Kontynuacja mieszająca w głowie - "Dom Wiedźm" Adam Faber





Hejo!
Dziś pora na recenzję „Domu Wiedźm” Adama Fabera. Na wstępie zapraszam do recenzji poprzedniego tomu, jeśli nie czytaliście. 
Emocje towarzyszące mi po przeczytaniu obu części są zupełnie różne. Po „Mieście snów” nie mogłam wytrzymać, od razu siadłam pisania recenzji i nawet to musiałam przerwać, aby dostać drugą część. Tutaj było inaczej, końcówka dała wiele emocji, że musiałam przerywać czytanie, co chwila, aby się z nich otrząsnąć. Do tego nie dałam rady przeczytać 20 ostatnich stron tego samego wieczoru i kończyłam to rano. Kolejne 24 godziny minęły aż to wszystko się we mnie przetrawiło, abym mogła siąść do pisania recenzji. Za możliwość przeczytania tej książki również dziękuję Wydawnictwu WeNeedYA




Tytuł: Dom Wiedźm 
Seria: Krew Ferów #2
Autor: Adam Faber 
Wydawnictwo: WeNeedYA 
Data wydania:16 września 2020 
Moje ocena: 8,5/10 


Pierwszy raz jest mi tak ciężko napisać zarys fabuły. Przede wszystkim chcę uniknąć spoilerów. 

Po powrocie do Finfolk March Sky, Callen Malloway i Piątek ponownie utknęli w koszmarze, ale tym razem mieszającym się z rzeczywistością. Klątwa władczyni Miasta Snów dopadła ich miejscowość i jedynym bezpiecznym miejscem jest Dom Wiedź Malloway. 


Książka bardzo mi się podobała, ale przez kierunek w jakim została poprowadzona fabuła, potrzebowałam po prostu więcej czasu, aby to wszystko przeanalizować i przemyśleć. Przez pierwszą część fabuła jest nienaganna – ciekawa, dowiadujemy się więcej o korzeniach bohaterów, widzimy dalszą naukę magii i szukanie sposobu na pokonanie Wyrd. Za to końcówka… Wow! Autor nieco namieszał, kilka wątków się tam zbiegło. Działo się coś, co chwilę po prostu… Pan Adam Faber tak to ograł, że nawet możliwy do przewidzenia wątek, mnie zaskoczył! 

Mam pewne zastrzeżenia co do rozłożenia akcji w czasie. W pierwszej części książki akcja trwała kilkanaście dni, co jest jednym z moich ulubionych rozwiązań. Tutaj mamy bezpośrednią kontynuacji, ale wszystko kończy się w grudniu. Mamy pół roku na 500 stronach, z czego wrzesień, październik, listopad i większość grudnia było pominięte jako „niezbyt istotne dla fabuły”, „wciąż to samo”, tylko jakieś kluczowe wydarzenia. Zabrakło mi też obchodów Halloween, bo pewne zdarzenie przeszkodziło. Trochę mnie to męczyło. Łączy się to z drugą rzeczą, przez którą ciężej mi się czytało, czyli motyw uwięzienia. Świadomość, że bohater nie za bardzo może się ruszyć poza jakieś inne miejsce, bo grozi mu niebezpieczeństwo albo inna kara, po prostu mnie męczy. 

Magia i jej nauka znowu jest bardzo dokładnie wyjaśniona. Momentami odnosiłam wrażenie, że aż za dokładnie. Po prostu czasem było zbyt wiele informacji i zamiast w pełni rozjaśniać, to nieco mi to mieszało w głowie.
Świat Jaaru dalej zachwyca i wprowadza taki jesienny klimat. Chociaż tutaj niekiedy jest przerażająco i  mrocznie. Nie chciałabym się znaleźć w skórze bohaterów. Fajnie też uzupełniają to legendy i wizje, które czasem się łączą. Dzięki temu też Irma i Cleto wydają się bardziej żywe, ale też bardziej tajemnicze. 

Przez sposób prowadzenia fabuły, te legendy i wizje March fabuła dostała dużo większej głębi. Jednak nie obciążyła jej, żeby czytało się to bardzo ciężko (mój problem wynikał z czegoś innego, podkreślam). Zresztą, różnica jest taka, że czytałam tę książkę tydzień, a poprzednią część właściwie wchłonęłam w dwa, a łącznie zajęło mi cztery. To nie jest duża różnica, a „ciężej” wynika z tego, że nie potrafiłam przeczytać więcej niż 100 stron „Domu Wiedźm”. Dla porównania jednego dnia przeczytałam 300 stron „Miasta Snów”. 


I teraz bohaterowie… Zastanawiam się, czy to nie jest najmocniejszy punkt tej serii. W poprzedniej części ne wspomniałam, że każdy z bohaterów jest nieco egoistyczny. Każdy z nich ma władny cel do osiągnięcia, ale przy tym niezbędna jest współpraca. Ogólnie zżyłam się z bohaterami bardziej niż myślałam. Niekiedy bolało mnie to, co ich spotykało, a na sam koniec miałam ulgę pomieszaną z przykrością. 
March przechodzi w tej części bardzo dużą zmianę. Nie dość, że uczy się swojej mocy, to jednocześnie uczy się pokory. Wiele zdarzeń ją kształtuje, nabiera więcej doświadczeń i większej świadomości. Jednocześnie czuć jej strach, ale też motywację do pokonania Wyrd. Jest bardzo zawzięta i niecierpliwa. 
Z kolei Callenem jestem zauroczona. Przede wszystkim znika jego tajemnicza aura, ale wcale mu to nie ujmuje uroku. Udaje mu się odnaleźć coś czego szuka, pewien sposób poznajemy jego historię. Poznajemy go z innej strony, bardzo opiekuńczej, ale też nie tak ufnej. 

Znowu, nie chcę spoilerować, ale muszę napisać, że pojawił się tutaj bohater, na którego bardzo liczyłam. Jednak ten wątek nie został poprowadzony tak, jakbym chciała, ale później bardzo mi się spodobał ten zabieg. I zszokował. Prawie się popłakałam. Kolejnymi osobami, które lepiej poznajemy są Irma i Cleto. Mamy obraz ze wspomnień Piątka i Callena, ale także wizje March i nie do końca to się ze sobą łączy. Chciałabym przeczytać chociaż jedną książkę poświęconą siostrom.

Poznajemy także pojedyncze Fery, które pokazują, że nie wszystkie z tych istot są takie złe. Poznanie ich jest bardzo ciekawe – są tacy romantyczni, ich opisy są bardzo ozdobne i takie liryczne. Nie wszystkich, bo mamy też do czynienia z wygnanym Ferem, co jest w ogóle ciekawe. Całość tego ludu z Aisligen wciąż jest tak nieprzychylna, ale bardzo mnie ciekawi, jak to będzie wyglądało w kolejnej części.


„Dom Wiedźm” pokazuje tajemnice kryjące się w Finfolk. Jest niesamowicie dobra kontynuacja, która wiele razy zaskakuje dość nietypową fabułą. Nie są to jakieś wybitne przewracające wszystko do góry nogami zwroty akcji, ale z pewnością nie dają tego, czego oczekiwałoby się od takiej książki. Jest tutaj wiele tajemnic – mrocznych i mniej mrocznych, które łączą się ze znanymi nam wątkami. W połączeniu z niesamowitymi bohaterami to naprawdę wybitna książka i godna polecania. Bardzo czekam na kolejną część, bo to co tutaj się wydarzyło rozwaliło mi mózg i nie mogę się doczekać konsekwencji tych zdarzeń.

O najlepszej marce ubrań - SkyDance


 Hejo!

Dzisiaj (znowu) wpis, do którego się zbierałam od początku wakacji. Jest to wpis o ubraniach z mojej ulubionej marki, czyli SkyDance. Najstarsze ubrania z tej firmy mam 1,5 roku i co trochę moja kolekcja się powiększa. W tym momencie mam dwie koszulki, bluzę, cztery tennis skirts, spódniczkę mini i sukienkę. Moje siostry również uwielbiają tę markę, mają kilka rzeczy i też są bardzo zadowolone. Na końcu wpisu znajduje się link do kodu rabatowego. Wpis będzie aktualizowany, kiedy będę mieć nowe kody.

SkyDance jest to polska marka, założona w 2014 roku. Co więcej, marka stara się, aby produkcja przebiegała od początku do końca w Polsce. Ubrania są w stylu alternatywnym, grunge i tak dalej (na tym się nie znam), ale w mój gust po prostu trafiły. Ich ubrania są zniewalające, unikalne. Fani marki w pewien sposób biorą udział w tworzeniu nowych produktów, bo często na Instagramie pokazywane są wzory tkanin, które można ocenić, czy się podobają czy nie. Na tym koncie również często można zobaczyć kulisy powstawania produktów lub posłuchać, jak coś powstaje. 
Bluzy i koszulki SkyDance posiadają certyfikat Oeko-tex® standard 100, co oznacza, że ich materiały nie zawierają żadnych chemikaliów, które byłyby alergenne i rakogenne. Oprócz marka stara się ograniczyć swoją szkodliwość dla środowiska i poczyniła ku temu kilka kroków. Jednym z nich jest szycie ubrań w małych nakładach, aby w przypadku niewyprzedania nie zmarnowało się w magazynie.  Drugim ograniczenie foliowych opakowań na rzecz kartonu i bawełnianego sznurka. Niedawno Gabi (dziewczyna, która to założyła) opowiadała, że znaleźli opakowania z dodatkiem, który pozwala je rozłożyć na produkty neutralne dla środowiska. 

Najważniejsza rzecz — JAKOŚĆ. Już po samym wyliczeniu, ile mam rzeczy, możecie się domyślić, że darzę tę markę zaufaniem. Jakość ich produktów jest najwyższa. Kolory nie blakną, nadruki utrzymują się niemalże nienagannie, nic nie rozciąga, wszystko trzyma się swojego fasonu. Wiem, że posłużą mi jeszcze lata
Jedyne co może odstraszać to ceny, ale na stronie jest wszystko przejrzyście opisane, skąd one wynikają.  Poniższa grafika pochodzi ze strony sklepu skydance.pl.  Spódniczki mini kosztują ok. 100 zł, koszulki od 65 do 95 zł. Bluzy 150-190 zł. 




Zastanawiam się, od czego zacząć, z czego jestem najbardziej zadowolona, a chyba ze wszystkiego tak samo. 

Tennis skirts to chyba mój faworyt. Spódnice, które bym mogła nosić codzienne, a wcześniej w większości czułam się źle. Długość jest idealna, jak na spódniczkę mini. Mam 171 centymetrów wzrostu i dość długie nogi. Spódniczka nie jest za krótka, zasłania wszystko, co potrzeba — rozmiar M i długość 42 cm. Spokojnie, jeśli komuś się podobają, to pod koniec tego roku będzie kolekcja dla wysokich. Są także spódniczki midi na stronie, ale ja ich nie mam — nie wydaje mi się, żeby to był krój. 
Tutaj kilka ujęć tennis skirt w akcji. Są to plisowane spódniczki mini, bardzo urocze, a jednocześnie uniwersalne. Zdjęcia z różnych okresów. 









Tak prezentują się kolory, które mam w codziennym świetle. Bez żadnej  dodatkowej obróbki. Część kolorów po prostu znika po wyprzedaniu nakładu, a na ich miejsce wchodzą nowe. 

Koszulki i bluzy mają krój uniwersalne. Kolory są różne od klasycznej bieli i czerni po prześliczny fiolet, błękity, czerwień. Ostatnio weszły T-shirty z ręcznie wyszywanym haftem, które zastąpią zwykłe nadruki. Jeszcze nie wszystkiego koszulki z nadrukami się wyprzedały, więc może część z Was zachęcę. 



A tutaj zbliżenie na nadruki. Obie rzeczy mam jakieś 1,5 roku, a nadruki są w stanie nienagannym. Szczególnie nadruk z bluzy. Ten z koszulek minimalnie się sprał i przybliżając się widać, jakieś drobne pęknięcia, ale patrząc z normalnej odległości, nie rzuca się to w oczy. Bluza się lekko zmechaciła, podejrzewam, że nie w pełni się zastosowałam do zaleceń, jak to prać.



Sukienkę oraz spódnicę w szachownicę miałam na sobie dwa razy. Jestem zadowolona, ale to jeszcze nie jest tak dobrze przeze mnie znoszone, abym mogła Wam to pokazać. Polecam też bieliznę — mega wygodne staniki i majtki. 
W tym sklepie na pewno jeszcze nie raz coś kupię — poluję na szorty, bo są bardzo fajnej długości. Więcej koszulek, bluz... Cóż... Jak będą mieć jeszcze zwykłe spodnie, to będę mogła po prostu ubierać się tam w całości. 





W tym linku znajdziecie mój kod zniżkowy na 10% - LINK
Może z niego skorzystać nieskończona liczba osób, które jeszcze nie zamawiały ze SkyDance. Jest ważny przez 3 miesiąc od 01.06.2022 r. 

Odrobina magii idealna na jesienny wieczór - "Miasto Snów" Adam Faber


 

Hejo!

Dziś przychodzę z recenzją książki, w której się właśnie zakochałam. Jestem oczarowana tym w światem, a w dodatku to książka, w której znalazłam coś, czego szukałam od kilka lat. Może nie w 100% w formie, której szukam, ale zostałam usatysfakcjonowana. W dodatku książka z klimatem, który jest idealny na jesień. Jak wczoraj wróciłam do domu, to tylko zrobiłam sobie ciepłe kakałko, bo tak mi pasowało do klimatu tej książki. Dla fanów kakao, gorącej herbaty i swetrów to "Miasto Snów" to będzie idealny wybór. Bardzo dziękuję wydawnictwu WeNeedYA za przesłanie książki i możliwość jej przeczytania.


Tytuł: Miasto Snów 
Seria: Krew Ferów
Autor: Adam Faber
Wydawnictwo: WeNeedYA
Data wydania: 13 maja 2019
Moja ocena: 10/10


March Sky jest inna. Ciężko nawet określić, czy jej inność jest niezwykła czy po prostu dziwaczna, ale jest wystarczająca, aby być powodem do wyśmiewania. Dziewczyna ma przyjaciółkę i obie zdają się być równie dużymi ofiarami losu. Do problemów dziewczyny dołączają dziwne sny, stany OBE, tajemniczy chłopak, który ją śledzi, gadający kot. March myśli, że zwariowała, a ukrywana przez matkę tajemnica zmusza ją do ucieczki z domu. To dopiero początek wszystkich przygód i koszmarów. 


"Krew Ferów" to seria osadzona w uniwersum "Kronik Jaaru". Opis mnie zaciekawił, a później dopiero zorientowałam się, że te książki należą do tego uniwersum. Doszłam do wniosku, że raz kozie śmierć i zgłosiłam się do naboru recenzenckiego. Pewnie będzie więcej osób, które nie zorientują, że to należy do konkretnego uniwersum lub nie mają w planach "Kronik", więc głos osoby, która ich nie zna, a to przeczyta z pewnością się przyda. Przez to też miałam pewne wątpliwości, a co jeśli świat będzie dla mnie niezrozumiały? A jeśli jest w jakiś sposób powiązane z tamtym? Wiedziałam też, że "Kroniki Jaaru" są bardziej dla młodszych osób, tutaj spotkałam się z podobnym stwierdzeniem. W skrócie zaczynałam czytać i byłam pełna obaw. Jak się możecie domyślić, obawy był zbędne.

Styl pisania Adama Fabera jest niesamowity. Od pierwszego akapitu wprowadza w klimat powieści. Czyta się to bardzo przyjemnie i ciężko się oderwać. Z kolei klimat jest magiczny. Czuję, że to książka idealna na jesień, mimo że akcja toczy się w czerwcu. Po prostu magia, tajemniczość to coś, co idealnie towarzyszy podczas jesiennego wieczoru - polecam tak zrobić! Albo w chłodny poranek pod kocem. 

Świat był moją największą obawą. Co jeśli wszystko zostało wyjaśnione w tej poprzedniej serii, a ja się nie odnajdę?  Na szczęście nie! March całe życie żyłą w tym realnym świecie, więc sama musi się wszystkiego nauczyć i zrozumieć świat astralny. Wyjaśnia jej to Callen, z którym ma zadziwiająco wiele wspólnego. Podstawowe informacje są szybko opowiedziane, bo bohaterowie także nie mają zbyt dużo czasu. To może się części nie spodobać, że dowiadujemy się większości podstawowych informacji z jednego rozdziału. Dla mnie rozwiewało to moje największe wątpliwości, a jednocześnie czuć było, że Callen nie mówi wszystkiego. Później dowiadujemy się więcej o magii, jakimi rządzi się prawami, o jej rodzajach i jak powinno się nią władać. Wszystko poznajemy wspólnie z March, która jest bardzo utalentowaną wiedźmą i wielkość jej mocy pozwala nam się jedynie domyślać jej pochodzenia, które nie jest ono aż tak jasno określone. 
W świecie astralny poza magią ważną rolę pełnia sny. Uwielbiam ten motyw, więc skaczę z radości w duchu. Mamy tutaj świadome sny, stan OBE, ale też wizje przeszłości. Czytając czuje się, że można się wiele z tych snów nauczyć. Ten świat jest bardzo kolorowy, bardzo pobudził moją wyobraźnię. 
Dla kontrastu świat ziemski jest dość szary. Może trochę zielony od drzew, ale przede wszystkim czuć w nim nudę i rutynę, którą przerywają magiczne wydarzenia. Są drobne nawiązania do kultury - Szekspira i "Gwiezdnych Wojen". 


Dawno nie spotkałam takich bohaterów. Nie są kształtowani na takich superbohaterów, którzy uratują wszystkich ani też nie są typowymi złoczyńcami. Ten pierwszy motyw nieco mnie znudził... Zresztą, nie ma tutaj wiele samego ratowania świata. To bardziej walka o siebie i swoje dziedzictwo. 
March w pierwszej kolejności kojarzy mi się z tak banalnymi określeniami jak zbuntowana i niezrozumiana przez wszystkim. Te słowa to za mało, bo postać jest dużo bardziej złożona. Widać, że dziewczyna nie chce się poddać dręczącym ją osobom, co pokazuje pewną siłą i chart ducha. Jednocześnie ciężko jest ją okiełznać, jest nieufna, przez co podważa pewne autorytety. Nie jest przy tym idealizowana i widać, że nie jest wzorem do naśladowania. 
Callen jest bardzo tajemniczym chłopcem. Wiele mówi i tłumaczy, ale czuć, że równie wiele zataja, dlatego bardzo kibicowałam March w nieufności do niego. Jednocześnie podoba mi się, jak został zbudowany. Przy całej tej aurze jest bardzo dopracowany, a tego często brakuje takim z założenia tajemniczym bohaterom.
I teraz mój ulubiony bohater, czyli Piątek Trzynasty. Piątek jest kotem, który potrafi mówić. Jak cudownie mi się jego wypowiedzi czytało! Jeśli miałabym wybierać, to z jego pyszczka padało najwięcej cytatów, które trafiały do mnie. Przykazywał pewną mądrości, które czasem niosły ze sobą coś zaskakującego. Jeśli chodzi o charakter to jest taki koci. Chodzi własnymi drogami, jest wredny, ale zawsze jest gdzieś blisko głównych bohaterów. 
Lud Ferów z Aislingen traktuję jako bohatera zbiorowego. Są dla mnie fascynujący. Nienawidzą ludzi, chronią swoją wiedzę i tajemnice ponad wszystko. To niezwykle intrygujące i mam nadzieję, że w kolejnych częściach będzie więcej tych fantastycznych stworzeń. 


Szczerze mówiąc, podczas czytania czułam się jakbym znowu poznawała świat Harry'ego Pottera. W obu przypadkach jest równie zauroczona tą magią, fantastycznymi stworzeniami, które się tam pojawiają oraz klimat. Książki różnią się od siebie, nie mają ze sobą nic wspólnego, bo nawet magia jest inaczej przedstawiona, ale obie kojarzą mi się z jesienią. Myślę, że fanom Harry'ego może się spodobać, jeśli tylko się nie będą nastawiać, że jest to coś podobnego. 
Ogólnie od kilku miesięcy nie czytałam książki, w której nie mam się do czego przyczepić. Są tutaj rzeczy, których brakowało mi w innym seriach - brak superbohaterów z tymi samymi wadami, magia w tym realnym świecie, ale łącząca go ze światem astralnym (bardzo podoba mi się, że zostało to tak określone). Do tego unikalny i niezapomniany klimat magii. Książka idealnie trafiła w mój gust. Nie czuję tego, że została skierowana do młodszych osób. Do tego spowodowała u mnie kaca książkowego, ale na szczęście mam drugą część (i zaczęłam ją czytać w trakcie pisania tej recenzji. Nie mogła się powstrzymać!). 

5 rzeczy, które warto wiedzieć na początku studiów



 

Hejo!

Pisałam już, że zmieniam studia. Zaczynam od nowa na kierunku chemia środków bioaktywnych i kosmetyków. Zauważyłam, że moje podejście do rozpoczęcia studiów się zmieniło. Moje przygotowania wyglądają inaczej - więcej dowiaduję się o kierunku, sprawdzam opisy przedmiotów. Stwierdzenie, że "żałuję braku tej wiedzy rok temu" to za dużo, bo skupiałam się na czymś, czego bardziej w tamtym momencie nie ogarniałam, czyli na USOSie oraz samodzielnej rejestracji, a teraz USOSa jako-tako ogarniam, więc jest łatwiej. Odrobinkę podpytałam znajomych (dobra, jedną osobę, ale bardzo jestem wdzięczna za odpowiedź) i tworzę listę rzeczy, o których fajnie jest wiedzieć na początku studiów i które ułatwiają życie. 

Starałam się, aby te rady były jak najbardziej uniwersalne, niezależnie od kierunku, jaki ktoś studiuje. Nie będę pisać o typach i sposobach na naukę, bo każdy kierunek, a nawet każdy prowadzący wymaga czegoś innego. Często metody sprawdzania wiedzy różnią się, bazują na poszczególnych zasadach. Warto to zapamiętać, że co wydział to obyczaj, parafrazując. Na początku jest to mylne, szczególnie przy rozmowach ze znajomymi, którzy studiują coś innego. Wydaje mi się, że udało mi się zebrać cztery rady, które przydadzą się każdemu, ale przed tym mały słowniczek.  Rady powinny się też sprawdzić niezależnie od typu nauczania - stacjonarnie czy zdalnie. 


USOS - taki e-dziennik na studiach, gdzie jest plan zajęć, przedmioty, oceny, a także płatności i podania. Coś z czym trzeba się zaprzyjaźnić, aby jakoś lepiej się żyło na studiach. Prawdopodobnie zawiedzie Cię w chwili rejestracji na przedmioty, ale tak już jest.
Sylabus - opis przedmiotu, dostępny w USOSie (a może i nie tylko). Zawiera w skrócie opisane tematy, sposób oceniania, wstępne wymagania oraz inne niezbędne rzeczy, które trzeba wiedzieć. 


1. Sprawdź sylabus przedmiotu

Sylabusy sprawdzałam tuż po informacji, że dostałam się na studia, ale jeszcze przed złożeniem kompletu papierów i dostaniu dostępu do USOSa. W tym momencie większość osób, które dostały się w pierwszych turach (tzn. w "normalnych" rekrutacjach, a nie w uzupełniającej) już powinna ten dostęp mieć. Tak jest prościej znaleźć sylabusy przedmiotów, szczególnie jeśli jesteście na nie już zarejestrowani (a to zależy od uczelni i wydziału). 
Warto sprawdzić wcześniej wymagania co do przedmiotów. Nad tym spędziłam ostatnio czas - sprawdzałam, co powinnam powtórzyć i przypominam sobie część zagadnień z biologii, z którą nie miałam styczności. Jest jeszcze kilka dni  i można poświęć ten czas na powtórzenie zagadnień, z którymi miało się problem. 


2. Spis lektur jest przydatny

W sylabusie często jest podana literatura.  To jest tak bardzo przydatne, jak oczywiste, że powinno się z tego korzystać. Szczerze mówiąc, to prawie od razu po sprawdzaniu literatury zamówiłam 4 książki do matematyki (za 48 zł łącznie, okazja życia).  Wykładowcy polecają też książki na pierwszych zajęciach i warto tego posłuchać (ja tego nie zrobiłam, więc uczcie się na moich błędach).
Czasem ciężko mi było wynieść coś z wykładu lub ćwiczeń, nie zawsze to było wystarczająco jasne. Szczególnie pomagała mi książka od fizyki. Kilka książek, które kupiłam rok temu, przyda mi się i teraz. Prawdopodobnie więcej niż na jednym przedmiocie, więc nie są to pieniądze wyrzucone w błoto. Lektury powinny też być w bibliotekach wydziałowych/uniwersyteckich, jeśli ktoś nie chce kupować (a większość nie chce, bo są to książki dość specjalistyczne). 


3. Korzystaj z konsultacji i nie bój się pytać

Różnica poziomów pomiędzy studiami, a szkołą średnią jest ogromna. To dosłownie przepaść. Są przedmioty zupełnie nowe; są przedmioty, które były przez rok, w pierwszej klasie i potem idziesz na studia i masz je na dużo wyższym poziomie. Większość osób jest tak samo zdezorientowana jak Wy, to też dla nich nowość, więc śmiało się pytajcie, gdy czegoś nie rozumiecie. Nikt Was nie wyśmieje. Wykładowcy, ćwiczeniowcy i inni prowadzący po to są, aby Wam objaśnić. 
Podobnie z konsultacjami. Inaczej ktoś tłumaczy dwudziestu osobom, a inaczej jednej. Mimo, że jestem osobą, która wolała uczyć się sama, to konsultacje zawsze mi rozjaśniały trudne zagadnienia. Nigdy nie byłam z nich niezadowolona. Przy nauczaniu zdalnym też są organizowane konsultacje, na ogół przez platformę typu Skype albo coś. 


4. Upominaj się

Przyznam się, że na początku mi samej głupio było pisać do dziekanatu czy do prowadzących, jeśli czegoś potrzebowałam lub miałam wątpliwość. Pod koniec semestru straciłam wszelkie skrupuły w momencie, kiedy nie miałam wystawionych dwóch ocen, które powinny być w USOSie w połowie czerwca. Pisałam raz, zero odzewu. Później sesja i nie miałam do tego głowy. Minął miesiąc, znowu napisałam - wreszcie odzew i uzupełnienie. Z drugim przedmiotem jeszcze większy cyrk. Część osób miała wstawione oceny, część zaniżone; poszło kilkadziesiąt maili i część osób dostała oceny, a część nie. 
Wiadomo, że nie wszędzie tak jest, ale przestrzegam. I nie bójcie się pisać, gdy ktoś po prostu zaniedbał swoje obowiązki.


5. Wzajemna pomoc

To chyba najlepsza nazwa dla tego punktu. Ogólnie wprowadza to fajną atmosferę wśród studentów. Dla mnie dobrą formą takiej pomocy była nauka ze znajomymi. Najlepiej w trakcie kwarantanny, gdzie odpalaliśmy Google Meet i ktoś udostępniał ekran i tak rysował, i tłumaczył. Nie rozpraszało mnie to, bo się nie widzieliśmy, a czasem rozjaśniało lepiej niż zajęcia. Nawet zwykłe wysłanie zadania, aby się upewnić, czy na pewno takie powinno być, dużo dawało.
Gdy ktoś woli, może po prostu porównywać rozwiązania czy dyskutować na jakiś temat. To też są formy nauki, w zależności od tego czego wymaga kierunek. 

Smętnik Blogowy #2 - to cacy, a to spam



Hejo!

Już zleciał od ostatniego Smętnika! No dobra... Od pierwszego Smętnika. Najważniejsze, że dalej go kontynuuję i nie zapomniałam o kolejnej części. Chociaż mało brakowało, jak mam być szczera.  Najciężej było mi dobrać tytuł do tego wpisu. Forma też odbiega od pierwszego planu,

Dla przypomnienia!

Ten wpis nie ma na celu wyśmiewać osób personalnie. Nie będę wskazywać konkretnych osób, które tak robią. Nie bierzcie tego osobiście. Nie chcę atakować tym wpisem kogokolwiek. Staram się skupiać w tej serii na konkretnych zjawiskach, które są irytujące (dla mnie i dla innych).
Sama też jestem człowiekiem, więc zdarza mi się te błędy popełniać. Czasem świadomie, czasem nieświadomie. Bywa. 


O czym dziś? 

Dzisiaj o niefajnych praktykach, które ludzie często stosują, kiedy chcą zdobyć obserwatorów i po prostu zwiększyć aktywność. Przeważnie jak najłatwiejszym kosztem. Kilka rzeczy jest bardziej spotykanych na blogach, inne bardziej powszechne na Instagramie. Wszystkie tak samo irytujące i dające jeden komunikat "Mam cię w dupie, ale przyjdź do mnie". Wybaczcie za stwierdzenia, ale to tak brzmi. 
Pisząc to zauważam, że jest to temat, gdzie drobna różnica, a zmienia całkowicie odbiór. 




 Z komentarzem powyżej chyba każdy się spotkał. Jedna z bardziej irytujących rzeczy, jakie można tutaj spotkać. Dlaczego? 
Lakoniczne "świetny blog" - napisałam wpis, spędziłam nad nim kilka godzin, konsultowałam z przyjaciółmi, a nawet nie widzę, czy faktycznie ktoś to przeczytał. Ba, nawet nie mam pojęcia, czy w ogóle wie, jak się blog nazywa, tylko wchodził w każdy kolejny, aby wkleić komentarz. To taka treść, którą można wszędzie wkleić i w rzeczywistości wszędzie wygląda tak samo źle. Wydaje mi się, że każdy słyszał o tym, że to nie jest dobry sposób komentowania, bardziej zraża niż zachęca, ale ciągle zdarzają się sytuacje.
Jeszcze gorsze od tego jest to, gdy ktoś po prostu napisze tak: 


Po prostu brak słów... To samo co wyżej, ja wkładam pracę i znowu nic, zostałam olana. Zdaję sobie sprawę z tego, że to może brzmieć nieco negatywnie, egoistycznie. Jednak odbiór w przypadku bloga i Instagrama jest ważny. Ja mogę być zadowolona z tekstu czy zdjęcia, ale to dopiero ten odbiór pokazuje, czy jest faktycznie tak dobrze, jak myślałam, czy może trzeba jeszcze nad czymś popracować. Do tego dochodzi jeszcze wymiana zdań, różnice w zdaniach. Przy okazji to też szansa pewnego poznania tej drugiej osoby i zbudowania relacji twórca-odbiorca. 
W skrócie - komentarze to nie miejsce do promowania się. 

Wpisy na blogu są dość ciężkie do komentowania, bo zwykle pojawia się tutaj wiele wątków, wiele informacji i ciężko wybrać to do czego człowiek chce się odnieść albo w trakcie czytania jedna myśl ucieka i natychmiast zostaje zastąpiona inną. Bardzo trudno jest się odnieść do wszystkiego, a wiadomo, mało komu chce się znowu wracać do tekstu, a nawet po powrocie nie wiadomo czy znowu się tę myśl uchwyci. Mnie zwykle najlepiej jest wychwycić jedno wydarzenie/wątek, do którego się odnoszę. Nie jestem mistrzynią pisania komentarzy, często jest to dla mnie ciężkie, a ostatnio w ogóle się od tego odzwyczaiłam. Nawet po moim blogu widzę, że niektóre powracające osoby mają po prostu taki styl komentowania - jedno zdanie, kilka ciepłych słów, ale to po prostu ich styl komentowania i po pewnym czasie to się zna.

Jest jeszcze kwestia zostawiania linku do bloga. Na początku nie zostawiałam, nie lubiłam tego irytowało mnie. Potem stwierdziłam, że jeśli ktoś komentuje, daje coś więcej w komentarzu, to spoko. Sama zaczęłam. WARTO sprawdzić, czy komuś na pewno nie przeszkadzają linki w komentarzu - zwykle jest napisane nad okienkiem do wstawiania komentarzy. Jeśli nie ma, można sprawdzić czy ktoś akceptuje komentarze z linkami - po prostu popatrzeć na kilka komentarzy wyżej.


FOLLOW/UNFOLLOW

Praktyka, której sensu do tej pory nie potrafię zrozumieć. Zdarza się na blogach, ale dużo częściej na Instagramach. Podejrzewam, że na IG jest to po prostu łatwiejsze - jak się ściągnie aplikację to wystarczy jedno kliknięcie.
Nawet nie mam pojęcia od czego w tym punkcie zacząć. Samo w sobie jest to tak nie okej, że wydaje mi się, że każdy powinien widzieć bez sensu tego.  A jednak to nie takie oczywiste skoro to tak powszechna praktyka. Szczególnie że miałam sytuację, że jedna osoba mnie zaobserwowała i przestała obserwować jakieś 3 razy w dość krótkim czasie. Jest metoda, która jest przede wszystkim strasznie sztuczna. Niby działa dobrze, ale moim zdaniem nie jest niczego warta, bo:
1. Zraża ludzi, gdy zauważą, że tak się dzieje. 
2. Te obserwacje często są "puste".
3. Bardzo często robią to ludzie, którzy w ogóle nie próbują budować społeczności, a więc aktywność jest mała, czyli znowu bez sensu. Po co same obserwacje?


Inna sytuacja jest, kiedy zaobserwujemy kogoś, a po pewnym czasie konto przestanie być aktywne. Zmienił się styl lub po prostu gust się zmienił, opisy przestały interesować albo konto sprawia, że źle się czujemy. Wtedy nie obserwujesz, dajcie unfollow - możecie oglądać, co chcecie, jak coś na Was źle wpływa to nie obserwujcie, bo po co? 


Takie wiadomości to też rzecz, która mnie irytuje. Po pierwsze każdy zaczynał i da radę zdobyć zasięgi bez pisania do innych. To jeszcze można samo w sobie przeżyć, ale podam Wam tło tej sytuacji: osoba mnie nie obserwowała, miała dwa zdjęcia, żadnego opisu pod nimi i trzy hashtagi. 
Z ciekawości weszłam na profil. I naprawdę nie miałam, czego polecać. Co te dwa zdjęcia mówią? Nic. Kot w worku po prostu. I jeszcze ten brak obserwacji... Wiem, że byłam kolejną losową osobą, do której ta wiadomość poszła, czyli to co ja robiłam się nie liczyło. Ważny był fakt, że mam obserwatorów, jestem już trochę czasu i mogę wypromować. Cała ta moja droga nie miała znaczenia.

Inna sytuacja przy S4S (udostępnienie za udostępnienie) i F4F (obserwacja za obserwację). Są to praktyki dobrowolne, gdzie obie strony mają mniejsze lub większe korzyści. 
Inaczej też by to brzmiało, gdyby ktoś zadał pytanie "Hej, powiesz mi, co zrobić, żeby zwiększyć zasięgi?". 

Wiem, że ciągle piszę "moja praca" i tak dalej. Brzmi dość egoistycznie (?), ale chcę Wam uświadomić, że takie zachowania to nic innego niż brak szacunku do czyjejś pracy, w momencie gdy samemu się tego oczekuje od innych. Każdemu twórcy należy się szacunek, a okazując zainteresowanie komuś, ktoś inny przyjdzie do nas. Blogi i Instagramy to miejsca, gdzie najpierw trzeba dać coś od siebie, a potem do wraca. 



W obiektywie #12

 Hejo!

Rozpoczęcie tego wpisu sprawia mi mały problem, mam tyle pomysłów o czym bym chciała napisać, ale jednocześnie pierwszy raz od dłuższego czasu nie pisałam przez dwa tygodnie. To nie tragedia, żeby nie było, ale warto napisać, co u się u mnie działo i być może podzielę się oczekiwaniami względem września, bo fajnie by było w końcu odpocząć. 

Dostałam się na studia. Znowu. Za niedługo będzie wpis o zmianie studiów czy uczelni. Ogólnie z tą zmianą związał mi się nie mały stres, mimo że logika podpowiadała mi, że się dostanę. W skrócie dostałam się, byłam 8 na liście! <3 Papiery wysłane, nawet przez nich odebrane. 100% spokoju. Od października zaczynam od nowa. 

Miałam dwa pierwsze razy - pierwsze kajaki i sushi. Pierwsze przerażało mnie przez jakieś trzy godziny, a później było spoko. Fajna zabawa, tylko 5 godzin to było nieco za dużo. Drugie mi posmakowało. Jest serio dobre. 

Plany na wrzesień? 

Dużo czytania - "Zapomniana Księga" Pauliny Hendel, Saga "Zmierzch" do końca, "Trylogia Snów" Kerstin Gier... Pewne plany są. Książki, na które mam ochotę od dłuższego czasu. Jedynie "Zmierzch" zaczęłam. Fajnie by było przeczytać więcej niż 10 książek w miesiącu. Oprócz tego trochę się pouczę, przypomnę sobie pewne tematy z biologii, ponieważ będą mi potrzebne w tym semestrze.