Studia semestr V - to było zaskoczenie!

 Hejo!

Po skończeniu semestru przychodzę do Was ze wpisem, który jest już pewnego rodzaju tradycją. Podsumowanie przedostatniego semestru na kierunku chemia środków bioaktywnych i kosmetyków na UMCS. Jestem na studiach licencjackich, więc w tym semestrze będę zabierała się za pisanie pracy i robienie badań do niej. Dodatkowo robię sobie specjalizację nauczycielską, jestem w zarządzie Studenckiego Koła Naukowego Chemików Bioaktywni oraz zaczynam angażować się w działalność samorządu studenckiego. 


Ogólne odczucia 

Ten semestr był dla mnie zaskakujący, ale w większości negatywny sposób. Patrząc na plan studiów i ilość godzin do wyrobienia, myślałam, że nie będzie tak ciężko. Były semestry, w których miałam więcej godzin do wyrobienia, więc myślałam, że będzie lżej. Jak ja się myliłam! Nawet plan zajęć był naprawdę dobry, ale uważam, że w tym semestrze zawiodła organizacja i wiele rzeczy było cięższych niż to potrzebne. Myślę, że to również kwestia tego, że miałam dwa wykłady, które nie miały żadnych laboratoriów i ćwiczeń, przez co trzeba było się uczyć wyłącznie do egzaminu i z materiałów z wykładu. 
Przedmioty wydawały mi się ciekawe po nazwie lub sylabusie, ale w niektórych przypadkach zajęcia były słabo prowadzone. 

Przedmioty

  • biotechnologia 
  • chemia fizyczna w układach biologicznych 
  • socjologia 
  • synteza i chemia organicznych związków chiralnych 
  • wybrane zagadnienia z fizjologii roślin 
  • związki biologicznie czynne pochodzenia zwierzęcego 
  • związki mineralne stosowane w kosmetyce
Ze specjalizacji nauczycielskiej doszły mi dwa przedmioty:
  • przygotowanie pedagogiczne do pracy w szkole podstawowej 
  • psychologiczne podstawy w szkole podstawowej 

Jak oceniam przedmioty?


Nie przypadła mi do gustu forma samodzielnych wykładów — wolę, kiedy materiał jest także omawiany na konwersatoriach lub jest odniesienie do niego na laboratoriach. Wybrane zagadnienia z fizjologii roślin to był naprawdę ciekawy wykład i prowadzony równie dobrze. Prowadząca aktywizowała nas w trakcie zajęć, więc to dla mnie kolejny plus tego przedmiotu. Z kolei związki biologicznie czynne pochodzenia zwierzęcego były nieco chaotycznie prowadzone. Trudno było notować na zajęciach i też układ informacji był taki dziwny. Najważniejsza lekcja dla mnie z tych zajęć — chyba preferuję składniki aktywne pochodzenia roślinnego.

Związki mineralne stosowane w kosmetyce to chyba moje największe rozczarowanie. Przedmiot składał się z wykładu i laboratoriów. Zakres materiału był dla mnie nieinteresujący, a laboratoria zupełnie niepraktyczne. Głównie sprawdzaliśmy parametry błota. Przedmiot zapychacz. Mam poczucie, że te 45 godzin można były lepiej spożytkować.

Chemia fizyczna w układach biologicznych to kolejny semestr chemii fizycznej. Tym razem zagadnienia, które poznałam w ubiegłym roku, zostały umieszczone w organizmie człowieka. Dość ciekawe, ale znowu... Wykład był prowadzony tak, że trudno było mi się w niego angażować, ale był naprawdę sensowny. Ciężko mi określić, co tam poszło nie tak. Oprócz tego były laboratoria, które wyglądały podobnie jak w poprzednich semestrach. Ćwiczenia były ciekawa i czułam, że wiem, co robię. Również mieliśmy konwersatoria, których forma mogłaby być lepsza. Wolałabym bardziej formę dyskusji i omówienie zagadnień z wykładu tak, abyśmy faktycznie potrafiły odnieść te chemiczne parametry do układów biologicznych. Głównie zajmowaliśmy się suchymi obliczeniami.

Miłym zaskoczeniem był wykład z syntezy i chemii organicznych związków chiralnych, Był bardzo dobrze prowadzony. Zagadnienia poruszane na tych zajęciach są bardzo trudne — wymagają wyobraźni przestrzennej i umiejętności obrotu bryły w wyobraźni. Wykładowca naprawdę starał się wyjaśniać wszystko w przystępny sposób, wykorzystywał modele atomów. Czułam, że to nie był stracony czas i naprawdę warto było chodzić na te wykłady. Gorzej wypadały laboratoria. Głównie to były kwestie organizacyjne — nasze sale laboratoryjne poszły do remontu w połowie semestru, przez co trzeba było kombinować. Wyszło tak, że zajęcia były co dwa tygodnie i robiłyśmy na nich dwa preparaty. Było ciężko po prostu. 

Biotechnologia to również był ciekawy przedmiot. Wykłady były interesujące, szczególnie w drugiej połowie semestru, gdy były tematy związane z kosmetykami. Również laboratoria były ciekawe i przyjemnie mi się na nich pracowało. Jedne z lepszych zajęć. Jednak wolałabym mieć podane zagadnienia do kolokwiów i prezentacje — wolę inną formę nauki niż naukę z gotowych materiałów. Szczególnie że było tutaj więcej nauki na pamięć niż na zrozumienie. 

Specjalizacja nauczycielka 


W tym semestrze pierwszy raz miałam wykłady ze specjalizacji nauczycielskiej stacjonarnie. Zarówno zajęcia z psychologii, jak i pedagogiki bardzo mi się podobały. Poruszały wiele ciekawych zagadnień, a wiele z nich z łatwością mogłam zaobserwować w otoczeniu (co nie do końca dobrze świadczy o moim otoczeniu). Prowadzące stwarzały możliwość do aktywnego udziału w zajęciach i możliwość dyskusji z grupą oraz prowadzącymi. Niestety były to tylko wykłady, które były zrealizowane w ciągu pięciu spotkań, więc nie mam za wiele o nich do powiedzenia. W tym semestrze będę mieć konwersatoria z tych przedmiotów i myślę, że te zajęcia przypadną mi do gustu.

Koło naukowe

Działalność w kole naukowym nabrała tempa i kurde... Ile z tym wszystkim jest papierów! Pierwszy raz organizowałyśmy wszystko same, co było ogromnym wyzwaniem. 
Pisanie grantu, sprawozdań, budżetu... Naprawdę dużo tego było. Do tego niezliczona liczba podań o cokolwiek, czekanie na pozwolenie i czekanie na odpowiedzi. Naprawdę dużo papierów i biegania po całym kampusie. 
Poza tym pierwszy raz organizowałyśmy urodziny kola, co nam naprawdę dobrze wyszło. Miałyśmy pokazy z preparatyki kosmetyków na Nocy Innowacji w Puławach, a druga połowa naszej grupy w tym czasie prowadziła pokazy z eksperymentów chemicznych. Mimo że już prowadziłam preparatykę, to zawsze było to na uczelni, więc strasznie się tym stresowałam. Wszystko wyszło naprawdę dobrze. Tylko baloniki nam zabrali... 

Pierwsza konferencja

Inną naprawdę ważną rzeczą było dla mnie pierwsze wystąpienie z posterem na konferencji Bliżej Chemii organizowanej przez koła naukowe z Uniwersytetu Jagielońskiego. Była to zdalna konferencja, co było jej ogromną wadą. 
Pierwszy raz przygotowywałam abstrakt i poster, i po prostu nie miałam pojęcia, jak się za to zabrać Z pomocą znajomych to ogarnęłam. Sam poster wyszedł mi naprawdę ładnie. Była to praca przeglądowa — omawiająca artykuły i wykonane badania przez innych naukowców. 
Najgorsza była prezentacja... Konferencja była na teamsie, a każda osoba prezentująca poster musiała udostępnić ekran, aby był on widoczny. Miałam ogromne problemy techniczne — nie mogłam udostępnić posteru, nie był wcale widoczne. Gdy była więcej niż jedna osoba w spotkaniu, zrywało połączenie i musiałam dołączać od nowa. Naprawdę bardziej stresujące niż to warte. 

Problemy książkowego świata #1 - działania wydawnictw, których nie popieram


Jest to jeden z tych wpisów, które zaczęłam jakieś dwa tygodnie przed publikacją, będąc niesamowicie zirytowaną, bo przecież nie mam czasu, a mam tyle fajnych pomysłów! Miał być wpis o moich frustracjach, taki luźniejszy. Jednak wyjdzie co innego, bo rozpisałam się bardzo mocno i ta luźna forma przestała mi pasować. Zostawiam same poważniejsze kwestii, nakreślam, co mi się nie podoba. Nie mam zamiaru nikogo wzywać do tablicy i nie chodzi mi o konkretne osoby, ale o zjawiska. Po prostu piszę o tym, co mi się nie podoba i na co warto zwrócić uwagę, aby to poprawić. 

Ostatnio wdawałam się sporo w dyskusje na temat książkowej społeczności. Mam przemyślenia, mam gotowy szkic wpisu na dłuższy wpis i mam nadzieję, że zacznie dochodzić do ich realizacji. Być może są to niepopularne opinie, ale może być fajna dyskusja. Ten wpis również piszę z lekką obawą, bo część tematów jest gorąca, a ja wtrącę moje trzy grosze. 


1. Słabe działania promocyjne ze strony wydawnictw


W ciągu ostatniego roku widzę różne trendy, jeśli chodzi o wydawnictwa i promocję ich produktów. Niestety, te gorsze aspekty promocji, dużo lepiej widać niż te pozytywne. Obserwuję na bieżąco kilka wydawnictw i głównie są to wydawnictwa wydające książki młodzieżowe (young adult) i new adult. I tu się zaczynają schody, fikołki i inne absurdy. 

Dawanie książek, które są +18, niepełnoletnim recenzentom. 

Nie ma tak jasnych wytycznych, określających treści odpowiednie dla osób w danych przedziale wiekowym, ale są treści, których osoby w okresie dojrzewania nie powinny jeszcze czytać. Po prostu nie mają jeszcze odpowiedniej dojrzałości do odbioru treści trudnych. Wydawnictwo przede wszystkim powinno o to zadbać, aby ich książki były promowane przez osoby, do których ta książka jest skierowana. To również ułatwia dotarcie do docelowej grupy odbiorców, a niedopasowanie jej na początku utrudni dalszą promocję książki. 

Wydawnictwa z YA w nazwie, które wydają książki nie YA

Łączy się to z powyższym punktem, ale chcę to osobno rozwinąć. Trochę jak nazwać knajpę "WegeKrysia" (nie mam nic do Kryś, po prostu pierwsze imię, jakie mi wpadło do głowy)  i serwować steki wołowe. Jak dla mnie jest to wprowadzanie konsumenta w błąd. Po prostu nazywając markę w ten sposób, oświadcza się, że będzie się dostarczało produkt z określonej grupy. Osoby, które śledzą na bieżąco wydawnictwa i orientują się w nich, to tylko jedna bańska odbiorców. Są jeszcze osoby spoza tej grupy, których książka zaciekawi lub chcą kupić prezent bliskiej osobie i zupełnie się w tym nie orientują. Jest tutaj więcej szkody niż pożytku. 
Biorąc pod uwagę, że young adult to gatunek, który jest skierowanych do młodzieży i po prostu jest on ograniczony pewnymi zasadami. Jest to dość zróżnicowana grupa pod względem dojrzałości, bo wchodzą do niej osoby od 12 do 17 roku życia. Wydawanie przez wydawnictwa deklarujące się jako young adult, nie powinny po prostu wydawać książek skierowanych dla dorosłych. Jasne, jak siedemnastoletnia osoba przeczyta książkę +18 to nic się nie stanie. Chodzi tutaj o te młodsze osoby, przed 16 rokiem życia, które często nie mają wystarczającej dojrzałości, aby odbierać trudne i niekiedy toksyczne treści. Szczególnie że jest wiele książek, które takie treści chcą sprzedawać jako oznaki romantyczności. Również ważne jest dawanie listy "wyzwalaczy" (trigger warning), które przestrzegają przed trudnymi wątkami i motywami w książkach. Na niektóre książki należy poczekać i to nie jest nic złego. Czytanie znacznie wcześniej często nie jest dobrym wyborem, a powstrzymanie się od przeczytania czegoś nie jest wstydem. 

Tłusty Czwartek i nieudany marketing 

Tłusty Czwartek pokazał, jak bardzo wydawnictwa nie potrafią w marketing. Naprawdę... Nie sądziłam, że można zrobić, tak słabe akcje z tej okazji. Zamiana elementów okładek na pączki i... zamiana urny na pączka na okładce "Cieszę się, że moja mama umarła". Jest to autobiografia gwiazdy iCarly, Jennette McCurdy. Zawiera wiele traumatycznych przeżyć aktorki. Inny przykład to zastąpienie słowem początek fragmentu tytułu autobiografii gwiazdy Przyjaciół, "Przyjaciele, kochankowie i ta Wielka Straszna Rzecz"... Matthew Perry w swojej książce również rozlicza się ze swoimi demonami, w tym z alkoholizmem. Wybór tych książek to postów o zabarwieniu humorystycznym jest nie na miejscu. 
Jest masa książek, które są po prostu zwykłe i nie są związane z cudzą tragedią, więc jak najbardziej nadają się do tego wpisów o zabarwieniu humorystycznym. 

2. Słabej jakości współprace


Inną rzeczą, która wiąże się z promocją, a bardzo rzuca mi się w oczy, są słabe współprace. Z jednej strony to przecież twórca się tym zajmuje, on odpowiada za jakość treści, ale wydawnictwa też powinny trzymać  rękę na pulsie i kończyć takie współprace, jak najszybciej 

Wrażenie, że ktoś nie przeczytał książki

Słowo recenzja nawet mi nie przechodzi przez palce. Chodzi o teksty, które mają na celu polecenie książki, ale jest wrażenie, że ich autor nie przeczytał tej książki i jej w ogóle nie zna. Można pisać o książce krótko i zwięźle, tylko nie to mam na myśli. Widziałam wpisy naprawdę dużych kont, które dały mi takie wrażenie. Jedno to była recenzja drugiego tomu książki, która wyglądało tak:
 Ta książka była dobra, wzbudziła we mnie mniej emocji niż pierwszy tom, ale nie będę wam dużo tym pisać, bo nie chcę spoilerować.
Tutaj również — zdaję sobie sprawę z tego, że spoilery są źle widziane, przez co trudno się recenzuje kontynuacje. Tylko to nie jest tak, że jest to niemożliwe. Jest ciężej, ale da się to zrobić lepiej. Wystarczy nieco więcej napisać. Można napisać, czy bohaterowie się zmienili. Jakie jest tempo akcji, czy fabuła zaskoczyła, czy nie zaskoczyła. O książkach po ich przeczytaniu można naprawdę dużo napisać, unikając spoilerów. Tylko trzeba je przeczytać. 
Są to naprawdę słabe teksty, które nic nie wnoszą do dyskusji o książce ani do jej promocji. Największym szokiem dla mnie jest to, że wydawnictwa nie rezygnują z takich recenzentów, a nawet decydują się na ponowne współprace. 

Relacja wydawnictwo-recenzent 

W kwestii współprac jest też jeszcze jedna ważna kwestia, która już znacznie bardziej dotyczy wydawnictwa. Mianowicie warunki współprac i relacja z recenzentem. Jestem akurat po tej drugiej stronie. Ciśnie mi się na usta, że moje doświadczenie we współpracach jest niewielkie, ale przecież już tak nie jest. Zdobyłam go na tyle, aby wiedzieć, z kim mi się dobrze współpracuje i na jakich warunkach pasuje mi współpraca. 

Najczęściej spotykane są współprace barterowe, w których zapłatą za recenzję jest produkt, czyli książka. Jednym z problemów są egzemplarze recenzenckie, czyli tak zwane "szczoty". Są wydruki książki przed korektą, po prostu surowy tekst. Często bez dodatkowych ozdób lub map, które są w wersji finalnej. Krótko mówiąc, jest to niegotowy produkt. Często recenzent musi się prosić o finalny egzemplarz, co nie powinno mieć miejsca. Zapłatą za recenzję musi być produkt finalny i tyle. 
Jest również kwestia, że współprace za pieniądze to po prostu święty Graal. Zdarzają się rzadko i wyłącznie u osób, które mają bardzo duże zasięgi. Szkoda, bo pokazuje to, że wielu recenzentów, mimo wykonywania naprawdę ogromnej i dobrej pracy, nie jest traktowanych jako pracownik, a jako tania siła robocza. Szczególnie widzę, że tak traktowane są osoby młode, często niepełnoletnie. Robią naprawdę dużo w kwestii promocji książki, a mają wyłącznie książkę. Jest to oczywiście tańsze dla wydawnictwa.

Dla mnie jest również bardzo ważne, jak przebiega komunikacja między mną a wydawnictwem. W tej kwestii jestem w pełni zadowolona z dwóch wydawnictw. Zawsze po wstawieniu recenzji wysyłam linki i doceniam, kiedy wydawnictwo odpisze, że wszystko dotarło. Mam poczucie, że jestem traktowana poważnie i współpraca została w pełni rozliczona. Również spotkała mnie sytuacja, gdzie byłam zapewniona, że książka przyjdzie w okolicach premiery, a została wysłana jakieś dwa czy trzy tygodnie po niej. Myślałam, że wydawnictwo uznało, że  rezygnują ze współprac, nic nie pisząc. Oczywiście, że mogłam sama się odezwać, tylko skupiłam się ogarnianiu bieżących rzeczy na studiach i ostatnie o czym myślałam, to pisanie do wydawnictw. Komunikacja i jasne warunki współprac to podstawa!


3. Tytuły po angielsku


Nowa moda, która przybiera na sile i mocno polaryzuje książkowe społeczeństwo. Ten temat powraca co kilka dni i właściwie wydawnictwo albo obrywa się za przetłumaczony tytuł, albo za jego nieprzetłumaczenie. Ostatnio czuję, że dyskusja robi się szczególnie gorąca.

Nie jestem za zostawianiem oryginalnych tytułów. Przede wszystkim, jeśli książka jest wydawana na polskim rynku, to niech ma też polski tytuł, bo treść jest również po polsku. Widzisz książkę z polskim tytułem, to wiesz, że masz do czynienia z przetłumaczoną książką i tyle. Widziałam w Internecie wiele razy, że ktoś kupił wydanie angielskie, a nie polskie przez oryginalny tytuł. Nawet krąży filmik osoby z zagranicy, która nieświadomie kupiła sobie książkę w polskim języku. To naprawdę wprowadza w błąd. Szczególnie że książki są dawane również na prezenty, a osoby z pokolenia obecnych czterdziestolatków i starze często nie znają tak biegle angielskiego lub naturalnie myślą, że jest to książka po angielsku. Zresztą, wystarczy po prostu nie śledzić książkowej społeczności, aby nie wiedzieć, że jest obecnie taki trend i unikać takich książek przez tytuł. 
Częsty argument, jaki się pojawia w tej dyskusji to "po angielsku" brzmi lepiej. Ten argument jest straszny i głupi jednocześnie. Tytuł może się podobać albo nie, ale to już jest niezależne od języka. Po polsku i po angielsku brzmi tak samo, bo znaczy to samo (pomijam sytuacje, gdy polki tytuł ma całkowicie inne znaczenie). Nie podoba mi się, że ktoś z góry zakłada, że jakiś język jest gorszy. Nawet trudno mi z tym argumentem dyskutować, bo sprowadzanie tej dyskusji do kwestii jakiejś tam estetyki czy luksusu jest dla mnie kuriozalne. Generalnie tytuł to kwestia marketingu, dlatego ważniejsze jest, aby trafił do jak najszerszej grupy odbiorców na danym rynku, a nie tylko tych śledzących nowości wydawnicze na swiecie.

Wybitnym koszmarkiem są dla mnie książki z angielskim tytułem napisane przez polskie autorki. W tym przypadku zupełnie nie widzę sensu takiego zabiegu. Naprawdę, jest to dla mnie wybitnie bez sensu. Również nie widzę w tym żadnych zalet — prędzej to odstraszy czytelników spoza internetowej bańki, niż ich zachęci nowe osoby do sięgnięcia po książkę. Zastanawiam się, jak to się ma w przypadku tiktoka, kiedy książka pójdzie w viral i jedyne co o niej wiadomo to tytuł po angielsku. Ile osób obcojęzycznych da się zmylić i kupi taką książkę? 

Z moich rozważań to tyle! Wyszło naprawdę długo, więc mam nadzieję na jakąś ciekawą dyskusję w komentarzach. 

Zapraszam również na mój profil na Vinted, gdzie wstawiłam książki na sprzedaż oraz ubrania. 

VINTED - KASIULEK1770




Chcę Was również zaprosić na Instagrama, gdzie do jutra trwa rozdanie. Można zgarnąć całą serię Delirium!


Książka, która sama się ogranicza - Cory Anderson "What beauty there is" recenzja



Spodziewałam się, że w styczniu pojawi się jeszcze jakiś wpis, ale jak zawsze moje oczekiwania przegrały w walce z rzeczywistością. Cieszę się, że plan minimum, który  sobie obrałam, został zrealizowany. Nie będę w tym roku cisnąć, aby wpisy były co weekend, bo wiem, że pewnie tego nie zrealizuję, a takie coś bardziej mnie blokuje, niż motywuje. Może uda mi się (w końcu) napisać trochę wpisów na zapas. 
Oczywiście, dziś nie o tym, jakie ja mam zamiary i co u mnie, i dlaczego nie piszę, ale recenzja książki. Zdecydowałam się na współpracę przy tym tytule, bo po prostu mnie zaintrygował. Opis mnie nieco zwiódł, bo liczyłam, że będę mieć do czynienia z książką o nastoletnich problemach, ogromnych problemach rodzinnych, a otrzymałam thriller młodzieżowy. Tyle słowem wstępu, ale zaraz i tak dowiecie, jak spodobała mi się ta książka. 

Tytuł: What beauty there is
Autorka: Cory Andreson
Tłumaczka: Karolina Podlipna
Liczba stron: 352
Data wydania: 18 stycznia 2023 r. 
Moja ocena: 6/10

Można powiedzieć, że Jack Dahl od urodzenia nie miał szczęścia, a z czasem było tylko gorzej. Ojciec w więzieniu, matka popełnia samobójstwo, a pieniędzy nie ma. Nie jest sam, ma młodszego brata, którego za wszelką cenę chcę obronić przed tym całym złem. Nad Jackiem ciąży widmo utraty brata, przez co decyduje się, aby odnaleźć pieniądze, za które jego ojciec poszedł do więzienia. Nie spodziewał się, że będzie to aż tak niebezpieczne... 

Thrillery to gatunek, który przede wszystkim czytam rzadko. Nie do końca rozumiem jego ideę, więc te książki często mnie nie zachwycają. Najczęściej moje oczekiwania są większe i się zawodzę, bo okolice punktu kulminacyjnego są aż nazbyt absurdalne lub odwrotnie, nie są aż tak zaskakujące. Może trafiałam na mało reprezentatywne książki, co mnie trochę zraża i książki z tego gatunku nie są moim pierwszym wyborem. 
Chyba powoli się to zmienia, bo jest to drugi thriller, co prawda młodzieżowy, który przeczytałam w tym roku. Tylko dalej nie ma miłości do tego gatunku. Może to nie dla mnie gatunek.

Zapowiadało się tak dobrze... 

Pierwsze wrażenie było naprawdę dobre. Mroczny klimat, ale nie w takim znaczeniu, jak jest w książkach fantastycznych. Mroczny, jak bardzo może być mroczne życie. Tragedie od pierwszych stron. Problemy zbyt duże dla nastolatków, które jednak bohater musi udźwignąć. I właśnie... Czego się spodziewałam? 
Oczekiwałam bardziej książki o problemach i ich rozwiązaniu, nietypowym, ale jednak dostałam coś innego. Tutaj to właśnie thriller — nie dość, że bohaterowie znaleźli się w trudnej sytuacji, to w dodatku grozi im jeszcze inne niebezpieczeństwo!
Od połowy coś zaczęło mi przeszkadzać. Przede wszystkim zaczął mnie drażnić styl pisania. Początkowo jego surowość i chłód mi pasowała. Później wydawało mi się to zbyt puste. W połowie zorientowałam się, że nie wiele mogę powiedzieć o bohaterach. Z opisów mało o nich wywnioskowałam, ale najgorszy aspekt tej książki to dialogi. Są po prostu słabe. Krótkie wypowiedzi, często na zasadzie pytanie-odpowiedź. Bardzo mnie to drażniło. Sprawę ratowały opisy, które oddawały klimat książki. Był ciekawe i pełne akcji. Chociaż niekiedy się same w tej akcji gubiły.

Historia, którą ogranicza konwencja

Wydaje mi się, że również chciałam więcej od tej historii, niż mogła mi dać młodzieżówka. Zwykle nie czepiam się tego, że książka spełnia cechy danego gatunku. Ba, nawet tego nie lubię. Jak mi przeszkadza konwencja danego gatunku, to go nie czytam. Tylko zawsze znajdzie się wyjątek. 
What beauty there is to właśnie ten wyjątek. Jedną z cech tej książki miała być brutalność, co się gryzie z książkami dla młodzieży. Sceny przemocy były pisane maksymalnie delikatnie, ale przez to one były tymi najbardziej chaotycznymi. Zamiast mocno we mnie uderzać i szokować swoją brutalnością, to się w nich gubiłam i musiałam czytać od nowa. Frustrujące. 
Mogę sobie narzekać, że za mało brutalne, ale to nie ma większego znaczenia. Młodzieżą już nie jestem, więc nie należę do grupy docelowej tej książki. Fajnie, że pojawia się coraz większa różnorodność wśród książek młodzieżowych. Jeśli szukacie czegoś świeżego w tym gatunku, to może być dobry kierunek. 

Bohaterowie, z którymi łatwo sympatyzować

Bohaterowie to zarówno zaleta tej książki, jak i jej wada. 
Jack i Matty wzbudzają współczucie. Ogólnie ich obraz jest budowany jako pozytywny, mimo że niezbyt szczegółowy. Najlepiej przedstawiony jest Matty, co wynika z tego, że jego straszy brat dużo o nim myśli i rozmawia. Matty jest również światełkiem w mroku. Taki mały promyczek słońca w pochmurny dzień i źródło nadziei. 
O Jacku mało umiem powiedzieć. Niewiele wiem o jego przeszłości, właściwie tylko najważniejsze wydarzenia, które go ukształtowały. Jednocześnie Jacka jest łatwo polubić — ma ciężko w życiu, chce być uczciwy i zapewnić dobre życie swojemu bratu. Niby zataja śmierć matki, ale to mu można wybaczyć — przecież chce dobrze. 
Ava z kolei jest bystra. Poznajemy ją przez dziennik i retrospekcje. Jej przeszłość jest najlepiej opisana i najwięcej można się o niej w ten sposób dowiedzieć. Jednak autorka nie rozwinęła relacji Avy i jej ojca. Czuję, że wiele rzeczy zostało tutaj niedopowiedzianych, a szkoda. Z pewnością byłoby to korzystne dla obydwu postaci.

Postaci, które zagrażają bohaterom, są płytkie. Czuję, że zostali bardzo stereotypowo wykreowani. Są źli, bo są źli i nie ma w tym żadnej głębi. Okrucieństwo dla samego okrucieństwa, co również nie ma żadnego motywu w psychice antagonistów.

What beauty there is to dla mnie kolejny thriller, którego nie czuję. Z tym gatunkiem mam właśnie problem — wszystko jest spoko, ale nie ma tego WOW. Jeśli szukacie czegoś oryginalnego, jakieś perełki wśród młodzieżówek to z pewnością warto spróbować. Szczególnie że nie jest to długa książka. Nieco ponad 300 stron. Czyta się ją bardzo szybko i nie stracicie wiele, poświęcając jej czasu. To również kopalnia złotych myśli. Jest w niej wiele mądrych i trafiających w serce cytatów. Można z niej wiele wynieść, jeśli akurat taka forma do Was trafia.