Nie tylko do włosów! - Hairy Tale Cosmetic. Peeling, wcierka, kuracja laminująca




Cześć!

Dziś recenzja inna niż zwykle, bo dotyczy kosmetyków do włosów. Włosing mój konik, uwielbiam dbać o włosy, a Hairy Tale Cosmetics to marka, której byłam ciekawa od ponad roku. Szampony, odżywki do włosów i zdjęcia efektów, szczególnie podbitego skrętu bardzo mnie do siebie zachęciły. Zamówienie pierwszych kosmetyków zajęło mi trochę czasu, bo nie ukrywajmy,  nie są to rzeczy najtańsze, a ja sama musiałam się dobrze zastanowić, czy będą to rzeczy, których będę używać i czy odpowiedzą na moje potrzeby. Wybór produktów poprzedzało aktywne śledzenie profilu marki, czytanie o ich produktach, jak powstają (moje chemiczne serce jest tym zachwycone) i jak mają działać. Produkty odebrałam na koniec stycznia tego i od tamtej pory ich używam regularnie, dlatego wreszcie zdecydowałam się, aby opublikować o nich opinie.

Co warto wiedzieć o Hairy Tale Cosmetics?

HairyTale Cosmetics to marka, która powstała na koniec 2019 roku. Założona przez Agnieszkę Niedziałek, która od lat popularyzuje wiedzę o włosingu. Produkty są specyficzne, odpowiadają na konkretne potrzeby, ich składy są unikalne, ale jednocześnie są to kosmetyki, które można nazwać uniwersalnymi i wielozadaniowymi. W teorii dedykowane włosom i skórze głowy, a w praktyce jeden produkt może być wykorzystywany na różne sposoby.

Jak produkty wybrałam?

Peeling chelatujący Squeaky to produkt, dla którego złożyłam zamówienie. Jakoś w tamtym okresie zaczęłam mieć większe problemy ze skórą głowy – swędzenie, łuszczenie, a także twarda woda, a czasem tak chlorowana, jakbym była na basenie. Do tego przeczytałam, że ten peeling mogę stosować na ramiona i poradzi sobie z moim rogowaceniem okołomieszkowym. 

Zależało mi na zakupie jednej ze wcierek, bo zapuszczam włosy i jednocześnie, żeby działała na dobrze na moją skórę głowy. Był to dla mnie najtrudniejszy wybór, bo wahałam się między Grasshopperem a Wasabi. Do Grasshoppera przekonało mnie to, że wykazuje działanie w pięciu aspektach - zapuszczanie włosów, brak objętości, przetłuszczanie, suchość oraz może być stosowany do wrażliwej skóry głowy. Wcierka Wasabi nie wykazuje działania przeciwko przetłuszczaniu, dlatego jej nie wybrałam. 

Trzecim produktem jest Seal the Deal, czyli kuracja laminująca. Cóż… Nie ukrywam, że dorzuciłam to sobie, bo był to produkt limitowany. Spoiler do dalszej części wpisu. :D Na całe szczęście w tym momencie jest wprowadzony jako produkt sezonowy, bo nie wyobrażam sobie mojej pielęgnacji bez niego. 

Stan mojej skóry głowy i włosów – wtedy  

Koniecznie muszę wspomnieć, z czym te produkty musiały się zmierzyć. Mój stan skóry głowy w zimę się pogorszył – niby nic dziwnego, ale nie chodziło tutaj tylko przetłuszczanie się od czapki. Cóż, z dermatologiem nie było mi po drodze w tamtym czasie, jednak winowajcę tego stanu rzeczy znalazłam. Nie była to twarda woda ani chlor. Także nie było to spowodowane stresem, jak podejrzewałam, bo w okolicy sesji było gorzej. Po sesji lepiej, a potem znowu gorzej. Winowajcą okazał się szampon z Crazy Hair. Na początku wydawało mi się, że dobrze działa. Zupełnie nie skojarzyłam, że w domu używałam czegoś innego. Uświadomiłam sobie to na koniec kwietnia, kiedy przez dwa tygodnie go nie używałam, a gdy go użyłam, uderzył mnie chemiczny odór. Na początku zapach tego produktu, to była chemiczna jagoda, znośne, ale później był to dla mnie okropny smród, do którego się pewnie przyzwyczaiłam przez półtora miesiąca regularnego używania. Było to sporym utrudnieniem dla tych produktów.  Odkąd go przestałam używać, jest znaczna poprawa jej stanu.

Wzmożonego wypadania włosów nie zauważałam. 

Moje włosy się kręcą, jednak ciężko mi określić ich skręt. Najwięcej pasm jest o typie skrętu 2b i 2c, ale zdarzają się o pasma o skręcie bliskim 2a i 3a. Wszystko zależy. Jedyne, co jest pewne, że mocniejszy skręt mam gdzieś od żuchwy. Między czubkiem głowy a żuchwą są falowane. Ich porowatość jest średnia, w kierunku niskiej. Nie są podatne na prostowanie. Kręcą się, potrafią mieć skręt zdefiniowany (przy odpowiedniej stylizacji), jednak ciężko jest mi go utrzymać przez cały dzień. Są gładkie, rzadko się puszą.


Peeling kwasowy Squeaky Clean

Cena: 75 zł
Pojemność: 150 ml
PAO: 6 miesięcy
Wegański: Tak
Skład: Aqua, Panthenol, Arginine PCA, Tartaric Acid, Lactic Acid, Glycolic Acid, Maltodextrine, Shikimic Acid, Citric Acid, Xanthan Gum, Malpighia Glabra Fruit Juice, Glycerin, Inulin Lauryl Carbamate, Biosaccharide Gum-1, Sodium Levulinate, Potassium Sorbate, Trisodium Ethylenediamine Disuccinate, Sodium Hydroxide, Parfum, d-Limonene, Linalool, Citral.

Kwasowy peeling, który można stosować do skóry głowy i… twarzy. Raz użyłam go na ramiona, ale więcej tego nie powtórzyłam z braku czasu.  Jest dość lejący się, łatwo można go wydobyć z opakowania. Jego naturalną właściwością jest to, że ciemnie po pewnym czasem i jego barwa zmienia się z żółtej na brązową. Jest on naprawdę mocny. Uważajcie latem, bo może fotouczulać. Jeśli wychodzicie na słońce po jego użyciu, koniecznie mocny SPF na twarz i ciało oraz zasłaniajcie przedziałek.

W jego składzie znajduje się kombinacja czterech kwasów: winowego, mlekowego, glikolowego i szikimowego. Bazą produktu jest arginina i pantenol, których zadaniem jest nawilżenie. W ten sposób peeling zachowuje mocne działanie złuszczające, ale nie podrażnia skóry głowy, gdy jest stosowany zgodnie z zaleceniami producenta.

Użycie 

Peelingu stosowałam raz na tydzień albo dwa w zależności od potrzeb. W moim przypadku optymalnym czasem było trzymanie go przez 8 minut na głowie. Następnie zmywałam go, myłam dwa razy delikatnym, nawilżającym szamponem i na koniec używałam Grasshopppera. Raz przetrzymałam ten peeling nieco dłużej i miałam lekko podrażnioną skórę, co nie trwało długo.
Na twarz nakładałam go z podobną częstotliwością albo nieco rzadziej. Trzymam 5 minut. Zmywam pianką, tonik (czyli znowu Grasshopper) i krem z tołpy.
Na ramionach trzymałam go 10 minut, a następnie zmywałam ciepłą wodą i żelem.

Wydajność 

Ciężko jest mi ocenić zużycie tego produktu przez jego opakowanie. Wydaje mi się, że nie jest tak wydajny jak wcierka, którą stosowałam częściej. Mam wrażenie, że zostało go około 1/3 opakowania. Ostatnio używałam go jakoś w maju, a piszę to w połowie czerwca. Kiedy go zużyję — nie wiem, ale nie wykluczam, że może mi starczyć na dłużej niż zakładałam.

Efekty

Tutaj były bardzo dobrze widoczne, nawet gołym okiem. Bardzo dobrze radzi sobie złuszczaniem suchej skóry i nadbudowy produktów. On ją dosłownie rozpuszcza. Po jego użyciu czuć oczyszczenie i świeżość skóry głowy.
Na twarzy czuć podobnie. Widać gładkość, skóra po prostu oczyszczona. Ze zrogowaconą skórą na moich ramionach poradził sobie również rewelacyjnie. 


Wcierka Grasshopper 

Cena: 75 zł
Pojemność: 100 ml
PAO: 6 miesięcy 
Wegański: TAK
Skład: Aqua, Saccharomyces Cerevisiae, Humulus Lupulus (Hop) Extract, Panthenol, Propanediol, Glycerin, Inulin Lauryl Carbamate, Gluconolactone, Sodium Levulinate, Potassium Sorbate.

Demon wydajności! Dosłownie. Produkt, który może być stosowany jako wcierka do włosów, ale także tonik do skóry twarzy. Wcierka ma za zadanie regulować skórę głowy i nawilżać, a także przewdziałać nadmiernu wypadniu włosów. W przypadku stosowania tej wcierki jako toni do twarzy, najlepiej sprawdzi się cerze mieszanej, ale moja cera normalna też jest zadowolona. 
Jednym z najważniejszych składników aktywnych jest lupeina, która znajduje się w ekstrakcie z chmielu. Ma działanie bakteriobójcze w stosunku do bakterii gram dodatnich i gram ujemnych, dzięki czemu warto ją stosować przy problemach z łupież. Z kolei ekstrakt z drożdży zawiera aminokwasy o właściwościach nawilżających, polipeptydy oraz witaminy i mikroelementy, który wywierają pozytywny wpływ na stan skóry głowy.  
Wcierka jest w masywnym, szklanym opakowaniu, które ciężko jest zbić. 

Użycie

W zależności od tego ile byłam w domu, to używałam jej od dwóch do czterech, czy nawet pięciu razy w tygodniu jako wcierki i codziennie jako tonik do twarzy. Później, gdy w domu byłam tylko na weekendy, miałam wrażenie, że tego produktu nie ubywało.
Jako wcierki używałam tego produktu po myciu skóry głowy, tak jak zaleca producent, oraz na suchą skórę głowy. W obydwu przypadkach nie obciążała włosów, nie było wrażenie, jakby włosy były nieświeże. W moim przypadku na całą głowę stosuję ok. 6-7 psiknięć.
Jako toniku psikam trzy razy na twarz i wystarcza. Ostatnio nieco więcej, bo zależy mi, żeby zużyć ten produkt. 

Wydajność

Jak wspominałam, ten produkt jest niezwykle wydajny. W lutym, kiedy była to moja „główna” wcierka i tonik, ciężko mi dostrzec, że ją zużywam. Gdzieś na początku marca zauważyłam, że zużyłam około 1/6 pojemności. Póżniej gdy patrzyłam, to właśnie taką ilość zużywałam w ciągu miesiąca. PAO tego produktu to 6 miesięcy, więc uważam to za dobry wynik i cały produkt zostanie zużyty przed końcem tego czasu. 

Efekty 

Pierwsze efekty ciężko mi było jednoznacznie ocenić, bo to, co ta wcierka koiła, ten nieszczęsny szampon od nowa rujnował. Do tego nie jest to jedyna wcierka, którą stosuję na porost włosów. Zdecydowanie wydłuża świeżość włosów i zauważalnie reguluje wydzielanie łoju. W zimę myłam włosy co dwa dni, ale gdybym zdecydowała się być co trzeci dzień, nie byłoby tragedii. Obecnie mogę myć włosy co 3/4 dni.
Grasshopper świetnie się sprawdzał po kwasowym peelingu. Stosowałam to z obawy, że peeling mógł być za mocny i chciałam od razu łagodzić skórę głowy. Przy moim standardowym stosowaniu tego peelingu, nie odczułam żadnych nieprzyjemności. Nie wiem w jakim stopniu, to zasługa tego produktu.
W porównaniu z grudniem cały czas mam wysyp nowych włosów. Moje baby hairy rosną jak szalone i co chwilę widzę, że pojawia się nowa tura. Tutaj myślę, że to połączenie dwóch wcierek (Hairy Tale Cosmetics i Sattvy) z peelingiem pozwoliło na ich wzrost, a przede wszystkim jest to zasługa regularności we wcieraniu i masażu skóry głowy. 
Wcierka naprawdę dobrze daje sobie radę z łagodzeniem skóry głowy i jej nawilżaniem. Można to odczuć przy regularnym użyciu. Szybko się wchłania w skórę głowy. 


Kuracja laminująca Seal the Deal 

Cena: 65 zł
Pojemność: 50 ml
PAO: 6 miesięcy 
Wegański: NIE
Skład:  Aqua, Collagen, Coco Caprylate/Caprate, Lactic Acid, Avocado Oil Aminopropanediol Esters, Grapeseed Oil Aminopropanediol Esters, Raspberry Seed Oil/Tocopherol Succinate Aminopropanediol Esters, Sodium Hyaluronate, Phenoxyethanol, Benzoic Acid, Hydroacetic Acid, Citronellol, Geraniol, Hexyl Cinnamal, Hydroxycitronellal, Parfum.

Seal the Deal (foczka) to produkt sezonowy, ponieważ w jego składzie znajdują się ceramidy, kolagen oraz kwas hialuronowy z rybich skór. Rybie skóry to produkt, który jest odpadem w przemyśle spożywczym i sprzedawany jest wyłącznie raz w roku w sezonie. Jego powrót do sklepu marki jest planowany na jesień.
Produkt jest w opakowaniu typu air less z białego plastiku, dlatego nie widać jego zużycia. Ma konsystencję glutka, która upłynnia się i traci swoje właściwości w temperaturze powyżej 25 stopni, dlatego latem producent zaleca trzymać produkt w lodówce. Ma specyficzny zapach – białkowy, rybi. Różnie jest określany. Mnie akurat pachnie takim jeziorem, ale nie jest to dla mnie w żaden sposób nieprzyjemne. 

To tak wielofunkcyjny produkt, że muszę się posłużyć grafiką ze Instagrama marki. 

Użycie 

Sama stosowałam ten produkt jako:

    • kurację laminująca,

    • żel lub BS do stylizacji włosów, 

    • do reanimacji skrętu,

    •  na skórę głowy dla nawilżenia i odżywienia,

    • serum na twarz.

Zależnie od sposobu użycia, stosowałam od 0,5 do 2 pompek produktu. Dwie pompki stosowałam wyłącznie do laminacji włosów. Najczęściej na włosy i twarz nakładałam jedną pompę produktu i było to wystarczające. 

Stosowałam różnie. Czasem raz w tygodniu na włosy, czasem dwa, a innym razem raz na dwa tygodnie. Na skórę głowy nakładałam nieregularnie, chyba średnio wychodziło dwa razy w miesiące. Na twarz nieco częściej, ale również nieregularnie.

Wydajność:

Ze względu na typ opakowania nie jest w stanie określić zużycia. Starałam się używać go maksymalnie oszczędnie, bo chcę go używać jak najdłużej i być może świadomie oleję PAO.
Jest to produkt, który daje maksymalnie dobre efekty przy minimalnej ilości produktu. Do tego stosowałam na kilka różnych sposobów, w różnych kombinacjach i z różną częstotliwością. W niektórych myciach nakładałam go skórę głowy, twarz i włosy. Te fakty utwierdzają mnie w przekonaniu, że jest to produkt wydajny.

Efekty:

Nic, ale to NIC tak nie podbija i definiuje skrętu jak Seal the Deal. Po jego użyciu zawsze mam bardzo ładne ruloniki i drobniejsze loki, co ciężko mi osiągnąć używając innych produktów.
Oprócz tego włosy są miękkie, gładkie, lśniące i mięsiste, czyli same zalety.
Skórę głowy nawilża, niweluje uczucie ściągnięcia. Nie miałam również żadnych nieprzyjemności po jego użyciu, takich jak swędzenie czy łupież.
Seal the deal dzięki zawartości ceramidów sprawił, że nie mam w tym momencie żadnych rozdwojonych końcówek. Ostatnio włosy podcinałam na początku grudnia, więc od tego czasu minęło ponad pół roku. Zwykle po około czterech miesiącach pojawiały się u mnie pierwsze rozdwojenia.
Bardzo fajnie odżywia też skórę twarzy. Raczej polecam stosować to doraźnie, jako taki mocniejszy kop odżywienia. Ja stosowałam to właśnie w takim celu, gdy czułam, że twarz potrzebuje czegoś więcej. Efekt to po prostu widocznie nawilżona skóra, nieco bardziej sprężysta. Od razu po jego nałożeniu używałam kremu.


Krótko mówiąc - kosmetyki Hairy Tale Cosmetics to produkty, które są przemyślane, stosunek wydajności do ceny jest w moim odczuciu bardzo dobry. Ich niewątpliwą zaletą jest to, że są wielozadaniowe. Na pewno będę wracać do peelingu i foczki. Będę chciała przetestować jeszcze wcierkę Wasabi, żel Lemur Lemon i sera olejowe. 

Morderczy obóz - „Skrzynia w lesie” Maureen Johnson


Cześć!

Przychodzę do Was z niedawno zapowiedzianą recenzją. Brakowało mi dłuższego pisania o książkach, zaczęłam też inną książkę pod kątem recenzji, ale nie mogłam się w nią wczuć i zrobiłam sobie od niej chwilową przerwę. Mam nadzieję, że niedługo ją skończę.

Trylogia "Nieodgadniony" to seria, która kojarzy mi się z wakacjami. Niby akcja dzieje się w szkole, ale czytałam tę serię latem, gdy za oknem świeciło słońce i było przyjemnie. Pamiętam, jak byłam zawiedziona, że "Ręka na ścianie" to koniec. Zagadka zaginięcia w Akademii Ellinghama została rozwiązania. Nawet nie sprawdzałam, czy autorka szykuje coś jeszcze. A tu proszę!  „Skrzynia w lesie” to czwarty tom przygód Stevie i jej przyjaciół. Jest poza trylogią o „Nieodgadnionym”, a rozwiązanie nowej zagadki mieści w tym tomie.  Przed jego przeczytaniem nie trzeba odświeżać sobie trylogii, ale lepiej będzie czytać te serie w kolejności wydania. Nie ma spoilerów do poprzednich tomów, lecz są nawiązania, które mogą być mylące.


Tytuł: Skrzynia w lesie
Autorka: Maureen Johnson
Tłumacz: Paweł Łopatka
|Wydawnictwo: Poradnia K
Liczba stron: 404
Data wydania: 27 października 2021 
Moja ocena: 9/10


W wakacje Stevie Bell, uczennica Akademii Ellinghama, która rozwiązała tajemnicę tej szkoły, nie ma co robić. Pracuje w sklepie, dopóki nie dostaje zaproszenia na letni obóz. Szczęśliwe Sosny to miejsce, gdzie wcześnie znajdował się obóz Wodospad Cudów, w którym na koniec lat siedemdziesiątych doszło do tragedii. Jeden z uczestników został znaleziony martwy, a jego przyjaciele, z którymi się wybrał do lasu, nie powrócili z niego. Rozwiązanie tej zagadki to zadanie dla Stevie Bell.  W porównaniu do zagadki Nieodgadnionego powinno być prościej – świadkowie tych wydarzeń wciąż żyją, są trzy prawdopodobne wersje zdarzeń, lecz czy któraś z nich jest prawdziwa? Stevie może i ma łatwiejszy dostęp do informacji, ale jest to sprawa dużo bardziej niebezpieczna. 


Początkowo obawiałam "Skrzyni w lesie", bo „Nieodgadniony” to dla mnie jest z najlepszych trylogii pod względem jej budowy. Moje obawy dotyczyły tego, że autorka nie zmieści się w tym tomie, będzie wątek, którego rozwinięcie mnie nie zadowoli albo zostanie wciśnięte po łebkach. Na całe szczęście, historia zgrabnie się zmieściła na 400 stronach, które pochłonęłam w jeden dzień. 

Po prostu się płynie! 

W historii są dwie linie czasowe – 1978 rok, w którym doszło do tragedii, i teraźniejszość, kiedy Stevie rozwiązuje zagadkę. Na początku więcej jest wspomnień z tej tragedii, które bardzo zachęcają do czytania. Teraźniejszość, dopóki Stevie nie trafia do obozu, nie jest zbyt wciągająca, ale jednocześnie chce się czytać dla scen z przeszłości. Dopiero kiedy zaczyna zapoznawać się ze sprawą, cała akcja nabiera tempa, zaczyna dziać się dużo więcej, a czytanie, jak dziewczyna rozwiązuję tę zagadkę to czysta przyjemność. Tak jak poprzednie tomy, ta historia zmusza do myślenia i rozwiązywania jej razem ze Stevie. Udało mi się odgadnąć, kto stał za jedną sprawą. Jednak to było dość proste i celowe, a w kwestiach kluczowych, czyli wydarzeniach z lat siedemdziesiątych, Maureen nie zawiodła mnie, a nawet trochę zmyliła. Rozwiązanie zagadki mnie zaskoczyło. Było naprawdę przemyślane i inteligentne, a ja nie mogłam przez to odłożyć tej książki.

Gdzieś do połowy książki akcja jest mało dynamiczna, jednak czytając po prostu się płynie przez historię. Jest to spowodowane tym, że Stevie skupia się na poznaniu historii, dlatego jej działań jest nieco mniej. Jednocześnie historia czwórki zamordowanych jest intrygująca i po prostu trzeba poznać jej zakończenie, dlatego czyta się dalej. Później Stevie zaczyna działać i wszystko przyspiesza, a do tego robi się niebezpiecznie. 

Wakacyjny klimat

Klimat tego tomu jest zupełnie inny niż trylogii. W trylogii dominowała aura tajemniczości i zagadek, które z czasem stawały się coraz bardziej mroczne. „Skrzynia w lesie” klimatem bardziej przypomina mi drugą część filmowej „Ulicy strachu”, gdzie akcja również miała na obozie i w podobnych latach. Wiecie, klimat takiego horroru dla nastolatków, niekoniecznie slashera (nie jest tutaj tandetnie), gdzie niby czuć wakacyjną lekkość, nie jest przerażający, ale czuć ten mrok i odrobinę grozy. Z założenia jest to kryminał, jednak to skojarzenie z horrorem jest dużo mocniejsze.

Bohaterowie

Kwestia bohaterów jest ciekawa. Ze wszystkich dominuje najbardziej Stevie, następnie za nią wysuwają się osoby zamordowane i siostra jednej z ofiar. Jest tutaj więcej Davida, a pozostałe postaci, w tym Nate i Janelle, to po prostu tło dla fabuły. 

W Stevie lubię jej sposób rozwiązywania zagadek. Jeśli nie znajduje rozwiązania zagadki od razu, to cały czas ją to nurtuje i powraca do tego myślami, dopóki nic nie wymyśli. Jest mi to naprawdę bliskie, sama tak mam w trakcie nauki czy robienia raportów. Później przychodzi olśnienie. W najmniej oczekiwanym momencie i pozornie sposób, w jaki ono przychodzi, jest bez sensu, Jednak Stevie (i ja także) jesteśmy w stanie przedstawić swój tok myślenia tak, że wszystko jest logiczne i wiadome. Nie mogę nie wspomnieć, że Stevie zmaga się ze stanami lękowymi. W moich oczach czyni ją to bardziej autentyczną i wciąż uważam to za dobrą odmianę po bohaterkach, które wciąż są odważne i altruistyczne.

Cieszę się z powrotu Davida. Mój stosunek do niego się zmieniał. Najpierw nie przepadałam za nim, potem go polubiłam, potem mnie wkurzał, ale chyba wreszcie mogę naprawdę powiedzieć, że lubię tę postać. W tym tomie jest sympatyczny i stara się zrozumieć Stevie i jej pomóc. Podoba mi się jego podejście do swojej sytuacji, bo jest naprawdę dojrzałe.
Janelle nie rozwijają się w tym tomie, za to w Nicku zachodzi drobna zmiana. Ich obecność jest po prostu miłym dodatkiem. Mają swój czas, ale nie są tutaj najważniejsi. 

Podoba mi się przybliżenie wszystkich czterech ofiar. Stały się naprawdę realne, mimo że nieco stereotypowe. Todd – chłopak z bogatej rodziny, który sprawia kłopoty. Diana – zagubiona rockmenka. Eric – zabawny chłopak, wzbudza sympatię i jest dilerem. I Sabrina, która zupełnie do nich nie pasuje. Idealna uczennica, idealna siostra, idealna córka. Sabrina to największa zagadka tej historii, którą trzeba rozwiązać. 

Nie mogłam się oderwać od historii. Im bliżej końca, tym ciężej mi było zostawić tę książkę. Uparcie czytałam, aż poznałam zakończenie, przez które zaniemówiłam. Naprawdę mózg mi wybuchł i trudno było mi zebrać myśli. Podoba mi się zmiana klimatu. Jest naprawdę wakacyjnie, lekko i jak z horroru dla nastolatków (co ja poradzę, lubię ten klimat). Cieszę się, że ta powieść powstała, bo widzę, że przygody Stevie Bell mają potencjał na bardzo rozbudowaną serię powieści kryminalnych dla młodzieży. Dobrze, że autora nie ograniczała się tylko do murów Akademii Ellinghama i zaczyna maksymalnie wykorzystywać jej potencjał. Na jesieni będzie premiera piątego tomu, ale nie wiem, czy w Polsce, czy za granicą. 


Sprawdź, gdzie kupić: 


Widżet działa jak link afiliacyjny. Gdy kupisz produkt, wchodząc do sklepu przez ten widżet, otrzymam prowizję od sprzedaży.

Drobne pozytywy





 Cześć!

Siedzę, kotłują mi się w głowie pomysły, a ja nie wiem, co wybrać, dlatego chcę napisać, co u mnie. Wpis zaczynam po raz drugi, bo przecież ostatnio dużo czytam, a żadna książka nie jest na tyle interesująca, żebym jej poświęciła cały wpis na blogu i tak przypadkiem zaczęłam pisać znowu "Krótko o książkach". Myślę, że przeczytacie to w przyszłym tygodniu (oby nie było faila, że zapowiadam się za wcześniej). 

W tym momencie, kiedy zaczynam to pisać, naprawdę optymistycznie siedzę, piszę i kończę ten ciężki tydzień. Cóż, w głowie traktuję tydzień od poniedziałku do piątku, weekend to weekend. Nieco lżej mi wtedy. Całe dwa ostatnie tygodnie na uczelni były dla mnie męczące. Dużo fajnych rzeczy się działo, ale przeżyło się na to, że wracałam dość późno. W połączeniu z zajęciami na uczelni od 8 rano codziennie jest niezbyt przyjemne. Preferowałabym godzinę 9 albo chociaż 8:30, ale niestety. Jedyny plus tego jest taki, że jest to codziennie i już się przyzwyczaiłam, więc nie ma dla mnie takiego szoku.
W momencie, gdy to publikuję, mija tydzień od rozpoczęcia pisania. Ten tydzień był lżejszy, satysfakcjonujący, ale piszę, żeby nie myśleć o kolokwium. Weszłam, napisałam i wyszłam, szanse na zdanie mam dużo, może jednej części nie zaliczę. 


Także mam w tym momencie zadziwiająco dużo energii. Tylko już czuję, że zaczyna mnie ona powoli opuszczać. Nie dziwię się, bo wstałam dziś przed 6, a wróciłam do domu na 18. Dziś byłam na wycieczce z uczelni i zwiedzałam laboratorium kosmetyczne. Bardzo ciekawe doświadczenie, najbardziej mnie zaciekawiła kontrola jakości. Chociaż laboratoria technologiczne też było ciekawe. Najbardziej nużąca była dla mnie linia produkcyjna, ale to chyba kwestia hałasu i tego, że nie było dobrze słychać, co przewodnik mówi, więc nie byłam w stanie się zaciekawić. 


Jestem podekscytowana na myśl o czerwcu, bo zaczyna się naprawdę dobrze i zapowiada się obiecująco. Co prawda, mam sesję (nawet dobrze ustaloną i stacjonarnie), ale jakoś to nie burzy mojego pozytywnego nastawienia. 

Nie wyrobiłam się ze wpisem na weekend, ale mogę dać więcej pozytywnych rzeczy, które miały miejsce w moim życiu. Może kojarzycie koncept dziennika wdzięczności i samej wdzięczności. Wypisywanie pozytywnych rzeczy, pomaga znajdować więcej pozytywnych rzeczy. A ja po prostu chcę podzielić się tymi kilkoma pozytywnymi rzeczami, które nie są wielkie, ale dały mi dużo radości. 

Poniedziałek był dla mnie bardzo przyjemny. Przede wszystkim dostałam zielone światło i będę mieć praktyki w szkole, w której chciałam. Myśl o tym, że muszę je sobie załatwić, po prostu mnie przerażała, bo wymagała ode mnie rozmowy z obca osoba i nie miałam pewności, czy mnie przyjmą. Rozmowa trwała 5 minut i efekt jest dla mnie zadowalający. W ogóle jej długość, to coś, co na mnie robi wrażenie. Często zwlekam z załatwianiem spraw „urzędowych” lub dzwonieniem gdzieś, bo boję się, ze będzie to trwało w nieskończośc. Ostatnio udaje mi się tę niechęć pokonywać, bo zauważyłam, ze w moim przypadku takie telefonu to kwestia maksymalnie dwóch minut. 


Druga bardzo pozytywną rzeczą jest współpracują z wydawnictwem Moondrive. Trzy lata temu napisałam krótką opinię o „Losing Hope”, która została umieszczona wewnątrz okładki nowego wydania. Jestem z tego naprawdę dumna! Chociaż nie byłam w stanie w to uwierzyć, dopóki książka do mnie nie przyszła. Akurat tak się złożyło, że przez ten tydzień widziałam ją tylko na zdjęciach, ale dziś w końcu wrócę i będzie cała moja! 




Hej, hej! Tej post powstawał od początku miesiąca i jego publikacja wciąż się przekładała. Najpierw padłam ze zmęczenia, potem uznałam, że lepiej poczekać aż będę mieć książkę i… w mojej okolicy pojawiły się problemy z zasięgiem. W mieście studenckim nie miałam czasu na publikacje przez te trzy przed Bożym Ciałem, dlatego publikuje to, gdy znów tutaj jestem. Mam napisane dwa wpisy, które zaplanuję do końca czerwca, a potem zobaczę.