"Wyrwa" Wojciech Chmielarz


Hejo!
Dziś przychodzą z recenzją najnowszej książki Wojciecha Chmielarza, czyli "Wyrwy". To nie moje pierwsze spotkanie z tym autorem. We wrześniu czytałam i recenzowałam "Ranę" - zapraszam do recenzji *klik*. Jest to thriller psychologiczny, czyli gatunek po który sięgam baaardzo rzadko, jeśli nie wcale. Nie będę tej książki oceniać w ramach gatunku, tylko po prostu jako książkę, powieść. Nie mam porównania z innymi książkami z tego gatunku, nie wiem jak wypada na ich tle, ale od czegoś trzeba zacząć. Ogólnie thrillery to gatunek, które cechy najbardziej mi się rozmywają - znam książki z tego gatunku, ale nie umiem wskazać konkretnych cech tego. Wiem o co chodzi, no ale nie do końca. Po prostu przejdę już dalej, a Wy czytajcie, aby dowiedzieć się co o tej książce.

Tytuł: Wyrwa
Autor: Wojciech Chmielarz
Wydawnictwo: Marginesy
Liczba stron: 383
Data wydania: 6 maja 2020
Moja ocena: 7/10


Maciej nagle dowiaduje się o nagłej śmierci jego żony, Janiny. Takie zdarzenie zawsze rujnuje życie. Musi powiedzieć swoim córeczkom, że straciły matkę, jednocześnie chce być dla nich silny, ale jak, kiedy ta śmierć pokazuje, że jego żona miała przed nim sekrety. Fakt, że wypadek był pod Mrągowem, gdy jego żona powiedziała mu, że będzie w Krakowie, to tylko wierzchołek góry lodowej. Oprócz tego tajemniczy mężczyzna pojawia się na jej pogrzebie. Maciej w końcu jedzie na Mazury, aby poznać prawdę, jednak ona jest dużo bardziej zawikłana i tajemnicza.

Książkę mogę ocenić jako bardzo dobrą. W skrócie ciekawa fabuła, bardzo dobrze wykreowani bohaterowie, szczególnie główny bohater i zakończenie należy do dość mocnych. Brzmi idealnie, no nie? Więc czemu tylko "7/10"?

Także zaczynami główną część!

Fabuła jest niezwykle ciekawa i po prostu godna podziwu. Lubię motyw  dochodzenia do tajemnicy czyjejś śmierci. Tutaj realizacja tego pomysłu jest po prostu niesamowita. Od początku chciałam wiedzieć, dlaczego tak się stało, co się wydarzyło, co ukrywała Janina. To jak przeplatają się te wątki, jak wychodzi jedno, potem drugie i myślę, że wiele rzeczy jest niespodziewanych. Czego można się domyśleć, to się domyślałam, ale już później było z tym ciężej. Szczególnie końcówka była zaskakująca, a ostatni rozdział już w ogóle mnie nieco zmiótł i przez pół godziny miałam miałam w głowie "Wow!". Dla mnie sama końcówka nie zmieniła wydźwięku samej fabuły, ale wydaje mi się, że bardzo dobrze podsumowuje całą książkę i można wysunąć z niej dobre wnioski. 
Przez pół książki czuć taką rezygnację, pustkę. To uczucia głównego bohatera, które są bardzo dobrze odzwierciedlone. Gonitwy myśli popychają go prób rozwiązania tej zagadki. Akcja przez to wszystko nie toczy się nie wiadomo jak szybko, jest powolna, trochę ospała. Tak jakby "toczy się, bo musi". To samo jest z życiem głównego bohatera - toczy się, bo musi. Bliżej końca, chyba ostatnie 150 stron akcja nabiera tempa. Zmienia się też klimat, czuć więcej gniewu, determinacji. Po prostu zmiana zachodzi również w Macieju, gdy poznaje coraz więcej faktów z życia swojej żony, o których nie miał pojęcia.
Wydaje mi się, że to powieść z tych, gdzie od akcji trzymającej w napięciu ważniejsze są uczucia bohatera. Na tym to się skupia, Maciej chce się dowiedzieć prawdy, jednocześnie dużo myśli o swoim małżeństwie, w którym coś się wypaliło. Możemy poznać jego uczucia względem żony, jak było na początku i jak było później, po tych dwunastu latach. 

Pomimo ciężkiego tematu książkę czyta się bardzo dobrze. Co prawda nie czytałam jej jakoś szybko, bo ostatnio miałam mniejszą ochotę na czytanie, miałam też dwa dni w ogóle bez książki i jakoś tak wyszło. Skończyłam ją wczoraj, niemalże od razu usiadłam do pisania. Jest dużo opisów i przemyśleń, mniej dialogów, ale to również nie jest przeszkodą. Opisy nie są uciążliwe, często zawarte są w nich historie lubi gonitwy myśli bohatera oraz jego wspomnienia. 

Jednak brakuje mi większej ilości wspomnień Macieja dotyczących Janiny. Było ich trochę, ale to było dla mnie za mało. Nie mogłam sobie w pełni stworzyć obrazu Janiny jako żony. Być może to było celowe, aby pokazać, że mąż jej nie znał. Nie mam pojęcia. Po prostu wolałabym więcej wspomnień o niej, bo z początku miałam wrażenie, że mogła być toksyczna dla męża. Szkoda także, że nie pociągnięto wątku w jaki sposób Konrad ją skrzywdził (nie wydaje mi się, żeby to był spoiler). Na początku było coś o tym wspomniane i nic więcej, bo nikt inni nic nie wiedział. Jednak nadrabia to opis Janiny jako Niny. Niby to ta sama osoba, ale zupełnie różne charaktery, marzenia, podejście do życia. 

Śmierć Janiny bardzo komplikuje relację pomiędzy Maciejem a dziećmi, pomiędzy Maciejem a teściami. Chyba mogę stwierdzić, że lubię takie zabiegi. Zawsze to jakieś urozmaicenie wśród książek, gdzie relacje z rodziną są dobre. 
Jest w tej książce zawartych kilka drobnych stereotypów, które oddają mentalność bohaterów. Myślę, że to pasuje do tej książki, chociaż mnie lekko zakłuwało w sercu, gdy to czytałam. 

Książka na pewno będzie mieć swoich fanów. Dla mnie to nie do końca to, co lubię, ale polubiłam ją. Może nie zachwyciła mnie tak, jak "Rana", ale różnica wynika z tego, że wolę, gdy w książce jest większe napięcie. Tutaj ze zrozumiałych powodów fabuła biegła wolniej i miała inny klimat.


 Akredytacja 02/05/2020

W obiektywie #11

Cześć!
Dzisiaj luźniej. Będzie kilka, kilkanaście zdjęć. W większości nieobrabianych. Od początku tego miesiąca zaczęłam się uczy używać trybu manualnego w aparacie. Zarówno w zdjęciach domowych, jak i tych plenerowych. Spontanicznie uznałam, że warto zrobić kolejny krok w fotografii.  
Dziwnie mi używać tego słowa odnośnie zdjęć, które ja sama robię. Mam wrażenie, że nie pasuje to do mnie. Trochę ostatnio pisałam o tym na Instagramie przy okazji #instawtorku. 
Mam ochotę się powtórzyć. Lubię robić zdjęcia, ale nie lubię nazywać się fotografką, bo jest masa osób, które albo robią to profesjonalnie, albo ich zdjęcia to czysta sztuka. Podczas gdy moje zdjęcia to prostu zdjęcia. Czasem zdjęcia ładnych rzeczy, czasem zdjęcia ładnie obrobione, czasem zdjęcia po prostu ładne same w sobie, że nie mam ochoty ich obrabiać (z takich zdjęć składa się ten wpis). 
Po raz trzeci "W obiektywie" jest przeglądem zdjęć, które ostatnio zrobiłam. Tym razem zero obróbki, zero podkręcania kontrastu, poprawiania kolorów. Nie ma nic takiego, bo podobają mi się te zdjęcia takie, jakie są. Może najdzie mnie ochota przed wrzuceniem ich na Instagrama, jeśli będę chciała obrabiać zdjęcia, żeby po prostu porobić coś takiego. Zwykłe zdjęcia, robione na trybie manualny, w stanie surowym, aby mogła je za jakiś czas porównać, gdy uda mi się bardziej to wszystko opanować. 



Dwa pierwsze zdjęcie to po prostu deszcz, bo po prostu "tak ładnie wyglądają te krople na szybie!"  i "ale pięknie słońce zachodzi!" 
Niżej zdjęcia z Królewskich Źródeł. Rezerwatu w Puszczy Kozienickiej. Zdjęcia naprawdę nie oddają tego, jakiego to miejsce jest piękne! (Bo jeszcze nie do końca ogarnęłam manuala.) I dlatego też, że są czyste, bez niczego jak wspomniałam. Wiem, że mogłabym je podkręcić, ale to nie dzień na to.
 Być może, wpadną znowu za jakiś czas, ale podrasowane. Zobaczę. Chcę po prostu zobaczyć progres na takich, jakie stworzyłam. 









Czy świat może być idealny? "Tusz" Alice Broadway



Hejo!
Dziś recenzja książki, którą nie wiem, kiedy bym przeczytała, gdyby nie uprzejmość wydawnictwa weneedya.pl. Bardzo dziękuję za tę książkę! Była na mojej liście do przeczytania chyba odkąd tylko została wydana, ale jakoś nie zdarzyło się, żebym wcześniej ją kupiła. Na szczęście to czekanie się opłaciło i zakochałam się w tym świecie. To będzie jedna z bardziej wyjątkowych książek. 
Ostatnio trochę się nie wyrabiam z czasem. Przynajmniej tutaj na blogu. Liczyłam na to, że dodam ten wpis wczoraj, ale moje życie miało inne plany. 

Tytuł: Tusz
Autor: Alice Broadway 
Seria: Księgi Skór (tom 1)
Liczba stron: 378
Data wydania: 03.10.2018
Moja ocena: 9/10


Leora Flint żyje w mieście idealnym. Jest Naznaczona, to znaczy ma tatuaże, które pokazują kim jest, co przeszła i jakim jest człowiekiem. Potrafi odczytywać znaczenie tatuaży innych ludzi, więc nie martwi się tym, co ukrywa druga osoba. Bo nic nie można w tym mieście ukryć. Istnieją też miasta Nieznaczonych, potępionych, którzy odrzucili błogosławieństwo i możliwość zostania zapamiętanym. Są źli, zakłamani i zazdrośni. Ale czy na aby na pewno? Gdy umiera jej ojciec, który był dobrym człowiekiem, świat staje na głowie. Okazuje się, że rodzina ukrywała przed nią wiele rzeczy, a ten świat nie jest tak przejrzysty jak się wydaje,


W książce zakochałam się od pierwszych stron. Czytanie jej to była czysta przyjemność, którą chciałam zachować na jak najdłużej. Po prostu to książka, którą się delektowałam, a nie pochłaniałam (jak zwykle). Dużo tęż o niej myślałam, kiedy jej nie czytałam lub odkładałam w trakcie czytania, aby się zastanowić i pomyśleć. 

Fabuła jest dość spokojna. W tej części nie ma rozlewu krwi ani dużego buntu. Tutaj jest dużo historii, opisu świata oraz życia głównej bohaterki. Głównym wątkiem jest odkrywanie tajemnic, jakie skrył przed Leorą ojciec oraz jej walka, aby nie został skazany na zapomnienie po śmierci. 
Chyba nie znam innej książki, w której świat byłby tak dobrze wykreowany. Czytałam to i miałam w głowie "Wow! Wygląda idealnie!", a zaraz po tym myśl "Ale czy naprawdę może być idealny?". Mamy tutaj typowe dla dystopii państwo-miasto, a za jego granicami są groźnie ludzie. Jednak nie jest to kolejna taka-sama-młodzieżówka. Ma kilka charakterystycznych cech dla tego typu książek, ale się wyróżnia. Standardowy podział na lepszych i gorszych, tutaj to Naznaczeni i Nieznaczeni. Wyróżnia w tym tą książkę, że tutaj chodzi o tatuaże, które są traktowane jako błogosławieństwo, ale też oznaka szczerości i uczciwości. Czysta skóra budzi w ludziach przerażenie, zupełnie inaczej niż w świecie, w który znamy (ale to się już zmienia, na całe szczęście). 
Oprócz tego są baśnie, które są podstawą wiary Naznaczonych. Bardzo lubię takie zabiegi, pozwalają bardziej wczuć się w świat i sprawiają, że jest jeszcze bardziej wyjątkowy. Tutaj mamy nową wersję baśni, którą wszyscy dobrze znamy "Śpiąca królewna", chociaż nie jest ona najważniejsza i pojawia się na końcu, bo ważniejsze jest to co się działo z matką królewny i kim ona była, to naprawdę czuć inspirację. Także mamy inną wersję i inne spojrzenie na historię Pandory, co także bardzo mi się podoba. Te baśnie skłaniały mnie myślenia, szczególnie historia o Pandorze (nie było imienia dziewczyny) oraz historia "Siostry", czyli matki wyżej wspomnianej królewny oraz jej siostry.
Myślę, że zakończenie jest dość zaskakujące, ale są też różne wskazówki. Bardzo mi się to podoba. Szczególnie, że bardzo mnie to zaciekawiło i chcę zobaczyć, jak to się potoczy dalej. 

Leora jest oryginalną bohaterką. Nie należy do tych super bohaterek, odważnych, walczących z systemem. Została wychowana tak, że ufa, że to Nieznaczeni są źli, że tatuaże są błogosławieństwem i pozwalają być zapamiętanym Wszystko, czego się dowiaduje, mąci jej w głowie, stresuje ją, skłania do różnych, niezbyt przemyślanych zachowań, ale też nie robi nic aż tak irytującego. Generalnie, Leora to szara myszka, ale nie jest nijaka. Ma ambicje, ma świadomość, kim jest, kim chce być i można wiele od niej powiedzieć.

Bardzo podoba mi się jej relacja z matką, bo jest trudna. Nie mówią sobie o wszystkim, mają wiele sekretów przed sobą i po prostu nie mają wspólnego języka. Szczególnie, że Leora nie należy do buntowniczek, więc także nie jest to na zasadzie "Moja matka nie ma racji, nienawidzę jej". Po prostu ciężej jest im się dogadać, a sekrety tego nie ułatwiają.
Jej matka, Sophie, mam wrażenie, że była ciągle nieobecna. Albo umysłem, albo w całości jej nie było. Trochę irytowało mnie to, że gdy Leora bezpośrednio pytała się coś, czego się dowiedziała, to była zbywana. Jednocześnie bardzo podsycało to moją ciekawość, więc rozumiem ten zabieg i dodało też wyjątkowości tej książce. 

Chciałabym poznać bliżej Verity, przyjaciółkę głównej bohaterki, bo wydaje się być w porządku. Obie zaczęły pracę, więc rzadziej się spotykały, ale mimo to Verity jej pomagała. Widać zażyłość pomiędzy nimi, co bardzo mi się podoba. 

Wątku miłosnego w tej książce prawie nie ma. Leora poznaje Oscara, który po pewnym czasie zaczyna  w niej budzić fascynację. Jest to bardzo nienachalne, nie ma tutaj wielkiej miłości po kilku dniach, co dla wielu osób będzie dużą zaletą. Nie uważam też tej informacji za spoiler, bo to niewiele wnosi do fabuły. Nic tylko czekać aż się ich historia rozwinie, ale mam nadzieję, że nie zdominuje to całej fabuły w kolejnych częściach.

Powieść zdecydowanie godna polecenia! Nie spodziewałam się, że ta książka przypadnie mi aż tak do gustu, tym bardziej, że po przeczytaniu kilku książek o dystopiach już mnie ten temat tak nie kręcił. Ta książka trochę mi się kojarzyła z "Delirium", ale jest inna, nawet moim zdaniem ciekawsza. 



 Akredytacja 02/05/2020

Faza akceptacji




Hejo!
Zaczynając pisać ten post żałowałam, że nie zaczęłam go w niedzielę, bo miałam bardzo dobry humor. A tak to był poniedziałkowy poranek i poniedziałkowe marudzenie, że poniedziałki to moje dni. Im dłużej ten dzień trwał tym gorzej, ale koniec końców wyszło spoko i humor miałam dobry, naprawdę. Liczyłam na to, że zbiorę moje myśli do kupy i napiszę post o tym, co u mnie. Raz na dwa miesiące tak jest. A z tego postu wyszły jakiejś poważniejsze przemyślenia i post zjawia się we wtorek. Dawno nie pisałam nic tak długo, nad niczym aż tak nie myślałam. I nawet ten wpis jest dla mnie dużo bardziej odkrywczy niż się spodziewałam. Mam nadzieję, że pozwoli mi to ruszyć dalej.

Dwa miesiące temu pisałam o uldze po sesji. Teraz jeszcze nie umiem określić dobrze o czym piszę, ale pewnie trochę będzie o tej fazie akceptacji, którą ostatnio miałam. Tamten tydzień, a raczej cały pierwszy tydzień miesiąca był dla mnie ciężki. Miałam spadek chęci, spadek motywacji, do tego jakieś takie ogólne zmęczenie mnie dopadało, mimo że nie robiłam nic takiego. No bywa po prostu. Starałam się co robić, ale minimalnie, bo dłużej było mi ciężko. Zawsze najgorzej było zacząć, więc czasem się przymuszałam, ale wiem, że to nie był ten stan, kiedy lekko się przymuszę i wszystko pójdzie z górki. 
Moje lenistwo i brak chęci można podzielić na dwa stan. Stan lekki "nie chce mi się dupy ruszyć" i stan ciężki "męczy mnie życie".
I to pierwsze to jest serio lekkie. Bo wiem, że jak się tylko ruszę to będę coś robić. Bylebym tylko nie zaczęła robić miliona rzeczy na raz, bo się mogę trochę w tym pogubić i kończyć to dłużej niż powinnam. Jeśli tylko się skupię na jednej rzeczy, a potem kolejna i tak będę robić, to wszytko będzie spoko. Moje chwilowe "nie chce mi się" szybko się usuwa i działam prawie półautomatycznie. Zaczynam mieć więcej energii i jest mi lepiej. Często wchodzi mi spontaniczność.

Za ten stan ciężki brak chęci jest bardziej złożony. Najprościej jest mi go określić jako "męczy mnie życie", bo chyba to wszechogarniające zmęczenie jest w tym dominujące. Zdaje mi się, że każdy tak ma. I w sumie tak chcę dojść do tego, czym on był spowodowany, to mam kilka podejrzeń, ale żadnej pewności. Był skutkiem ubocznym, a jednocześnie konsekwencją pewnych działań (a może ich braku). Mogłam mieć wpływ, żeby było lepiej i nie było aż tak, a jednocześnie nie mogłam. Czyli po prostu kumulacja czynników, na które miałam wpływ i tych na które nie miałam  (aż tyle) wpływu. W dużym skrócie zespół napięcia przedmiesiączkowego i stres. W tym pierwszym przypadku to, niestety, z hormonami nie zawsze wygram. Raz lepiej ten czas znoszę, raz gorzej. Raz jest bardziej nerwowa, raz zmęczona. Różnie. Ciężko mi to przewidzieć i ma na to wpływ dużo czynników. 
Oprócz tego stres, bo moja uczelnia zaczęła sobie przypominać, że fajnie przywrócić jak najwięcej zajęć, zacząć robić kolokwia i tak dalej. A moja regularność w nauce była w tym czasie bardzo różna. Uczyłam się głównie matematyki, trochę mnie chemii analitycznej, a fizyka? Fizyka nie jest czymś, co sprawia mi przyjemność i mnie interesuje. Zresztą, ten przedmiot jest tak uroczy, że materiał z wykładu i materiał na ćwiczenia, i zadania z kolokwiów nie mają ze sobą wiele wspólnego. Więc bardzo często odkładałam ją na później. Przecież nie ma obowiązku odsyłania, no nie? Aż w końcu ogłoszone kolokwium i ogarnij to w tydzień, Kiedy się uczyłam? Oczywiście, że tego samego dnia, co kolokwium. Przecież nie miałam czasu. Oczywiście byłam zła na siebie, ale co z tego jak już po fakcie? Kolokwium wywołało we mnie atak histeryczne śmiechu. Materiał, który ogarnęłam nie miał zbyt wiele wspólnego z rzeczywistością. Jak zawsze. Przy pierwszym zadaniu poprosiłam mamę o melisę. A potem już chill out i śmiech. Paranoja. Nie tylko treść zadań, ale też przebieg tego. 
Pewnie też jakieś inny rzeczy na to wpłynęły, ale nie przykułam do tego takiej uwagi. Myślę, że te dwa to były główne powody mojego samopoczucia. Do tego jeszcze poczucie niewypełnionych obowiązków i proszę bardzo! Tydzień z życia wyjęty.

Jak dla mnie to taki moment, kiedy już nic nie działa. Więc zostaje mi pogodzić się z tym. Nie mam na wszystko wpływu. Brzydko mówiąc, zj*bałam sprawę. I pozostaje mi tylko to zaakceptować. Nie chcę sobie tego wyrzucać w nieskończoność, bo to tylko pogarsza mój nastrój. Więc po co? Zresztą nic się nie skończyło, wszystko działa dalej, więc ja też mogę działać tak, jak wcześniej albo i lepiej. Po prostu, gdy zaczynam akceptować to, że tak mam, nie mogę wiecznie działać na pełnych obrotach, pozwalam sobie powiedzieć "A pi*przyć to", robi mi się lepiej.
Cieszę się, że powróciłam do książek Michała Zawadki. "Chcę być kimś cz.3" pomaga mi wziąć się w garść. Z żadnej z tych książek nie wyciągnęłam tyle co z tej.  Z czego jestem bardzo zadowolona, bo zamiast siedzieć i marudzić, zmieniam choć trochę swoje podejście. Jak na razie wyciągnęłam dwie szczególne rady i staram się do nich stosować. Liczę od pięciu i wstecz i siadam, że coś zacząć. Druga to pytanie "Co zamierzam z tym zrobić". Niby nic, ale pomocne.

Powracam do celów. Całości nie opublikuję, ale na razie powiem, że jednym z nich jest stawianie sobie realnych celów do wykonania. Chodzi o te plany na dzień. Bardzo często wpisuję sobie więcej niż w rzeczywistości jestem w stanie ogarnąć. I podejrzewam, że to jedna z przyczyn, że coś mi nie wychodzi i mi się nie odechciewa. Patrzysz na listę, zrobiłaś już tyle, a tu jeszcze tyle przed Tobą. Do tego już prawie 15! Tak dla przykładu, żebyście zrozumieli o co mi chodzi. 
Próbowałam też z książkowymi TBR-ami, ale to nie dla mnie. Jak w maju zaszalałam z tym, co bym chciała przeczytać, to trochę mi się czytać odechciało. No serio...  Jak wpisałam, to wyszło mi z 11 książek. Na szczęście się nie poddaję, czytam normalnie i w nosie mam TBR. Od początku kwietnia nie było dnia, żebym nie czytała i staram się utrzymać. Choćbym czytała i dwie strony w ciągu dnia, to staram się coś czytać. Chociaż tyle, że sprawdziłam, że taki listy nie są dla mnie.


I zaprszam Was na rozdanie na moim Instagramie. Wszystkie informacje w opisie zdjęcia. KLIKNIJ TUTAJ

PS. To nie tak, że boję się przekleństw. Tylko po prostu AdSense może się czepiać. 

Czy mogę to polecić? "Te wiedźmy nie płoną" Isabel Sterling



Hej!
Ten post miał się pojawić w niedzielę, ale moje rozważania o lekturach wygrały. A dziś wchodzę tutaj i przeżywam szok! Zmiana wyglądu! Trochę dziwnie, ale też jest bardzo przejrzyście. Podoba mi się. Będę musiała sama odkryć kilka nowych funkcji, ale już widzę, że nie będzie musiała pisać w Wordzie, bo widzę tutaj podobne narzędzia. Bardzo fajnie, że one doszły! Będę musiała się przyzwyczaić do nowych przycisków, ale to nie jest dużą wadą. 
Dzisiaj o książce, o której niedawno było głośno i pewnie gdybym nie portal czytampierwszy.pl, to bym jej nie przeczytała. "Te wiedźmy nie płoną" Isabel Sterling to książka, która wzbudzała mieszane uczucia - albo ktoś się zachwycał, albo wynudzał. Zwykle gdy czytam o magii to jest magia w innym świecie, wykreowanym przez autora, często ze szkołą magii. Wiecie o co chodzi. Nie wiem czemu tak, bo lubię też ten klimat bardziej stereotypowych wiedźm, tych które  żyją w świecie, który znamy. Szczególnie w filmach i serialach. Jak byłam młodsza uwielbiałam "Sabrinę", która leciała na Polsacie, "Czarodziejów z Waverly Place" czy nawet podciągnę "Miasteczko Halloween". Okej, w większości z nich też są Szkoły Magii w innym wymiarze, ale jednocześnie bohaterowie żyją w naszym świecie, chodzą do normalnej szkoły, zawierają przyjaźnie i wiodą życie zwykłego śmiertelnika. Do tej pory czytałam tylko jedną serię w takim w stylu, czyli "Krąg" i "Ogień" Matta Standberga i Sary Elfgren, które nie zachwyciły mi tak jak chciałam. Myślałam, że to będzie coś, co pokocham, a tu lipa. Kolejne dobre książki, ale nie tak dobre, aby miały szczególne miejsce w moim sercu. Zupełnie nie to, czego się spodziewałam. Z tego powodu do "Te wiedźmy nie płoną" podchodziłam ostrożniej ze świadomość, że to nie jest coś, co pokocham, ale wypadła równie dobrze jak tamte. Eh... Nawet nie wiecie, jak bym chciała znaleźć książkę, którą pokocham w takiej tematyce.


Tytuł: Te wiedźmy nie płoną
Autorka: Isabel Sterling
Wydawnictwo: We need YA
Liczba stron: 352
Data wydania: 11 marca 2020
Moja ocena: 6,5/10


Hannah przeżywa ciężkie rozstanie ze swoją byłą dziewczyną Veronicą. Nie ma, niestety, żadnego sposobu, aby się od niej uwolnić i zapomnieć, bo obie dziewczyny są w jednym sabacie. Jako Wiedźmy Żywiołów łączy je tajemnica swojej mocy, o której Regowie nie mogą się dowiedzieć, a także to, co się wydarzyło się w Nowym Jorku. Nie pomyślałyby, że tamten weekend zakończy ich związek i narazi na niebezpieczeństwo cały ich sabat, gdy Krwawa Wiedźma odnajdzie je w Salem i będzie chciała się zemścić.


Z czytaniem tej książki trafiłam w bardzo dobry moment, kiedy chciałam poczytać coś lekkiego i niewymagającego ode mnie większego zaangażowania. Jak dla mnie to jedna z takich historii - niezobowiązująca, dla wieczornego relaksu z czymś, co nieco odbiega od większości rzeczy. Nieco - to kluczowe słowo. Na pewno tę książkę wyróżnia pomysł - takie wiedźmy to coś, co rzadko spotykam. Miłość dwóch dziewczyn - tak samo, nie często wybieram takie książki. Wydaje mi się, że schemat fabuły też nieco odbiega od normy, chociaż ktoś bardziej wnikliwy może to przewidzieć. 

Fabuła opiera się na dwóch głównych wątkach. Pierwszy to niebezpieczeństwo dla Salem,  a drugi to życie miłosne Hannah. Dla mnie te wątki się zgrabnie przeplatają. Nie odczuwam, żeby było za dużo rozpaczy po rozstaniu, ale są osoby, które to drażni. Akcja jest równomiernie rozłożona na tych ponad trzystu stronach, co jest dużym plusem. Od początku książka jest ciekawa, ale rozkręca się i wszystko przybiera tempa gdzieś od połowy. Jednak nie było momentu, aby książka mnie nie nudziła ani ciągnęła się w nieskończoność. Są pewne momenty, kiedy można zaskoczyć, szczególnie nie spodziewałam się zakończenia, ale bohaterki również nie były w stanie na to wpaść. Zabrakło mi w tej książce opisów lekcji "magii", obrony przed Krwawymi Wiedźmami i tak dalej. Tak samo niewiele było o historii Salem i czarownic je zamieszkujących.  Za mało też było opisów samego miasta, które mogłyby dodać historii naprawdę fajnego klimatu.

Narracja jest z punktu widzenia  Hannah, więc często mamy nawiązania do jej związku z Veronicą oraz bólu po rozstaniu. Nie jest to dla wielu atrakcyjną cechą, ale dla mnie to wyróżniło tę bohaterką i nadało jej autentyczności. Pewnie wiele osób będzie się mogło utożsamić z takimi przeżyciami i byłymi, którzy powracają w najmniej odpowiednich momentach. Możemy też dostrzec, że czuje się nie zrozumiana przez dorosłych i lekceważona, szczególnie gdy dostaje kary za cudze przewinienia. Często jest też lekkomyślna, czym w pewnym momencie mnie zirytowała. Kto przy zdrowych zmysłach idzie na randkę do lasu z nowo poznaną osobą, kiedy grozi mu niebezpieczeństwo? Do tego na koniec załącza jej się typowe w młodzieżówkach bycie "Zosią Samosią", która sama idzie stawić czoła niebezpieczeństwu.
O reszcie bohaterów już ciężej mi napisać aż tyle. Nie wydaje mi się, żeby grali aż tak ważną rolę. Jasne. Veronica jest istotną postacią. Jednak sposób jej ukazania budzi we mnie mieszane uczucia. Widzimy ją przez pryzmat rozpaczy jej byłej dziewczyny i czas, w którym Hannah widzi, że ten związek nie był dobry. Irytowało mnie to, że ciągle się pojawiała i prosiła o kolejną szansę. Widać przy tym było, że zależy jej tylko na sobie. Można też się przekonać, że jest manipulantką. Ani jej nie polubiłam, ani jej nie znielubiłam, ale zabrakło mi czegoś w jej kreacji. Nie umiem znaleźć w niej jakiejś pozytywnej cechy i ma w sobie pewną schematyczność, mimo że można ją opisać do dość dokładnie.
Tył okładki sugeruje, że jest czwórka głównych bohaterów, ale dopiero na sam koniec odkrywamy o kogo chodzi tak właściwie chodzi, ponieważ Ci bohaterowie nie są typową paczką znajomych. Miałam kilka swoich typów, o kogo może chodzić, ale naprawdę reszta bohaterów była na dalszym planie i ciężko było poznać, kto może być ważny dla fabuły. Do tego uderzyła mnie ich "typowość". Jak na razie Gemmę, Morgan i Bena oceniam jako zwykłych bohaterów, bardzo stereotypowych, bo niewiele o nich wiadomo. Chociaż na koniec postać Bena zyskała w moich oczach. Być może w kolejnych częściach będzie można ich lepiej poznać i więcej o nich powiedzieć. 

W tej książce jest też taka mętność. Nawet w opisie bohaterów, skoro nie umiem zbyt wiele powiedzieć o przyjaciółce, ba... Poza Benem i Morgan nie mam zbyt wielkiego wyobrażenia innych bohaterów. Czytając tę książkę miałam tak, że domyślałam się o co chodzi, ale nigdy nie byłam nie byłam pewna i musiałam czekać aż się wyjaśni to, co mnie interesuje. Nie wiem, czy to ja nie umiałam kojarzyć w tamtym momencie, czy może faktycznie ta narracja była taka niejasna przez co dopiero po osiemdziesięciu stronach upewniłam się, kim jest Reg i gdzieś daleko, że Lady Ariana to babka Hannah.

Hmm... Ciekawe.  Im dłużej pisałam o tej książce, tym więcej niedopracowanych rzeczy zauważyłam, dlatego uznałam, że dobrym wyjściem jest obniżenie oceny z 7 na 6,5. Niewielka różnica, ale nie umiem pozostawić tej książki razem z innymi, które oceniłam na bardzo dobre. Jednocześnie umiem jej zrównać z tymi dobrymi. Ten tom to naprawdę dobry wstęp do jakiejś większej historii, która mam nadzieję, że rozwinie się w kolejnych tomach. Nie skreślam tego. Czy polecam? Nie mam pojęcia. Nie miałam oczekiwań do książki, więc się nie zawiodłam. Jeśli szukacie czegoś na wieczór, do wyluzowania się i odpoczynku po bardziej ambitnych historiach - bierzcie się za to śmiało! Jednak jeśli szukacie historii o wiedźmach, której świat Was zachwyci, która będzie przesycona tą magią, to chyba nie jest to. A jeśli znacie coś w takim klimacie bądź klimacie "Kręgu", o którym wspominałam to koniecznie mi polećcie! :D

Czy czytanie lektur ma sens?




Hejo!
Dzisiaj planowałam zupełnie inny post, recenzję "Te wiedźmy nie płoną", ale weszłam sobie rano na Twittera (przez kwarantannę zaczęłam znowu używać) i patrzę w powiadomienia. Ktoś dał serduszko mojemu tweetowi, gdzie piszę, co sądzę o lekturach. Nie mogłam się też powstrzymać i weszłam w pozostałe odpowiedzi, aby je zobaczyć. I przeraziłam się. Naprawdę się przeraziłam, bo to, ile osób uważa, że czytanie lektur jest bez sensu, jest dla mnie straszne. 


Napisałam to w dużym skrócie. Tutaj rozpiszę się bardziej, mimo, że ułożenie tego tekstu nie będzie proste. Mogę o nim napisać na różne sposoby, a najlepiej je jakoś połączyć, bo sama odpowiedź na argumenty, dlaczego to nie ma sensu to za mało, tak samo jak pisanie o tym, że to ma sens bez napisania stanowiska drugiej strony.

Zacznę od tego, jak wyglądało to u mnie przez tyle lat. W podstawówce przeczytałam wszystkie lektury, może paru nie doczytałam, bo się nie wyrobiłam albo coś tam. W gimnazjum nie przeczytałam tylko jednej. Były to "Syzyfowe prace", przez które nie mogłam przebrnąć i skończyłam na 70 stronie. Za to w liceum było już dużo gorzej. W pierwszej klasie przeczytałam dwie lektury, w drugiej zaczynałam czytać, ale często się poddawałam i z tamtego okresu nie mam przeczytanej żadnej. Później to już nawet nie zaczynałam. W całości przeczytałam dopiero "Zdążyć przed Panem Bogiem" i "Tango", ale to ostatnie przeczytałam sama z siebie, bo już nie zdążylibyśmy omówić. Żałuję. Naprawdę żałuję, że tak mało lektur czytałam, bo przecież "nie było czasu". A teraz co? Przy najbliższych zakupach książkowych kupię sobie "Lalkę" Prusa, chciałabym "Dżumę" przeczytać, której nie zdążyłam wtedy, "Wesele" Wyspiańskiego tak samo jest na mojej liście do przeczytania. A przecież na co dzień czytam zupełnie co innego - fantastykę, młodzieżówki, romanse. 

Co prawda uważam, że powinno być rozdzielenie na literaturę polską i język polski, bo tych rzeczy stricte językowych jest za mało, a nie wyobrażam sobie nie mieć pracy z lekturami, bo są one ważne. To jest coś, co doceniłam po jakimś czasie. Na szczęście nie bardzo długim. W moim przypadku często lektury zyskiwały w moich oczach po omówieniu. W liceum robiliśmy to bardzo dokładnie, często była to praca z tekstem, więc wiele ważnych fragmentów kojarzę, ale nie zawsze chciało mi się to opracowywać. 
I myślę, że mogę już przejść do odpowiedzi na pytanie z tytułu czy może bardziej - dlaczego uważam czytanie lektur za ważne. Szczególnie w liceum.



1. Pokazanie realiów danej epoce i różnic pomiędzy innymi
Argument, że wystarczy fragment w podręczniku do mnie nie trafia. 
Wyobrażacie sobie, jak grube byłyby wtedy podręczniki? Albo ile miałyby części?  
Przecież takie rozwiązanie nie ma sensu. W wielu przypadkach jedna lektura ukazuje kilka problemów/motywów. Nie da rady wybrać tylko kilku kluczowych scen i umieścić ich w podręczniku, bo będzie to przedrukowywanie połowy książki. Do tego i tak wiązałoby się to z czytaniem w domu, bo nie ma sensu tracić czasu na czytanie fragmentu na lekcji. 

Znajomość epok historycznych i literackich jest czymś ważnym. Nie trzeba wszystkich lubić i się w nie zagłębiać, ale znajomość pewnych tendencji w danych epokach, różnic między nimi jest ważna. Często wiąże się to ze znajomością wydarzeń historycznych, ukazuje pewnie błędy w postępowaniu ludzkim i ich konsekwencje, dzięki czemu można wyciągnąć odpowiednie wnioski. Nie ukrywajmy też, że praca z takim tekstem jest też dużo przyjemniejsza niż z podręcznikiem od historii i łatwiej jest wiele rzeczy zapamiętać. Jest to też znajomość dziedzictwa kulturowego, nie tylko w kwestiach literatury, ale też historii, których pewne podstawy trzeba mieć. 


2. Przekazanie pewnych wartości
Tutaj często pada argument, że można zamienić lekturę na książkę, która przekazuje podobne wartości. 
Ale nie można. Jakkolwiek nie lubię romantyzmu, to nie ukrywajmy, dla Polski był to ważny okres w literaturze i tego przekazu niczym nie można zastąpić. Naprawdę, literatura z tamtego okresu, szczególnie nurt wyzwoleńczo-narodowościowy, jest dla mnie ciężka, nie lubię jej czytać, ale to nie jest coś, co można zastąpić. Poza tym to nie jest literatura stworzona dla przyjemności, ale po to, by wspierać Polaków w tamtym okresie. 
Tak samo literatura obozowa czy z czasów wojny. To jest coś nie do zastąpienia, bo w nią prawdziwi ludzie często przekładali swoje wspomnienia, doświadczenia, które były bardzo traumatyczne. Żadna fikcja literacka tego nie zastąpi.

3. Praca z tekstem 
Jest to jedna z najważniejszych rzeczy, których uczymy się na języku polskim, a niestety mam wrażenie, że jest to bardzo zaniedbane. Przynajmniej odnoszę takie wrażenie, patrząc na to, jak wyglądają te zdolności w przypadku moich sióstr. Szczególnie czytanie ze zrozumieniem, które powinno być podstawową umiejętnością nie tylko w szkole, ale i w życiu. Współczesne teksty się do tego nadają, ale uważam, że jeśli ktoś nauczy się czytając książki, które były napisane trudniejszym językiem, będzie to z jeszcze większą korzyścią dla niego. Lepiej zwiększać sobie poziom trudności niż cały czas być na tym samym. Nie wszystko jest pisane językiem, którego używa się na co dzień (Ba, ten blog jest nawet pisany staranniej niż mój codzienny sposób wypowiadania się. Chociaż specyficzna budowa zdania jest w dalszym ciągu).

4. Poszerzenie horyzontów
Miałam bardzo duży problem, aby nazwać ten podpunkt. Zawiera dużo więcej niż te dwa słowa. 
W dobie fantastyki i lekkich młodzieżówek wątpię, czy sama z siebie zainteresowałabym się jakimś dramatem. Być może nie sięgnęłabym też nigdy po żadną powieść z okresu II Wojny Światowej.  
Takie klasyki są ważne, bo jak wyżej napisałam, tworzą kulturę. Można ich nie lubić, ale ich świadome unikanie to zwykła ignorancja. A czy z ignorancji może wyjść coś dobrego? Tak samo czy bez próby zapoznania się z danym tematem, z daną książką można mówić, że to bez sensu i jest nudne? 
Gdy wspominam lektury, to naprawdę nie ma wielu z nich, o których jestem w stanie powiedzieć, że są nudne i bez sensu. Poznałam tylko jedną taką - "Stary człowiek i morze". Przeczytałam w całości, bo było krótkie. Myślę, że to kluczowe, że przeczytałam i dopiero potem wydałam taką opinię.


Często pojawia się też argument, że lektury zniechęcają do czytania lub że ktoś nie lubi, jak się wybiera książki za niego. Zachęcanie do czytania jest ważne, ale dzieje się to głównie w podstawówce. Wtedy lektury są dużo lżejsze, więcej jest powieści przygodowych i tematów, które zainteresują dziecko. Myślę, że można dołożyć trochę więcej współczesnych książek, ale z pewnością nie należy wymieniać wszystkich. Powinien być nieco większy bilans między książkami współczesnymi, a starszymi, ale tych starszych nie należy usuwać z kanonu lektur, bo przygotowuje to do czytania lektur w kolejnych etapach edukacji. W pewnym wieku i tak zostałyby wprowadzone te starsze książki, gdzie większą rolę gra kontekst historyczny i wtedy dopiero byłaby trudność ze zrozumieniem tekstu.
Zdajmy sobie sprawę z tego, że lektury zostały wybrane tak, aby nas czegoś nauczyć, a nie po to, aby nas zadowolić. Ich czytanie może sprawiać przyjemność i to jest bardzo fajne, jeśli tak jest. A jeśli nie sprawia? Trudno, w tym przypadku trzeba zacisnąć zęby i chociaż spróbować poznać. Nie każdą lekturę się przeczyta, ale nie uciekajmy od pracy z nią. Czasem jest tak, że lektura zyskuje przy bliższym poznaniu. Miałam tak w gimnazjum, ale też w liceum. Często potrzebna jest pomoc przy zrozumieniu pewnych konwencji, bo jednak mijają te dziesiątki i setki lat, język się rozwija i zmienia się też społeczeństwo. Część problemów pozostaje, ale inne są przyczyny, a przede wszystkim inny jest sposób ich ukazania. Warto znać różne strony jednego problemu i różne rozwiązania, dzięki czemu my możemy wyciągnąć wnioski i podjąć własną decyzję. 


Czytają mnie tutaj osoby w różnym wieku, część się jeszcze uczy w szkole, część jest na studiach, część pracuje, ma rodziny. Rozstrzał jest duży, ale myślę, że w komentarzach też może się pojawić ciekawa dyskusja, różne poglądy i tak dalej.