

Różnica poziomów pomiędzy studiami, a szkołą średnią jest ogromna. To dosłownie przepaść. Są przedmioty zupełnie nowe; są przedmioty, które były przez rok, w pierwszej klasie i potem idziesz na studia i masz je na dużo wyższym poziomie. Większość osób jest tak samo zdezorientowana jak Wy, to też dla nich nowość, więc śmiało się pytajcie, gdy czegoś nie rozumiecie. Nikt Was nie wyśmieje. Wykładowcy, ćwiczeniowcy i inni prowadzący po to są, aby Wam objaśnić. 
Podobnie z konsultacjami. Inaczej ktoś tłumaczy dwudziestu osobom, a inaczej jednej. Mimo, że jestem osobą, która wolała uczyć się sama, to konsultacje zawsze mi rozjaśniały trudne zagadnienia. Nigdy nie byłam z nich niezadowolona. Przy nauczaniu zdalnym też są organizowane konsultacje, na ogół przez platformę typu Skype albo coś. 


4. Upominaj się

Przyznam się, że na początku mi samej głupio było pisać do dziekanatu czy do prowadzących, jeśli czegoś potrzebowałam lub miałam wątpliwość. Pod koniec semestru straciłam wszelkie skrupuły w momencie, kiedy nie miałam wystawionych dwóch ocen, które powinny być w USOSie w połowie czerwca. Pisałam raz, zero odzewu. Później sesja i nie miałam do tego głowy. Minął miesiąc, znowu napisałam - wreszcie odzew i uzupełnienie. Z drugim przedmiotem jeszcze większy cyrk. Część osób miała wstawione oceny, część zaniżone; poszło kilkadziesiąt maili i część osób dostała oceny, a część nie. 
Wiadomo, że nie wszędzie tak jest, ale przestrzegam. I nie bójcie się pisać, gdy ktoś po prostu zaniedbał swoje obowiązki.


5. Wzajemna pomoc

To chyba najlepsza nazwa dla tego punktu. Ogólnie wprowadza to fajną atmosferę wśród studentów. Dla mnie dobrą formą takiej pomocy była nauka ze znajomymi. Najlepiej w trakcie kwarantanny, gdzie odpalaliśmy Google Meet i ktoś udostępniał ekran i tak rysował, i tłumaczył. Nie rozpraszało mnie to, bo się nie widzieliśmy, a czasem rozjaśniało lepiej niż zajęcia. Nawet zwykłe wysłanie zadania, aby się upewnić, czy na pewno takie powinno być, dużo dawało.
Gdy ktoś woli, może po prostu porównywać rozwiązania czy dyskutować na jakiś temat. To też są formy nauki, w zależności od tego czego wymaga kierunek. 

Smętnik Blogowy #2 - to cacy, a to spam



Hejo!

Już zleciał od ostatniego Smętnika! No dobra... Od pierwszego Smętnika. Najważniejsze, że dalej go kontynuuję i nie zapomniałam o kolejnej części. Chociaż mało brakowało, jak mam być szczera.  Najciężej było mi dobrać tytuł do tego wpisu. Forma też odbiega od pierwszego planu,

Dla przypomnienia!

Ten wpis nie ma na celu wyśmiewać osób personalnie. Nie będę wskazywać konkretnych osób, które tak robią. Nie bierzcie tego osobiście. Nie chcę atakować tym wpisem kogokolwiek. Staram się skupiać w tej serii na konkretnych zjawiskach, które są irytujące (dla mnie i dla innych).
Sama też jestem człowiekiem, więc zdarza mi się te błędy popełniać. Czasem świadomie, czasem nieświadomie. Bywa. 


O czym dziś? 

Dzisiaj o niefajnych praktykach, które ludzie często stosują, kiedy chcą zdobyć obserwatorów i po prostu zwiększyć aktywność. Przeważnie jak najłatwiejszym kosztem. Kilka rzeczy jest bardziej spotykanych na blogach, inne bardziej powszechne na Instagramie. Wszystkie tak samo irytujące i dające jeden komunikat "Mam cię w dupie, ale przyjdź do mnie". Wybaczcie za stwierdzenia, ale to tak brzmi. 
Pisząc to zauważam, że jest to temat, gdzie drobna różnica, a zmienia całkowicie odbiór. 




 Z komentarzem powyżej chyba każdy się spotkał. Jedna z bardziej irytujących rzeczy, jakie można tutaj spotkać. Dlaczego? 
Lakoniczne "świetny blog" - napisałam wpis, spędziłam nad nim kilka godzin, konsultowałam z przyjaciółmi, a nawet nie widzę, czy faktycznie ktoś to przeczytał. Ba, nawet nie mam pojęcia, czy w ogóle wie, jak się blog nazywa, tylko wchodził w każdy kolejny, aby wkleić komentarz. To taka treść, którą można wszędzie wkleić i w rzeczywistości wszędzie wygląda tak samo źle. Wydaje mi się, że każdy słyszał o tym, że to nie jest dobry sposób komentowania, bardziej zraża niż zachęca, ale ciągle zdarzają się sytuacje.
Jeszcze gorsze od tego jest to, gdy ktoś po prostu napisze tak: 


Po prostu brak słów... To samo co wyżej, ja wkładam pracę i znowu nic, zostałam olana. Zdaję sobie sprawę z tego, że to może brzmieć nieco negatywnie, egoistycznie. Jednak odbiór w przypadku bloga i Instagrama jest ważny. Ja mogę być zadowolona z tekstu czy zdjęcia, ale to dopiero ten odbiór pokazuje, czy jest faktycznie tak dobrze, jak myślałam, czy może trzeba jeszcze nad czymś popracować. Do tego dochodzi jeszcze wymiana zdań, różnice w zdaniach. Przy okazji to też szansa pewnego poznania tej drugiej osoby i zbudowania relacji twórca-odbiorca. 
W skrócie - komentarze to nie miejsce do promowania się. 

Wpisy na blogu są dość ciężkie do komentowania, bo zwykle pojawia się tutaj wiele wątków, wiele informacji i ciężko wybrać to do czego człowiek chce się odnieść albo w trakcie czytania jedna myśl ucieka i natychmiast zostaje zastąpiona inną. Bardzo trudno jest się odnieść do wszystkiego, a wiadomo, mało komu chce się znowu wracać do tekstu, a nawet po powrocie nie wiadomo czy znowu się tę myśl uchwyci. Mnie zwykle najlepiej jest wychwycić jedno wydarzenie/wątek, do którego się odnoszę. Nie jestem mistrzynią pisania komentarzy, często jest to dla mnie ciężkie, a ostatnio w ogóle się od tego odzwyczaiłam. Nawet po moim blogu widzę, że niektóre powracające osoby mają po prostu taki styl komentowania - jedno zdanie, kilka ciepłych słów, ale to po prostu ich styl komentowania i po pewnym czasie to się zna.

Jest jeszcze kwestia zostawiania linku do bloga. Na początku nie zostawiałam, nie lubiłam tego irytowało mnie. Potem stwierdziłam, że jeśli ktoś komentuje, daje coś więcej w komentarzu, to spoko. Sama zaczęłam. WARTO sprawdzić, czy komuś na pewno nie przeszkadzają linki w komentarzu - zwykle jest napisane nad okienkiem do wstawiania komentarzy. Jeśli nie ma, można sprawdzić czy ktoś akceptuje komentarze z linkami - po prostu popatrzeć na kilka komentarzy wyżej.


FOLLOW/UNFOLLOW

Praktyka, której sensu do tej pory nie potrafię zrozumieć. Zdarza się na blogach, ale dużo częściej na Instagramach. Podejrzewam, że na IG jest to po prostu łatwiejsze - jak się ściągnie aplikację to wystarczy jedno kliknięcie.
Nawet nie mam pojęcia od czego w tym punkcie zacząć. Samo w sobie jest to tak nie okej, że wydaje mi się, że każdy powinien widzieć bez sensu tego.  A jednak to nie takie oczywiste skoro to tak powszechna praktyka. Szczególnie że miałam sytuację, że jedna osoba mnie zaobserwowała i przestała obserwować jakieś 3 razy w dość krótkim czasie. Jest metoda, która jest przede wszystkim strasznie sztuczna. Niby działa dobrze, ale moim zdaniem nie jest niczego warta, bo:
1. Zraża ludzi, gdy zauważą, że tak się dzieje. 
2. Te obserwacje często są "puste".
3. Bardzo często robią to ludzie, którzy w ogóle nie próbują budować społeczności, a więc aktywność jest mała, czyli znowu bez sensu. Po co same obserwacje?


Inna sytuacja jest, kiedy zaobserwujemy kogoś, a po pewnym czasie konto przestanie być aktywne. Zmienił się styl lub po prostu gust się zmienił, opisy przestały interesować albo konto sprawia, że źle się czujemy. Wtedy nie obserwujesz, dajcie unfollow - możecie oglądać, co chcecie, jak coś na Was źle wpływa to nie obserwujcie, bo po co? 


Takie wiadomości to też rzecz, która mnie irytuje. Po pierwsze każdy zaczynał i da radę zdobyć zasięgi bez pisania do innych. To jeszcze można samo w sobie przeżyć, ale podam Wam tło tej sytuacji: osoba mnie nie obserwowała, miała dwa zdjęcia, żadnego opisu pod nimi i trzy hashtagi. 
Z ciekawości weszłam na profil. I naprawdę nie miałam, czego polecać. Co te dwa zdjęcia mówią? Nic. Kot w worku po prostu. I jeszcze ten brak obserwacji... Wiem, że byłam kolejną losową osobą, do której ta wiadomość poszła, czyli to co ja robiłam się nie liczyło. Ważny był fakt, że mam obserwatorów, jestem już trochę czasu i mogę wypromować. Cała ta moja droga nie miała znaczenia.

Inna sytuacja przy S4S (udostępnienie za udostępnienie) i F4F (obserwacja za obserwację). Są to praktyki dobrowolne, gdzie obie strony mają mniejsze lub większe korzyści. 
Inaczej też by to brzmiało, gdyby ktoś zadał pytanie "Hej, powiesz mi, co zrobić, żeby zwiększyć zasięgi?". 

Wiem, że ciągle piszę "moja praca" i tak dalej. Brzmi dość egoistycznie (?), ale chcę Wam uświadomić, że takie zachowania to nic innego niż brak szacunku do czyjejś pracy, w momencie gdy samemu się tego oczekuje od innych. Każdemu twórcy należy się szacunek, a okazując zainteresowanie komuś, ktoś inny przyjdzie do nas. Blogi i Instagramy to miejsca, gdzie najpierw trzeba dać coś od siebie, a potem do wraca.