Serie, których nie planuję kontynuować

Hejo!
Rzadko kiedy decyduję się, aby nie kontynuować jakieś serii. Często po przeczytaniu pierwszego tomu mija kilka miesięcy, a nawet lat, zanim sięgnę po kolejną część. Nie jest to jakaś świadoma decyzja — po prostu czytam coś innego. Serii, których w ogóle nie zamierzam doczytać do końca, nie jest wiele. Na pewno nie więcej niż 10. Do tego wpisu wybrałam 5 serii, które mnie wybitnie wkurzyły lub w inny sposób mnie zraziły. Chciałabym po prostu przedstawić, jakie miałam powody, aby nie czytać tego dalej.


Najgorsza kontynuacja — The cursebeaker series Brigid Kremmerer

"A curse so dark and lonely" była dla mnie rewelacyjną książką. Retelling "Pięknej i bestii". Ciekawie przedstawiony świat i problemy polityczne, a do tego bardzo fajny romans. Bohaterów też bardzo polubiłam. Harper jest bohaterką, która trafia do obcego świata i musi go poznać. Jest postacią odważną i nieugiętą, co bardzo lubię. Nie ma w sobie żadnej brawury i jest naprawdę rozsądna. Z kolei Rhena można określić totalny CRUSH. To jest typ udręczonego, ale kochającego bohatera. Widzimy go jako naprawdę dobrego władcę, któremu zależy na swoim narodzie. Przyjaźni się ze swoim kapitanem straży (chyba taką ten koleś pełnił funkcję), Greyem. Ogólnie relacje między bohaterami mnie urzekły i były najmocniejszym punktem tej książki. Naprawdę fajny potencjał na serię, ale tylko potencjał... 
Nie wiem, czy kiedykolwiek byłam tak zawiedziona drugą częścią. Druga część skupiała się na innych bohaterach, ale główną postacią był Grey, którego polubiłam. W "A heart so fierce and broken" wszystko, co można było zepsuć, zostało zepsute. Przede wszystkim jest bardzo niespójnie. Nagle okazuje się, że Grey i Rhen nie byli przyjaciółmi, a w ogóle to Rhen jest okrutnym tyranem, któremu nie zależy na podwładnych. Dalej są też niespójności w zachowaniu głównego bohatera. Nie chce wojny, więc podejmuje wszystkie decyzje w taki sposób, aby do tej wojny doprowadzić. Logiczne, prawda? Tutaj też mamy do czynienia z jakimś wątkiem miłosnym, chociaż wychodzi z punktu pozorowanego małżeństwa. Tutaj przynajmniej motywacje bohaterów rozumiem, ale dalej ich działa są dla mnie nielogiczne. Zakończenie to w ogóle dno i kilka metrów mułu. 
Do tej pory czuję irytację, kiedy pomyślę o tej serii. Tutaj był naprawdę ogromny potencjał, bardzo dobry start, ale ta kontynuacja... Eh... Wszystko zepsuła. Nie mam zamiaru czytać kolejnej części, nie chcę wiedzieć, co autorka wymyśliła.

Boję się pomyśleć, co dalej — Kroniki Mac O'Connor Karen Marie Moning

Seria Karen Marie Moning nie należała do moich ulubionych, ale była na tyle przyjemna, że czytałam kolejne tomy. Pierwsza część była spoko, ale nie zestarzała się najlepiej. Druga część była naprawdę niezła i dawała nadzieję na fajny rozwój tej historii. Za to trzecia część zrobiła coś, czego najbardziej nienawidzę w książkach. Nie widzę sensu w kontynuowaniu tej serii, a zgrozą mnie napawa to, że ona ma jakieś 14 części... 
Faefever jest po prostu irytująco nudną książką. W trzecim tomie chciałabym, aby już bohaterka się zbliżyła, chociażby do rozwiązania jednej z tajemnic. Ale nie! W tej książce Mac ciągle gdzieś chodzi, zawiera jakieś układy, zdobywa (niby) cenne informacje, ale w żaden sposób nie wykorzystuje ich, aby to pójść dalej w tym wszystkim. To jest 350 stron, które ani nic nie wnosi do poznania świata, ani tym bardziej do fabuły. Bohaterowie w byciu irytującymi się prześcigają. Mac wciąż jest na siłę wsadzana w stereotyp głupiej blondynki i na siłę jest z niego wyciągana. Wygląda to strasznie pokracznie. Do tego mamy Barronsa, który jest strasznym bucem. Nie mogłam go znieść w żaden sposób. 

Co za dużo,  to niezdrowo — seria o Zofii Wilkońskiej Jacek Galiński

Tej serii słuchałam, gdy zaczynałam moje przygody z audiobookami. Trochę mi się zatarła w pamięci, bo nie była aż taka dobra, żebym do niej kiedykolwiek chciała wrócić. Trzy pierwsze części były spoko — zabawnie, ironicznie i na poziomie. Za to czwarta część to był dla mnie jakiś koszmar. Skwitowałam to krótko na lubimyczytać. 


Największym problemem w tej książce była ilość nawiązań politycznych. Naprawdę, to było napisane w tak irytujący sposób, że mam wrażenie, że wszystko było nie tak. Kończyłam tę książkę z takim poczuciem, że miało wyjść fajnie, a wyszło, jak wyszło. Trochę czułam, że autor nie bardzo sam wie, o czym pisze. Nie dotyka w żaden sposób sedna problemów, tylko jest to takie powierzchowne, aby tylko było memicznie i śmiesznie. Nie wiem, czy za kilka lat by to przeszło i wyglądało lepiej, gdyby człowiek spojrzał na to z dystansu. Może też być tak, że autorowi zabrakło dystansu do wydarzeń przy opisywaniu tego świat. W pewnym momencie pojawiło się też bardzo dużo żartów z podtekstem seksualnym, których nie dało rady słuchać. 
Zofia Wilkońska z upierdliwej, ale wzbudzającej sympatię, starszej pani stała się jakąś moherową Godzillą. Okropny, wredny, zapatrzony w siebie babsztyl, który myśli, że wszystko wie najlepiej i każdy ma się jej słuchać. Ugh... 


PLS, STOP — Krew i popiół Jennifer L. Armentrout

Wszyscy dobrze wiemy, że w moim przypadku nie mogło tutaj zabraknąć tej serii. Mam do niej naprawdę bardzo mieszane uczucia, bo z jednej strony ona miała naprawdę fajny potencjał — ciekawy świat z rozbudowaną historią oraz systemem wierzeń. Jednocześnie są w niej tak ogromne wady, że nie jestem w stanie się przemóc, aby to czytać dalej. Tutaj podobnie jak w Kronikach Mac O'Connor — druga część dała mi nadzieję, że może będzie lepiej, ale trzecią okrutnie zdeptała. 
O tym, co jest nie tak z pierwszą część, nie będę się już rozpisywać, tylko zostawię link do recenzji. Największy problem miałam z trzecią częścią, czyli Koroną ze złoconych kości. Mamy Poppy, która może nie było silną bohaterką, ale do tego aspirowała. Był naprawdę duży potencjał, aby odpowiednio to rozwinąć. Autorka jednak zdecydowała się, żeby zrobić z głównej bohaterki nadczłowieka i Poppy będzie mieć wszelkie zdolności, o jakie mogły wpaść do głowy podczas jej tworzenia. Bardzo, ale to bardzo mi się ten zabieg nie spodobał. Dla mnie to jasny sygnał — kobieca postać nie może być silną postacią bez zdolności nadprzyrodzonych. Po prostu szkoda, że tak to wyszło... 
Ogólnie podczas pisania autorka umieszczała w tej książce wszystko, co jej wpadło do głowy. W ciągu pierwszych 150 stron działo się dosłownie wszystko, co mogłoby się zadziać. Później praktycznie nic się nie dzieje i akcja wraca na ostatnich 100 stronach. Książka ma ponad 600 stron, więc to wypada naprawdę słabo. Do tego byłam w stanie zauważyć niespójności i miejsca, gdzie autorka zmieniła swój pomysł. Mamy różnice na zasadzie, że w drugiej częściej była mowa o tym, że "X była babką Y", a w trzeciej części była mowa, że to jednak była matka. Jak to zostało wyjaśnione? "Haha, głupia baba! Co za głupoty ci powiedziała, przecież to był tak". Brak słów. 
Okazuje się też, że każda nawet najmniejsza pierdoła ma znaczenie. I w ten sposób "Pamiętnik Panny Willy Collins" się staje niezwykle ważnym źródłem informacji... Eh, nie chce mi się tego wątku rozwijać. 
O dziwo, nie to, co tutaj wymieniłam, mnie odrzuciło od tej serii. Przeczytałam pewien spoiler i on mi się bardzo, ale to bardzo nie spodobał. Jennifer L. Armentrout pisząc tę serię, otworzyła sobie dwie możliwe ścieżki, którymi mogłaby podążać w kwestii związku Poppy i Casa. Jedna z nich zapowiadała się naprawdę fajnie, byłoby to wymagające, ale chętnie bym o tym przeczytała. Druga to po prostu wprowadzenie do fabuły trójkąta, ale jakoś tam ograne, aby to miało "sens". Nie, nie, nie i jeszcze raz nie! Możecie się domyślić, która opcja znalazła zastosowanie. 


Styl Wattpad — Rodzina Monet Weronika Marczak

Przeczytałam pierwszą część pod wpływem kumpeli ze studiów. Nie było tak źle, całkiem przyjemnie się czytało, więc po kilku miesiącach wzięłam się za kolejny część. Przy drugiej części zrozumiałam, dlaczego i co mi tak zaczęło przeszkadzać. Rzeczy, które byłam w stanie wybaczyć na samym rozpoczęciu tej historii, na dłuższą metę stały się irytujące. 
Skarb był dla mnie taki powrotem do opowiadań internetowych, które czytałam w gimnazjum. Na Wattpadzie nigdy nic nie czytałam, bo zanim o nim usłyszałam, taka forma twórczości przestała mnie interesować. 
Przy drugiej części już miałam większe oczekiwania, ale się zawiodłam. Im bliżej końca, tym ja się coraz bardziej irytowałam. Po pierwsze, brak jakiegokolwiek głównego wątku. Działy się jakieś rzeczy, wątek się zaczynał, kończył, a potem zaczynał się kolejny. W drugim tomie to, że Hailie poznaje swoich braci, to jednak jest za mało, żeby zostawić to jako główny wątek. Przydałoby się tutaj coś więcej. Druga rzecz — rozdziały-zapychacze. Pojawiały się rozdziały, które nie wnosiły nic do fabuły, były takim przerywnikiem między wątkami i bardziej wartką akcją. Wiem, jak wygląda pisanie czegoś takiego. To się sprawdza w Internecie, kiedy publikuje się w odcinkach - "napiszę teraz spokojniejszy rozdział, trzeba odetchnąć od tej akcji". Tę książkę można by było spokojnie zakończyć 100 stron wcześniej i czytelnik nic by z tego nie stracił, ale kończy się dość mocnym cliff hangerem, dlatego jest, jak jest.
To nie zachęciło mnie do czytania dalej, a utwierdziłam się, że nie będę dalej czytać, gdy dowiedziałam się więcej o autorce. Byłam święcie przekonana, że autorka zaczęła to pisać, gdy była jeszcze w szkole, miała jakieś 15/16 lat. Styl pisania jakoś mi do tego pasował, w tym wieku nie ma się aż takiej świadomości świata, że tak to ogólnie nazwę. Fajnie, że dziewczyna dostała taką szansę, można przymknąć oko na pewne kwestia. No cóż... Autorka to pisała jako dorosła osoba. To mi się naprawdę gryzie, jeśli chodzi o całokształt tej książki — opisy tych braci, pomysł na potencjalnego chłopaka Hailie (który później nim zostaje) czy niektóre durne zabiegi fabularne. 

Na koniec dwie prośby. Ponownie proszę o pytania do Q&A. Jeszcze 5 i je zrobię.  Zapraszam też na mój Vinted. 



7 problemów, które można napotkać w trakcie szukania przodków

Cześć!

Dziś drugi post z mojej małej serii genealogicznej. Zajawka na szukanie przodków zdążyła mi minąć, bo myślałam, że więcej na ten moment nie znajdę, i powrócić na dwa dni. Ponownie szukałam wszystkiego w źródłach, o których Wam pisałam (Gdzie szukać przodków? - województwo mazowieckie i lubelskie). Wydaje mi się, że już naprawdę więcej na ten moment nie znajdę i podane źródła wykorzystałam maksymalnie. W mojej głowie pojawiło się parę pytań po tych poszukiwaniach, ale zdecydowanie znalazłam więcej odpowiedzi niż pytań. Udało mi się pokonać kilka problemów, które miałam, ale też odkryłam jeden nowy błąd, który popełniałam, a o którym nie miałam pojęcia, że może mi przeszkadzać w poszukiwaniach. 

1. Błędy i zmiany nazwisk 

To był jeden z największych problemów, jakie miałam, a o którym nie miałam w ogóle pojęcia. Rodzinę ze strony prababci znałam pod nazwiskiem pisanym przez i. Pod takim tez nazwiskiem szukałam w księgach metrykalnych. Rozwiązanie tej zagadki przyszło po 4 latach, kiedy znowu miałam zryw, aby szukać przodków. Na stronie ze spisami poza metrykalnymi wpisałam miejscowość, w której prababcia mieszkała. I bingo! Odnalazłam tam informację o jej dziadku, ale miał zapisane nazwisko przez ij. W ten sposób udało mi się odnaleźć dalej przodków. Dowiedziałam się, że ta pisownia jest wynikiem błędu w nazwisku, a później moja rodzina wróciła do oryginalnej pisowni — niestety nie mam pojęcia, kiedy do tego doszło, ale to jest jeszcze do sprawdzenia. Oprócz tego widziałam błędy typu "ż" zamiast "rz", więc takie klasyczne błędy ortograficzne też się zdarzają (do tej pory w sumie)

2. Błędne dane (wiek, miejsce urodzenia) 

To akurat dość świeże spostrzeżenie. Moja praprababcia miała wpisane w akcie zgonu inne miejsce urodzenia niż to, które ma w akcie urodzenia. Nie mam pojęcia, które miejsce jest prawdziwe. Najpierw znalazłam akt zgonu, bo to była informacja, której byłam pewna - znałam miejsce śmierci oraz mniej więcej rok śmierci, dzięki czemu ją znalazłam. Później starałam się odnaleźć jej akt urodzenia, ale w parafii, w której szukałam, nie było. Coś mnie tknęło, aby przeszukać księgi innej parafii i znalazłam! Miejsce urodzenia było inne, ale imiona rodziców i rok urodzenia się zgadzały. Znalazłam też akt ślubu (dosłownie przed chwilą) i wszystko się zgadza. 

Wiek w danych metrykalnych, szczególnie ten podawany przy ślubach oraz zawiadamianiu o zgodnie, należy brać z przymrużeniem oka. Mam przypadek, gdzie ktoś zawiadamiając o zgonie swojej żony podał wiek, a dwa miesiące później, kiedy ponownie brał ślub, podał wiek o 5 lat młodszy. Przy zgonie matki był jeszcze inny wiek. Żaden z nich nie zgadzał się z wiekiem z księgi urodzeń, ale takie były czasy i ludzie się tym nie przejmowali.

3. Przeprowadzki 

Trafiłam też na to, że jacyś moi przodkowie zmieniali miejsca zamieszkania. Najczęściej można się tego dowiedzieć z aktu zgonu, że urodzili się w innej parafii. Nie zawsze jest jednak ta informacja podana, dlatego warto szukać w sąsiednich parafiach i nawet kilka parafii dalej. Może akurat uda się coś znaleźć. Sama mam większość przodków w promieniu 15 km, ale znajduję ich też w parafiach oddalonych od 30 do 40 kilometrów. 

4. Brakujące i zniszczone księgi  

To może mieć szczególne znaczenie, kiedy ma się zindeksowane księgi w pliku pdf. Można próbować to ograć i sprawdzić, czy nie ma indeksów na stronach, o których wcześniej pisałam. Jednak najlepiej sprawdzić szukajwarchiwach. W ten sposób odnalazłam akt ślubu moich prapradziadków, co umożliwiło mi dalsze poszukiwania. 
Skany ksiąg mogą być również zniszczone — gdzieś jakiś kawałek oddarty. Z tym też miałam do czynienia. Wtedy najlepiej posiłkować się innymi aktami np. aktem zgonu lub małżeństwa, jeśli są dostępne. W moim przypadku w uszkodzonym miejscu była najistotniejsza informacja, czyli notka o akcie ślubu. Widoczna dzień i miesiąc, nazwisko małżonka oraz początek parafii i nieznaczny fragment imienia — dosłownie 2-3 litery. Nie mam do tej pory 100% pewności, czy dobry akt znalazłam, czy zadziałała jakaś siła skojarzenia. 

5. Brak znajomości języka rosyjskiego

To jest mój największy problem, z którym sobie nie radze. Jeśli tylko szukałam konkretnych aktów osób, o których wiedziałam i znałam rok urodzenia, to nie było problemu. Najczęściej imię i nazwisko było zapisane w nawiasie alfabetem łacińskim. Tak samo imiona rodziców. 
Jednak nie we wszystkich parafiach było to tak ładnie zapisane. W jednej z parafii ksiądz miał tak koszmarny charakter pisma, że nie byłam w stanie nic znaleźć. 
Oczywiście z takich aktów nie byłam w stanie zbyt wiele znaleźć. Czasem pomagały mi notatki na marginesach, ale często ich nie było i nie miałam pewności, czy znalazłam odpowiednią osobę. Tłumaczenie z obrazu nie dawało rady. Chat GPT pokazywał przeogromne głupoty, ale w końcu udało mi się go w miarę wychować, aby tłumaczył mi niezbędne informacje. Najlepiej tak się bawić na aktach, w których wiadomo, co jest napisane.

6. Śmierć poza parafią 

To punkt dla osób, którym zależy na zdobyciu większej ilości informacji i dokładnym zindeksowaniu przodków. Przypadkiem znajdowałam takie rzeczy, jak to, że któraś moja przodkini zmarła w szpitalu w wiosce kilkanaście kilometrów dalej od miejsca zamieszkania. Trafiłam też na indeks jej wnuka, który zmarł w szpitalu kilkadziesiąt kilometrów od domu. Również w szpitalu. Biorąc pod uwagę, w którym to było roku, to podejrzewam, że brał udział w jakichś działaniach wojennych. Nie było to mój przodek w prostej linii, zmarł, będąc kawalerem, ale rodzice i miejsce urodzenia zgadzało się z moimi przodkami.

7. Podania rodzinne

Cóż... Do tej pory myślałam, że informacje, które podały mi babcie lub ciocie, to było błogosławieństwo. Jednak w praktyce, to zarówno błogosławieństwo, jak i przekleństwo. Pamięć ludzka bywa zawodna, o niektórych rzeczach nie chce się mówić i są zniekształcone, a o innych po prostu człowiek nie ma pojęcia. 
Przekonałam się o tym ostatnio, bo omijałam jedną indeksację, ponieważ nie zgadzało się miejsce urodzenia tej osoby, ale w końcu sprawdziłam skan. To akurat był ten indeks mojej praprababki, gdzie zniszczony był fragment marginesu, ale wydaje mi się, że znalazłam dobrze. Dodatkowo jak poszukałam, to okazało się, że przed prapradziadkiem miała męża, a moja rodzina wiedziała tylko o narzeczonym, który nie wrócił z wojny. Co się z tym mężem stało, nie mam pojęcia. 
Inny przykład dotyczył brata pradziadka. Ich siostra powiedziała tyle, ile pamiętała, o swojej rodzinie. Ich rodzice zmarli przed wojną, a z kolei najstarszy brat był więźniem na zamku w Lublinie (prawdopodobnie tam zginął, ale nie mam potwierdzenia w źródłach). Powiedziała mi jego rok urodzenia, ale okazało się, że urodził się jeszcze wcześniej.


PS. Zapraszam na moje vinted - zależy mi na szybkiej sprzedaży rzeczy.

W obiektywie #15 - Kraków



Hejo!
Przeglądając zdjęcia w moim telefonie, zauważyłam, że mam sporo całkiem fajnych zdjęć, których nigdzie nie wstawiałam. Jeszcze kilka lat temu fotografię traktowałam jako jedno z moich zainteresowań, które miałam zamiar rozwijać, a ta seria wpisów pojawiała się regularnie. W ostatnich trzech latach nie miałam czasu, aby to rozwijać i w ogóle utrzymać na poziomie. Po prostu przestałam robić zdjęcia aparatem, mniej spacerów z aparatem, mniej wyjazdów. Ba, nawet telefonem nie robiłam aż tak zdjęć. Co roku obiecywałam sobie, że wrócę do tego. Udało się to w tym roku i to nie do końca świadomie. 
Tym razem przedstawiam Wam zdjęcia, które zrobiłam na początku roku w Krakowie, gdy byłam tam na konferencji. Jak zawsze — zrobiłam zdjęcia, nie byłam zadowolona, a teraz patrzę, że są całkiem okej. Najwięcej zdjęć jest z Muzeum Czartoryskich. Ogólnie jest mix zdjęć — jedne ładniejsze, inne nieco mniej, aby po prostu złapać chwilę. 














 

OGROMNA PROŚBA - zostawcie w komentarzach jakieś pytania, bo chętnie bym przygotowała Q&A. Mniej więcej, aby ich było ok. 10. :D

Pragnienia mojej wewnętrznej jesieniary

 


Cześć!

Moja wewnętrzna jesieniara gdzieś od połowy sierpnia wyrywa się na zewnątrz. Nigdy w życiu tak bardzo nie mogłam się doczekać jesieni. Normalnie moja ulubiona pora roku to wiosna, a jesieni dałabym na drugim miejscu razem z latem, a w tym roku lato spada niżej. Może to kwestia po prostu zmęczenia upałami — wyjść się na dwór nie da, przejdzie się kilkaset metrów już pot z człowieka z leje, w domu duszno, na dworze jeszcze gorzej. Tragedia po prostu.

Już teraz czuć, że zbliża się jesień. Rano to powietrze jest takie ostre, a ja niemalże skaczę z radości z tego powodu. Okno otwarte i wpada przez nie chłodne powietrze, a ja siedzę i piję ciepłą herbatę. Dziś akurat jestem u siebie na łóżku, laptop na ławie, a piszę tutaj do Was i piję herbatkę z kubka szopa (jak nie macie zmywarki, to nie polecam, ale uwielbiam to).  Wstałam godzinę wcześniej, niż planowałam, pokój mam w miarę ogarnięty, więc ten wolny poranek wykorzystuję, żeby napisać wpis na bloga. Miałam inne na plany na ten wpis, ale lepszy pomysł wpadł mi do głowy dziś rano. Rozważałam post ze zdjęciami, bo cały tydzień miałam praktyki i byłam nimi wykończona, ale wczoraj wieczorem wpadł pomysł, żebym napisała o tym, jak jesień mi gra w duszy, a rano to po prostu stwierdziłam, że napiszę o tym, na co mam ochotę tej jesieni. 

1. Jesienne kubki

W tamtym roku umyślił mi się kubek w kształcie dyni, ale jakoś nie mogłam go nigdzie znaleźć. Teraz naprawdę nie odpuszczę sobie. Ogólnie mam słabość do kubków, a że teraz mam miejsce w kuchni, aby mieć kubki, to mam możliwość ich uzupełniania. Ewentualnie zadowolę się kubkami, które widziałam w pepco (albo kupię je, ale też w kształcie dyni). Rzeczy, które są dedykowane na jakiś sezon, są u mnie w użyciu przez cały rok. Moje świąteczne kubki są w użyciu praktycznie cały rok i to są jedne z tych z moich ulubionych. Bardzo wygodnie mi się z nich pije. 

2.  Seriale na jesień 

Wednesday 

"Rodzinę Addamsów" bardzo lubiłam w dzieciństwie i wspominam ją bardzo dobrze do tej pory. Oglądałam wtedy ten serial, a filmy nadrobiłam już na studiach. Pamiętam, jak jeden film mnie wystraszył w dzieciństwie. 
Ten serial oglądam już drugi raz, co prawda leci mi trochę w tle i czasami nie skupiam się na nim, aż tak mocno. Jestem już w połowie tego sezonu i dalej jestem tak samo zachwycona. Chyba nawet znając zakończenie, ogląda mi się dużo lepiej, bo wyłapuję takie drobne rzeczy, jak mimika bohaterów albo dziwne zachowania. To jest niesamowite, że jedną minę można interpretować w różny sposób. 

Zbrodnie po sąsiedzku 

Pierwszy raz obejrzałam go tamtej jesieni, a na początku wakacji po raz drugi. Teraz wychodzą nowe odcinki czwartego sezonu, ale na razie czekam, aż wyjdzie ich więcej. Jakoś wolę oglądać ciągiem. 
Uwielbiam ten serial za poczucie humoru oraz taką uniwersalność. Ma bardzo fajny, lekki klimat, ale stale utrzymywane jest napięcie na odpowiednim poziomie. Bohaterowie są dość nieporadni, nie zawsze się ze sobą zgadzają i dochodzą kwestie różnic pokoleniowych, ale wciąż lubią się i dogadują się ze sobą, co naprawdę przyjemnie się ogląda. 
Ten czwarty sezon zapowiada się naprawdę ciekawie, chociaż nie ukrywam, że mam wiele, jeśli chodzi o wybór ofiary. Bardzo lubiłam tę postać, więc szkoda, że padła martwa. Ten sezon z pewnością pozwoli ją lepiej poznać, ale po prostu... Dlaczego?


3. Książki dla jesieniary

Saga "Zmierzch" S. Meyer

Planowałam reread "Zmierzchu" na ten rok, ale od kilku dni mam tak silną potrzebę, aby to ponownie przeczytać, że sobie nie wyobrażacie. W ogóle drugi dzień z rzędu w głowie mi siedzi ten motyw "hoa hoa hoa". Zastanawiam się, w którym momencie "Zmierzch" przestał być czymś cringe'owym, a stał się rzeczą kultową. Mam wrażenie, że w tym roku czuć mocno to, że zaakceptowaliśmy tę serię razem z jej wszystkimi wadami, które nas żenowały. Wszyscy wiemy, że to nie są wybitne książki, Edward jest nadopiekuńczą kwoką, ale zaczęliśmy ogrywać to humorem i po prostu skupiliśmy się na klimacie, który jest naprawdę iście jesienny. 

 Trylogia Snów K. Gier

W tym momencie ta seria nie gra mi tak w duszy jak "Zmierzch", ale jak sobie przypominam ten magiczny i tajemniczy klimat, te świadome sny, w które są jak rzeczywistość... To chyba najlepsza seria Gier, jeśli chodzi o czytanie jesienią. Do tego jeszcze szkoła i ten plotkarski blog. Pasuje mi do klimatu, bo obecnie robię praktyki w szkole i mam powrót do mojego liceum. Naprawdę dawno tego nie czytałam, więc pora już na powrót do tego niesamowitego świata. Książki Gier są dla mnie bardzo przyjemne do czytania i fajnie się przy nich zrelaksować. 

Kryminały Agathy Christie 

Druga rzecz, która naprawdę mocno siedzi mi w głowie, to kryminały od Agathy Christie. Pewnie zaspokoję się jakimś jednym, może dwoma i ponownie powrócę do nich w przyszłym roku. Te książki jakoś pasują mi do jesieni, przynajmniej tak w mojej głowie. Najchętniej wybrałabym jakąś historię z serii o Pannie Marple. Uśpione morderstwo to była pierwsza książka tej autorki, jaką przeczytałam i do tej pory bardzo dobrze ją wspomina. Zresztą, postacie starszych pań, które rozwiązują jakieś zagadki, zawsze są dla mnie ciekawe. Takie historie po prostu przyjemnie się czyta.

4. Filmy na jesienny wieczór

Seria o Harrym Potterze

Już na wiosnę zaczęłam oglądać Harry'ego Pottera, ale stanęłam chyba na czwartej części i dalej nie obejrzałam. Nie odpuszczę sobie i będę chciała obejrzeć resztę części. Harry Potter to jest taki typowi, jesienny klasyk. Chyba każdy zna te piątkowe wieczory z Potterem na TVN. Już przestałam ich tak wyczekiwać i nawet nie orientuję się, czy w tym roku też leci, ale skojarzenie z jesienią pozostało. Jakoś ta szkoła i magia niesamowicie pasuje do tej pory roku.

Miasteczko Halloween

Klasycznie — nie chodzi mi o Tima Burtona, ale o taki stary film Disneya. Jest on mało znane, ale dla mnie to kultowy film. Nie wiem, nawet kiedy go po raz pierwszy obejrzałam. 
Widać po tych filmach starość i niski budżet, ale jak dla mnie to im tylko nadaje uroku. No nie są te efekty specjalne, które się źle zestarzały i żenujące, ale tak jak w Harrym Potter — w pewien sposób rozczula człowiek. Widziałam, że jest trzecia część tego filmu, której nigdy w życiu nie widziałam, więc jest do nadrobienia. 

Przypominam też o moim Vinted, gdzie ma wystawione kilka ubrań — część z nich jest idealna na jesień. :D

VINTED