Podsumowanie semestru VI - koniec licencjatu!

 Cześć!

To już ostatni wpis z podsumowaniem semestrów na studiach. Na drugim stopniu będę kontynuować naukę na tym samym kierunku, ale zdecydowałam się zrezygnować z tych wpisów. W rzeczywistości pisanie o moich studiach nie sprawiało mi takiej przyjemności, mimo że je naprawdę lubię. Mając przerwę międzysemestralną czy wakacje wolałabym już o nich nie myśleć i zająć się czymś innym. Patrząc też na plany zajęć na magisterkę, to również nie widzę w tym sensu, bo drugi rok opiera się głównie na pracowni i seminarium magisterskim, a to jest bardzo indywidualne.  Byłoby tylko podsumowanie dwóch semestrów, może trzech, ale trzeci semestr składa się w większości z wykładów, które kończą się w połowie semestru i nie ma do nich żadnych ćwiczeń ani laboratoriów, a pisanie o samych wykładach mało można powiedzieć. Zobaczycie zaraz sami. 

Ogólne odczucia 

Ostatni semestr był jeszcze gorzej zorganizowany niż poprzedni, co bolało znacznie bardziej, bo miałam do pisania pracę dyplomową. Tym razem nie jest to kwestia pojedynczych przedmiotów, a odgórnych zarządzeń. Generalnie ktoś czegoś nie przemyślał i utrudnił życie studentom. Obrony były w terminie sesji letniej, więc fajnie by było, aby zaliczyć wszystko przed sesją. Jednak było to utrudnione, bo niektóre zajęcia były do końca semestru. W momencie, w którym powinnam szlifować moją pracę licencjacką, musiałam jeszcze się uczyć na wejściówki i robić sprawozdania, a to naprawdę zajmuje kilka ładnych godzin. Wolałabym inną organizację semestru — aby zajęcia dydaktycznie skończyły się w maju, czerwiec był przeznaczony na zaliczenia przedmiotów i potem obrona. Na mojej specjalności nie było dużo zajęć, głównie były to samodzielne wykłady, które kończyły się w połowie semestru. Laboratoria były z trzech przedmiotów, z czego  jedne skończyły się początkiem kwietnia, a drugie tydzień po Wielkanocy. Później był miesiąc przerwy w naszych laboratoriach i kolejne rozpoczęły się w połowie maja, były co dwa tygodnie i trwały praktycznie do końca semestru. To naprawdę było ciężkie i irytujące. 

Przedmioty

  • Podstawy farmakognozji 
  • Podstawy farmakologii 
  • Podstawy preparatyki kosmetyków
  • Podstawy zarządzania i marketingu 
  • Chemia materiałów 
  • Chemia stosowana i zarządzanie chemikaliami 
  • Inżynieria chemiczna
  • Ochrona własności intelektualnej i przemysłowej 

Specjalizacja nauczycielska 

  • Emisja głosu 
  • Przygotowanie pedagogiczne do pracy w szkole podstawowej 
  • Psychologiczne podstawy w szkole podstawowej 

Jak oceniam przedmioty?

Utwierdziłam się w przekonaniu, że samodzielne wykłady to nie jest forma, którą lubię. Jest dużo treści, której nie uczę się regularnie i powtarzam nic po wykładach, przez co nauka do zaliczenia była znacznie cięższa. Po ich zakończeniu nawarstwiło się zaliczeń i nie wiadomo było, jak to wszystko ustawić, aby nie było to uciążliwe. 

Podstawy farmakognozji były interesujące, ale prowadzone dość monotonnie. Druga połowa tego wykładu tematycznie mniej mi się podobała, ale prowadząca bardziej aktywizowała grupę i łatwiej było się zaangażować. Podstawy farmakologii natomiast były ciekawiej prowadzone. Wykładowca opowiadał, a nie czytał ze slajdów i była możliwość dyskusji. Na każdych zajęciach aktywizował grupę lub opowiadał jakieś ciekawostki, przez co łatwiej było zapamiętać informacje. Również nie było problemy z robieniem notatek. 

Wykład z chemii materiałów był podzielony między dwie osoby prowadzące. Nie będę owijać w bawełnę — pierwsza część wykładów nudna, nieinteresująca i ciężko cokolwiek z niego wynieść. Nauka do niego była koszmarem, bo z moich notatek nic nie wynikało.  Na drugiej było już lepiej. Łatwiej się notowało i były poruszane nieco ciekawsze zagadnienia. Ogólnie określiłabym ten przedmiot mało praktycznym.

Największe zaskoczenie tego semestru to wykład z ochrony własności intelektualnej i przemysłowej. Spodziewałam się jakiegoś nudnego przekazywania informacji z ustawy, a prowadzący podszedł do tematu zupełnie inaczej. Były cytaty z dokumentów prawnych, ale jednak dominował praktyczny aspekt ich przedstawienia. Naprawdę wspominam ten wykład dobrze.

Najciekawszym wykładem była chemia stosowana i zarządzanie chemikaliami. Prowadzący z pasją, widać, że sam z siebie interesuje się tymi tematami. To jedne z tych zajęć, na których jest się z przyjemnością i nie nużą. Jednocześnie są tym rodzajem zajęć, gdzie ciężko jest robić notatki. Na szczęście prowadzący wysyłał wykłady, więc nie było tak źle. Poznane zagadnienia bez problemu można było odnieść do otaczającej nas rzeczywistości i praktyki. Laboratoria do tego przedmiotu również były interesujące i przebiegały w bardzo sympatycznej atmosferze. Ćwiczenia nie były żmudne, niektóre wymagały więcej zaangażowania. Serio, wspominam je bardzo dobrze i nie widzę żadnego powodu do narzekania.

Na przedmiot inżynieria chemiczna składały się konwersatoria i laboratoria. Pod kątem organizacji to była porażka. Trafiliśmy na prowadzących, którzy mieli dużo innych zobowiązań, przez co na konwersatoria często musieliśmy się umawiać w innych terminach, niż wynikałoby to z planu. Organizacja laboratoriów to był cyrk. To jedna z rzeczy, które wkurzały mnie najbardziej. Zwykle wyglądało to tak, że mieliśmy zajęcia na zmianę z drugą grupą (czyli w jednym tygodniu moja grupa, a w następnym druga). Tutaj wyszło tak, że najpierw te zajęcia druga grupa, my kończyliśmy inne laboratoria i potem oni mieli laboratoria z inżynierii chemicznej, a my miesiąc przerwy. W połowie maja dopiero się zaczęły i były co dwa tygodnie aż do końca semestru. Było naprawdę frustrujące, bo pod koniec studiów wolałabym się skupić na szlifowaniu pracy dyplomowej, a nie na uczeniu się do laboratoriów i robieniu sprawozdań, do których instrukcje były niejasno opisane w skrypcie. Laboratoria sam w sobie nie były takie złe, ale te raporty z ćwiczeń, to był koszmar. 
Konwersatoria były ciekawie prowadzone. Jednym z elementów zaliczenia  było wykonanie i przedstawienie prezentacji na forum. Bardzo mi się podobało podejście prowadzącego do tego — podał wymagania, co trzeba mówić. Ocena prezentacji byłą na podstawie wrażeń grupy. Dostaliśmy kartki, na których zaznaczaliśmy punkty za zrozumienie tematu, zaangażowanie, przygotowanie, jasność przekazu oraz kreatywność. Ogólnie wymagało to od nas po prostu umiejętności prezentowania — nieczytanie z prezentacji, gestykulacja i ogólnie odpowiednia mowa ciała. To było naprawdę fajne, ale szkoda, że dopiero na samym końcu studiów mieliśmy kogoś, kto wymagał od nas czegoś więcej, a nie odklepania prezentacji.

Zajęcia z preparatyki kosmetyków był dość ciekawe, ale niestety nie były dla mnie niczym odkrywczym. Mieliśmy czterech prowadzących z różnych, przez co poziom zajęć był nierówny. W jednej katedrze mieliśmy możliwość korzystania z homogenizatora do stworzenia emulsji, a w innej robiliśmy to samo za pomocą bagietki. Powtarzalność przepisów na poszczególnych zajęciach był nieco nużąca, ale większość przepisów była ciekawa. Dla mnie może 2-3 przepisy były czymś nowym, ciekawym, ponieważ działając w kole naukowym, robimy podobne preparaty i na podobnym poziomie zaawansowania. 

Podstawy zarządzania i marketingu to był taki zapychacz. Wydaje mi się, że sylabus zawierał przestarzałą wiedzę, nieadekwatną do obecnych czasów, co mnie nieco odrzuciło od tej dziedziny. Miałam przez to poczucie, że jest nieżyciowa i przekazywane informacje są zupełnie odklejone od rzeczywistości. 

Specjalizacja nauczycielka

Zajęcia z psychologii oraz pedagogiki były konwersatoriami do wykładów prowadzonych w poprzednich semestrze. Tak jak myślałam, te zajęcia bardzo mi się podobały. Przygotowanie pedagogiczne opierało się głównie na dyskusji, ale również na sobie testowaliśmy różne metody rozwijania kreatywności czy pracy grupowej. Bardzo kreatywne i wzbogacające zajęcia! Na podstawach psychologicznych wypełnialiśmy jakieś psychotesty oraz dyskutowaliśmy o różnych problemach dotyczących uczniów w szkole. Było świetnie. 
Emisja głosu to zajęcia, które moim zdaniem powinny być obowiązkowe na każdych studiach. Uczą tego, jak mówić i jak korzystać z głosu, aby się nie zajechać, nie zniszczyć krtani. Składały się z części teoretycznej, ćwiczeń oddechowych oraz artykulacyjnych. Bardzo przydatne i szkoda, że już się skończyły. 

Koło naukowe 

Myślę, co ja tu mogę napisać... W poprzednim semestrze pisałam, że strasznie dużo papierów trzeba było ogarniać. To przez ten semestr było jeszcze więcej podań i w związku z nimi jeszcze więcej problemów. Naprawdę, działy się tak dziwne, tak stresujące rzeczy, że za pierwszym razem człowiek jest spanikowany. Za drugim jest mniej spanikowany, ale już wie, co robić i idzie to załatwić. Za trzecim razem to po prostu siedzisz i się śmiejesz, bo przecież to już było załatwione i czemu ktoś się czepia... Część problemów była z naszej winy, część nie. Zarządzanie kryzysowe było niezbędne. 
Pisałam już mnie więcej o Konferencji Kosmetycznej Sun Beauty w Kwartalniku, ale myślę, że dobrze jest więcej o tym napisać. Przede wszystkim pracowałyśmy nad tym przez ponad pół roku, więc słabo to streścić tylko w dwóch zdaniach. Było ciężko — dużo papierów, dużo maili i trochę błędów. Najgorsze było pozyskiwanie  sponsorów. Najpierw nikt nie chciał, a później decydowali się w ostatniej chwili. Samą konferencję przebiegałam, ogarniając rzeczy, które trzeba było ogarnąć na cito. 
 

Stacjonarna konferencja

 Nie wiem, jakim cudem zapomniałam o tym w Kwartalniku, ale mam z czego być dumna! Wystąpiłam po raz pierwszy na żywo na konferencji z posterem pt. "Pozyskiwanie biokomponentów zaawansowanych takich jak kwas lewulinowy z biomasy roślinne". Badania przedstawione na posterze stanowiły część mojego licencjatu. Przeżyłam. Nie było to najbardziej komfortowe doświadczenie w moim życiu, ale również nie było najgorsze. Taka forma wystąpienia zdecydowanie nie jest moją ulubioną, ale będę musiała się z nią oswoić. Najważniejsze! Mój poster zajął drugie miejsce w konkursie, z czego jestem naprawdę dumna.




Najlepszą herbatę wypijesz po śmierci - Recenzja "Pod szepczącymi drzwiami" TJ Klune


Cześć!

Powracam do życia po obronie. Dojście do siebie naprawdę zajęło mi kilka dni, ale teraz faktycznie czuję się zmotywowana do działania. Myślę, jak to rozwiązać, aby mieć napisany wpisy na zapas, bo zawsze ciężko z tym u mnie. Nie wiem, czy o tym pisałam, ale znowu jestem na etapie pewnych zmian w treściach. Po prostu po eksperymentach zobaczyłam, które treści sprawiają mi samej przyjemność i tego chcę się trzymać. Na razie zaczynam od nadrobienia recenzji ze współprac. W międzyczasie postaram się dodawać też inne wpisy, aby nie było zbyt monotonnie. Muszę przejrzeć moje pomysły i rozpoczęte wpisy, bo wiem, że mam tak trochę fajnych rzeczy i chciałabym je w końcu zrealizować. 

Przede wszystkim dziękuję wydawnictwu Muza za możliwość współpracy, ale również przepraszam za taką zwłokę z publikacją recenzji. 

[Post sponsorowany — współpraca z wydawnictwem Muza]

Tytuł: Pod szepczącymi drzwiami 
Oryginalny tytuł: Under the Whispering Door
Autor: TJ Klune
Tłumacz: Arkadiusz Nakoniecznik 
Wydawnictwo: Akurat
Liczba stron: 382

Pod szepczącymi drzwiami  to nie jest książka, po jaką zwykle sięgam. Była dla mnie czymś nowym, czymś innym, co bardzo mi się spodobało. Nie do końca wiem, jaką formę przybierze ta recenzja, bo trudno mi się ustrukturyzować w mojej głowie. Dodatkowo nie pomaga fakt, że już minęły 2 tygodnie od jej przeczytania, a ja czytałam ją ponad miesiąc. Mam spisane wrażenia i przemyślenia, ale nie wiem, jak je ubrać w słowa i jak je odpowiednio uporządkować. 

Spokój 

Myśląc o tej książce, czuję taki wszechogarniający spokój. Inaczej nie umiem tego opisać, ale trochę o tym jest ta książka. Jest to dążeniu do osiągnięcia spokoju i o akceptacji. Akceptacji własnej śmierci. Wallace, główny bohater, umiera już w pierwszym rozdziale. Przez ten pierwszy rozdział możemy go poznać takim, jakim był za życia. Nie ma cenzuralnych słów, które wystarczająco dobrze opisują, jaki był. Mogę to ująć w jednym brzydkim słowie, ale dziś to sobie odpuszczę. Wallace był egoistą, sknerą i człowiekiem, który żył dla zarabiania pieniędzy. Nic poza pracą nie liczyło się dla niego. Inni ludzie to tylko maszynki, które pozwalają mu się bogacić, a jak popełnią najmniejszy błąd, to należy się ich pozbyć, nie patrząc na nic. Poznajemy go, kiedy zwalnia swoją wieloletnią pracownicę. Generalnie, jest to współczesna wersja Ebenezera Scrooge'a z "Opowieści wigilijnej", ale ich historia jest diametralnie różna. A później umiera. W jego przypadku śmierć to moment zwrotny. Na początku jej nie akceptuje. Nie wierzy, że umarł. Kiedy zaakceptował, pragnie powrócić i pragnie żyć dalej. 

Akceptacja

Akceptacja swojej własnej śmierci nie przyszła sama. Tutaj jest pora, aby wyjaśnić, jak autor przedstawił to, co jest po śmierci. Określenie życie po śmierci nie pasuje mi do tego stanu, który został przedstawiony w książce. Odczuwam to jako etap pośredni między życiem ziemskim a życiem po śmierci. 
W tej książce po śmierci przychodzi żniwiarz, który zabiera duszę. Z niektórymi jest prościej, z innymi ciężej. Następnie Żniwiarz prowadzi zmarłego do przewodnika, który pomaga w przeprawie. W ten sposób Wallace trafia do Przeprawy Charona. Urokliwej kawiarni pośrodku niczego, która z wierzchu wygląda jak zlepiona z różnych, niepasujących do siebie budynków. Przyprowadza go tam Mei — pełna energii, młoda Żniwiarka. Właściwa osoba na właściwym stanowisku — jest cierpliwa wobec udręczonych i zszokowanych dusz, tłumaczy tyle, ile może powiedzieć, ale jednocześnie potrafi być stanowcza. Przewodnikiem, do którego trafia Wallace, jest Hugo — człowiek bardzo spokojny, pełen empatii, współczucia i zrozumienia. Co najważniejsze, ogromny miłośnik herbaty i jej znawca. Po prostu nie można trafić pod lepsze skrzydła!

Herbata

Przeprawa Charona to klimatyczne miejsce. Czuć w nim rodzinną atmosferę. Każdy z klientów jest znany i lubi wracać w to miejsce. Z kolei zmarłe dusze witane są herbatą — zawsze idealnie dopasowaną do danej osoby. Następnie ich czas mija na rozmowach z Hugo, z Mei oraz Nelsonem. Umożliwia to inne spojrzenie na własne życie i oswojenie z tym, że to już koniec. Chociaż koniec to za dużo powiedziane. Nie ma tam końca, jest przejście — drzwi na suficie, zza których słychać szepty. Kiedy zmarły jest gotowy, przechodzi dalej. Czas, który można spędzić w Przeprawie, nie zawsze bywa spokojny. Wszystko zależy od zmarłego. Jednym akceptacja przyjdzie szybko, innym stosunkowo wolno i będą się zmagać z trudnymi emocjami. Jeden dość szybko przejdzie dalej, inny będzie potrzebował więcej czasu. 
Taka wizja czasu po śmierci bardzo mi się podoba. Jest spokojnie, jest czas na rozmyślania. Nie jest strasznie w żaden sposób. Znaczy, może trochę, jeśli chcesz się oddalić od Przeprawy Charona, ale tak poza tym to jest cisza, spokój i herbata. 

Zmiany

Właśnie to miejsce i ci ludzie — Hugo, Mei i Nelson — są przyczyną zmian, które zaszły w głównym bohaterze. Wallace z początku wydaje się przypadkiem beznadziejnym, któremu nic nie pomoże. Jednak po pewnym czasie, przychodzi coś więcej niż akceptacja swojej śmierci. Przypomina sobie swoje życia, zaczyna rozumieć, co go ukształtowało i w jakich momentach popełnił największe błędy. Doznał pierwszy raz czułości i wsparcia od ludzi. Obserwowanie jego zmiany było świetne, lubię taki rozwój postaci i ukazanie całego procesu. Po pierwszy stronach poczułam, że ja się z tym bohaterem nie polubię. Jednak później wszystko się zmienia — on sam zaczyna się troszczyć o innych, nawet jeżeli ich nie zna. Zaczyna pomagać innym, wspierać i chce po prostu, aby im było lżej. O tej zmianie trzeba samemu przeczytać i zobaczyć to na własne oczy. 

Miłość

Najbardziej w tej książce zaskoczyła mnie obecność wątku romantycznego. Zupełnie się go nie spodziewałam. Relacja romantyczna rozwija się naprawdę powoli, na początku trudno w ogóle zauważyć, że to idzie w tę stronę. Jednak idzie, o czym czyta się bardzo przyjemnie. Bohaterowie zaczynają pałać do siebie uczuciem po wielu szczerych rozmowach. Naprawdę, bardzo dobrze się czyta o związku, który rozpoczyna się w taki sposób. Sam w sobie jest on dość nietypowy. Jedyne co wzbudziło moją konsternację, to różnica wieku między bohaterami. Chociaż może ona nie być aż taka duża, jak w mojej w głowie — niestety moje wyobrażenia na temat postaci na podstawie ich imienia potrafią być silniejsze niż ich opisy w książkach. Wydaje mi się, że dokładnie opowiedzenie o nim będzie zbyt dużym spoilerem, więc na tym zakończę ten wątek.

Pod szepczącymi drzwiami to książka, którą warto sięgnąć. Jest dość nietypowa, ale z pewnością pozostawi coś po sobie. Nie jest w żaden sposób moralizatorka, ale daje czas na przemyślenia. Pozwala zwolnić, zastanowić się i ukoić. Można znaleźć w niej kilka złotych myśli, ale nie jest ona nimi przeładowana. To mnie właśnie zaskoczyło, bo myślałam, że będzie tutaj więcej pojedynczych cytatów, które można zaznaczyć (spotkałam się raz taką książką, że fabularnie było średnio, styl bardzo surowy, ale jednocześnie była przeładowana takimi złotymi myślami).
Ogólnie — ta książka jest faktycznie dobra dla fanów Dobrego miejsca! Przypadkiem wyszło tak, że w podobnym czasie oglądałam ten serial i czytałam książkę. Takie doświadczenie było świetne — zderzały się ze sobą dwie różne wizje tego, co po śmierci. Dwie różne budowy wszechświata. 

Poniższy widget jest afilacją - jeśli zakupicie książkę, klikając w niego, to dostanę prowizję.

Kwartalnik X - stres i książki!


Witam się z Wami już jako licencjat (licencjatka?) chemii! W końcu się obroniłam, skończyłam pierwszy etap moich studiów i z niecierpliwością czekam, aż pójdę na magisterkę. Trochę się stęskniłam za normalnym trybem studiów, bo ten ostatni semestr był nieco inny, ale nie o tym dziś. Chcę zrobić zwykłe podsumowanie tych trzech miesięcy.

Co u mnie? 

Życzenia, aby było spokojnie, były marzeniem ściętej głowy. Nawet nie wiem, jak mogłam oczekiwać, że będę mieć spokój — praca licencjacka, konferencja i obrona. Kwiecień był jeszcze całkiem spokojny, ale chyba dlatego, że byłam zmęczona. W maju rozpoczęła się jazda bez trzymanki. Weszłam w tryb awaryjny — działałam na najwyższych obrotach, aby wszystko ogarnąć. Na szczęście nie byłam sama w tym. Ale czerwiec! Nasza konferencja, pisanie pracy licencjackiej, pierwsze wystąpienia na konferencji, ostatnie zaliczenia i jakieś wydarzenia z uczelni, w których brałam udział — pod koniec miesiąca, idąc na kolejną reprezentację uczelni, zadałam sobie pytanie: DLACZEGO JA TO SOBIE ROBIĘ?. Jednocześnie to jest tak cholernie satysfakcjonujące, że jest po prostu warto. 
Ogólnie czytałam jakoś dużo, starałam się słuchać audiobooków, ale jakoś nie szło mi to. Za to stres odreagowywałam zakupami książkowymi... Od końca maja kupiłam 8 książek, do tego 3 książki czekają na recenzje. Będzie intensywnie w najbliższym czasie. 
A życie osobiste? O dziwo, miałam je. Dużo czasu spędziłam z przyjaciółmi — głównie dlatego, że z większością działałam na konferencji i w różnych wydarzeniach. Ale nie tylko! Dla rodziny, chłopaka i przyjaciół spoza uczelni również starałam się znaleźć czas. Ba! Nawet zorganizowałam ognisko.

Książki 

Przeczytałam 21 książek, czyli jest to bardzo ładny wynik, biorąc pod uwagę, ile ja zrobiłam. Najmniej ochoty na czytanie miałam w czerwcu, ale ja po prostu nie miałam głowy do niczego innego niż obowiązki. Szczególnie że wisiały nade mną widma nienapisanych recenzji. Gdy czułam, że mogę poczytać więcej, to czytałam książkę za książką. 
Większość książek, które preczytałam, to były bardzo dobre książki. Były 3 książki, która uważam za 10/10, ale też były inne, o których chętnie bym napisała, ale jednak nie wyróżniły się aż tak. Słabych książek nie było wiele, ale jednak się zdarzyły.

Co polecam?

1. Cieszę się, że moja mama umarła Jennette McCurdy — dalej podtrzymuję, że jest to książka, o której ciężko mówić. To biografia gwiazdy "iCarly", która ukazuje kulisy życia dziewczyny, Jej problemy rodzinne, relacje z matką, która była bardzo toksyczna. Jest to książka mocna, poruszająca i zdecydowanie dająca do myślenia. Łzy cisną się same do oczu w losowych momentach. Żadnego dziecka nie powinno to spotkać. 
2. Królestwo złowrogich Kerri Maniscalco — jakie to świetne! Kocham, kiedy trylogie kończą się w taki sposób. Świat, fabuła — totalnie w moim guście. A w dodatku autorka wywraca wszystko do góry nogami i dzieje się dużo! Ta część nadaje również innego wydźwięku całej serii, sprawiając, że jest to piękna historia o miłości po prostu. Aż mam ochotę przeczytać to znowu, mimo że nie tak dawno to czytałam!
3. Ballada o złamanym sercu Stephanie Garber — kolejna emocjonująca książka! Im dalej, tym poziom emocji wzrasta, aby na samym końcu wystrzelić poza skalę. Miałam po niej kaca książkowego, a silne wrażenia i wiele znaków zapytania pozostało do tej pory.


Czego nie polecam?

1. Coffee & Cigarettes Julia Kubicka — autorka przewijała mi się gdzieś na Twitterze i zdecydowałam się coś od niej przeczytać. No dobra, przesłuchać, bo wybrałam formę audiobooka i jedynie dzięki temu to skończyłam. Ta książka jest tak nudna, bez polotu i, najzwyklej w świecie, nieciekawa. Fabuła nijaka, bohaterowie nijacy — główna bohaterka ma być tą dziewczyną "inną niż wszystkie" i niezrozumianą przez świat, a głównych bohater to dobry chłopak, który nie chce być tym złym, ale życie go do tego zmusza. Między nimi nie było żadnej chemii. Dosłownie książka nie wywoływała we mnie żadnych emocji, nawet jakiejś większej irytacji. Może troszkę, ale nie jakoś bardzo. 
2. Love on the brain Ali Hazelwood — stwierdzenie, że się zawiodłam to trochę za dużo, ale ta książka do mnie nie trafiła. Miło spędziłam przy niej czas, ale jednak nie czuję jej zupełnie i nie polecam, bo uważam za toksyczny stosunek głównych bohaterów do siebie. Szczególnie Leviego do Bee — nie jest to romantyczne, a bardzo niezdrowie i niepokojące. Dodatkowo zakończenie jest tak mocne, że aż słabe. Ma szokować, a jedynie wywołało u mnie zmarszczenie brwi i dezaprobatę. 
3. Rodzina Monet Weronika Anna Marczak — im więcej czasu mija od przeczytania tej książki, tym ja mam coraz gorsze zdanie. Przede wszystkim dostrzegam, że to, że się wciągnęłam i całkiem przyjemnie spędziłam czas, to nie jest wszystko, co się liczy w książkach. Po pół roku od przeczytania pierwszej części i trzech miesiącach od przeczytania drugiej, kiedy coraz to nowe tomy tej serii wyskakiwały mi niemalże z lodówki, uważam tę serię za najzwyklej w świecie słabą. Nie jest dostosowana do wydania w formie papierowej, nie ma jakiejś ciągłości w fabule. Jest najzwyklej w świecie słabo napisana. Część wątków pojawia się, a potem nie jest kontynuowana, a akcja biegnie, jak gdyby nigdy. Do tego ukazane są toksyczne relacje między Hailie i jej braćmi oraz pełno podwójnych standardów. Im dłużej jej popularność się utrzymuje, tym ja bardziej nie rozumiem dlaczego.

Porzucone

 Lucy Yi nie jest romantyczką Lauren Ho — jedyna książka w tym roku, jakiej nie byłam w stanie dokończyć. Słuchałam jej jako audiobooka i po prostu jest to dla mnie książka nieciekawa, nieinteresująca i jakoś bez polotu, mimo że porusza naprawdę trudny temat, jakim jest strata dziecka i ciąża. Nie przeszkadza mi wątek, że główni bohaterowie poznają się, aby tylko mieć ze sobą dziecko. Jakoś drażni mnie główna bohaterka i jej były narzeczony. Ich zachowanie uważam za infantylne. Nie byłam w stanie skończyć tego słuchać. 

Filmy

Powróciłam do oglądania filmów i całkiem sporo ich obejrzałam. W dużej mierze były to filmy młodzieżowe albo takie, której już widziałam. Biorąc pod uwagę, że piszę to w połowie lipca, to też nieco mi się miesza, co kiedy obejrzałam, bo nie spisywałam tego aż tak dokładnie, jak się okazało. 

Co polecam?

1. Zabójcze wesele — kontynuacja, która utrzymuje poziom. Humor mi się podoba, a sama zagadka i zmagania bohaterów są ciekawe. Bohaterów da radę lubić, nie irytowali mnie, więc jest dobrze.
2. Uciekające królowe — to jest tak dziwny film, że aż go Wam polecę! Poczucie humoru jest przedziwne, jest zupełnie odjechane i nie do końca moje, ale podobało mi się. Oglądało się to naprawdę przyjemnie.
3. Avatar: Istota wody — brawo ja! Nie spisałam filmów i bym zapomniała o Avatarze. JAKIE TO BYŁO PIĘKNE! Ten filmy jest przepiękny po prostu i zachwycający. Na tyle, że jestem w stanie wybaczyć to, że trwa 3 godziny. Fabularnie też jest ciekawie, chociaż wydaje mi się, że wypada trochę gorzej niż pierwsza część.

Czego nie polecam?

Zróbmy zemstę — jakoś nie przypadło mi to gustu. Przez zachowanie głównych bohaterek i ich intencje nie oglądało mi się tego przyjemnie. Liczyłam na to, że to będzie inaczej wyglądało. Nie będzie takiej podłości. 

Seriale

Wydawało mi się, że nie oglądałam aż tak dużo seriali. Patrząc na moje TVTime oglądałam całkiem sporo — w kwietniu 80 odcinków, w maju 66, a w czerwcu 100. Z czego w czerwcu zaczęłam ponownie oglądać Brooklyn 9-9, które jest moim ulubionym serialem. Również obejrzałam całą Hannę Montanę. 

Co polecam?

1. Dobre miejsce — jaki to był dobry serial! Wciągnęłam się, oglądałam odcinek za odcinek. Nie mogłam się oderwać. To jeden z tych seriali, który na pewno zostanie ze mną na dłużej. Podoba mi się taka wizja tego, co jest po śmierci. Zostało to ukazane naprawdę interesująca, zbudowano ku temu podstawy, a jednocześnie zachowano lekkość i odpowiednią dozę humoru.
2. Stranger things — obejrzałam dwa sezony i jakoś nie potrafię wrócić, aby dokończyć drugą połowę. Nie spodziewałam się, że ten serial będzie aż taki dobry. Bardzo mi się podoba ten zamysł na świat, który składa się z dwóch stron, a po drugiej stronie są potwory. Polubiłam bohaterów i naprawdę przeżywałam to, co się dzieje na ekranie.

Kosmetyki 

Przyznam się szczerze, że nie tylko książek nakupowałam. Jakoś moje zbiory kosmetyków, zwłaszcza do włosów, też się powiększyły. Nie mam pojęcia, jak to się stało, ale się stało. Jestem teraz na etapie zużywania tego, co mam, ale trochę się z tym zejdzie. Część kosmetyków jest na tyle przetestowana, że mogę o nich napisać, a o część dopiero wyrabiam sobie zdanie. 

1. Bielenda Nawilżająca maseczka prebiotyczna — to jest jakiś gamechanger! Największa zaleta — można nałożyć na noc i zmyć rano. Działanie jest rewelacyjne. Świetnie nawilża, buzia rano jest  nawilżona. Nie zapychała mnie. Jak dla mnie idealna do stosowania przed jakimiś większymi okazjami. 
2. Bielenda Profesional Proactive Face cream SPF50 - produkt treściwy, gęsty, ale bardzo przyjemny w użyciu. Nie bieli, nie zapycha i szybko się wchłania. Opakowanie typu airless oraz pojemność 100 ml to kolejne plusy. Pewnie kupię ponownie, jeśli znajdę na promocji, bo to SPF, którego najlepiej mi się używa. 

Z czego jestem dumna?

Przede wszystkim z organizacji Konferencji Kosmetycznej Sun Beuaty — udało się! Było to cholernie ciężkie przedsięwzięcie, pełne trudności i różnych przeszkód, ale dałyśmy radę. Oby w przyszłym roku było lżej. 
Druga rzecz, to bardziej zadowolenie niż duma, ale wyjazd do Poznania był super! Bez presji, dużo dobrego jedzenia i ładne widoki. To było tak fajne miasto do chodzenia! Idealnie na spacery. I było też dużo zieleni. Nawet gruz w centrum nie przeszkadzał. 

Coś się kończy, coś się zaczyna

 Odesłałam wczoraj pracę licencjacką do promotorki, kumpela ze studiów zaczyna pracę w przyszłym miesiącu, a ja jeszcze pakuje się, bo planuję zmienić mieszkanie. Dobitnie czuję, że coś kończy i coś się zmienia. Chociaż z tą zmianą jest dziwnie — nie czuję ekscytacji, nie czuję lęku. Bardziej mi przykro, że kończy się pewien etap w moim życiu. Chyba najważniejszy etap w moim życiu.



Reaguje na to dość emocjonalnie. Przykro mi, że z dwoma osoba nie będę się już widzieć codziennie od października. Poznałam tutaj tak cudowne, tak szczere i sympatyczne osoby. Stworzyłyśmy świetną paczkę. Wspierałyśmy się przez te lata, pomagałyśmy sobie i było świetnie. Ba! Pierwszy raz w życiu mam tak dojrzałe relacje z ludźmi. To naprawdę cudowne uczucie. Te trzy lata, a zwłaszcza ostatnie 2 lata, to był zdecydowanie najlepszy czas mojego życia. Wspólne wyjścia, pizza za kilkanaście, kawa w rektoracie i wspólne działanie w kole naukowym. I te spontaniczne wyjścia, bo w sumie jest czas, jutro coś mamy, ale to nieważne. Można na chwilę wyjść, odpocząć i potem wrócić, i robić to, co trzeba zrobić. 

Przez te trzy lata dużo się zmieniło. JA się zmieniłam. Rozpoczynając te studia, byłam złamana. Moja pierwsza uczelnia mnie złamała, sprawiła, że straciłam poczucie kontroli, straciłam wiarę w moje zdolności. Tydzień nauki? Ledwo zdasz, zabraknie ci punktu do zaliczenia. Koniec semestru, ostatnie kolokwium i przedmiot, w którym próg zdawania  ustalony zostaje po tym ostatnim kolokwium — zabrakło mi mniej niż 1 punktu do zaliczenia przedmiotu. Pamiętam, że na innym przedmiocie było zadanie, którego nie potrafiłam zrobić w całości, dochodziłam do pewnego momentu i tyle. Miałam je na kolosie i na poprawce, zrobiłam tyle samo i jednego razu miałam jakieś 2 punkty, a za drugim 6 czy 7. Różnica spora w każdym razie. Egzamin z matematyki, które zdały dwie osoby z grupy, i po sprawdzeniu mail od prowadzącego "na poprawce będę oceniał łagodniej". Jak to w ogóle brzmi?

 Rekrutacja na studia mnie stresowała. Bałam się, że mnie nie przyjmą z wynikami z poprzedniego roku. Dostałam się na spokojnie, bez problemów. I później zaczęło to iść dobrze. Laboratoria z fizyki szły mi dobrze, ogarnęłam Excela, metodę najmniejszych kwadratów. Matematyka? Również bez większych problemów. Po pierwszym roku stypendium. Rozpoczęcie aktywnego działa w kole naukowym. I tu po tym roku zaczyna się ten the best time of life. 

Okres licencjatu mnie podbudował mnie, moją pewność siebie i wyszłam z kokonu. Okazało się, że jestem bardziej ekstrawertyczką niż introwertyczką i naprawdę nieźle funkcjonuję wśród. Moja osobowość rozwinęła się przez ten czas, a ja w międzyczasie wyszłam z żałoby, z której byłam od końca drugiej klasy gimnazjum do niemalże trzeciej klasy liceum, gdzie ta trzecia klasa to był początek wychodzenia z niej. W tamtym miałam poczucie, że co chwilę ktoś umiera i potrzebowałam dużo czasu, aby się z tym oswoić. Połączenie żałoby, pójścia do szkoły średniej, co wiązało się ze zmianą otoczenia i stracenie paru znajomości, to było dość ciężkie. Zaczęłam się otwierać na osoby z mojej szkoły dopiero gdzieś w drugiej klasie, miałam przyjaciół, ale to już nie wyglądało jak w gimnazjum — kiedy nie było żadnych problemów, aby się z kimś spotkać. W roku szkolnym rzadko kiedy wychodziłam ze znajomymi, w wakacje też bywało różnie — z pewnością nie tak, że codziennie coś się zadziało. 



I teraz jest tutaj. Siedzę już w moim domu, kończę ten post. Łzy mi się wciąż cisną do oczu. Jestem inna, niż byłam całe liceum. Zawsze się śmiałam, że ja na początku liceum i na ja koniec liceum, to dwie różne osoby. Pod koniec liceum naprawdę dobrze bawiłam się w moim życiu i robiłam rzeczy, o których nigdy wcześniej nie pomyślałam, że zrobię. Nie powiem, że teraz jest tak samo, bo zaczynając studia, lepiej wiedziałam, co jestem w stanie robić. Tu chodzi o coś innego — nie spodziewałam się, ile potrafię osiągnąć. 

Trafiłam po prostu odpowiednio — na odpowiednich ludzi, w odpowiednie miejsce i w odpowiednim czasie, a co najważniejsze — potrafiłam to odpowiednio wykorzystać. Co dało właśnie efekty nie tylko w moich osiągnięciach, nie tylko w mojej wiedzy, ale właśnie w mojej osobowości. 

Jestem bardziej pewna siebie i znam swoje możliwości. Wejście do dziekanatu czy rozmowa z panią dziekan jest już dla mnie normą. Nie jest to tak stresujące, jak dawniej i nie mam poczucia, że coś powiem nie tak i dostanę opierdol życia (ah, i teraz widzę, co pozostawił we mnie okres gimnazjum. Co ciekawe, dużo swobodniej jest mi rozmawiać z wykładowcami na uczelni niż z moimi nauczycielami z podstawówki i gimnazjum). Pisanie maili to dla mnie najbardziej komfortowa forma komunikacji, ale i w ostateczności jak muszę, to telefonuję. Najgorzej jest mi wykonać ten telefon, bo nie widzę drugiej osoby i muszę tylko na jej głosie polegać. Zbieram się często do tego pół godziny do dwóch godzin, w gorszym przypadku to na kilka dni, a sama rozmowa zajmuje mi mniej niż minutę... Z załatwianiem spraw na żywo zwykle nie mam problemu, ale zdarzają się dni, gdy mówię "błagam, jak możecie, to zróbcie to, bo ja dziś nie mam na to siły/nerwów/psychy"  i to jest okej. W większości przypadków po prostu to robię i tyle. 


I chyba tyle chciałam przekazać. Trzymajcie za mnie kciuki na obronie!