Studia semestr #2 - podsumowań czas






 Hejo!
Zupełnie nie wiem dlaczego, ale mam jakieś trudności z napisaniem tego wpisu. Gdy siadam do pisania, nie wiem, o czym mam napisać. Ten semestr wydaje mi się trudny, nudny i nieistotny. Potem zamykam laptopa, nawet specjalnie nie myślę o tym wpisie i  mój umysł się oczyszcza, a ja widzę, że przecież tyle się działo! Spróbowałam nowych rzeczy, robię nawet więcej niż minimum czy to, co powinnam robić. Oczywiście, nie wyrabiam się ze wszystkim, co widać było po blogu.


Co się ogólnie działo? 

Skończyłam drugi semestr chemii środków bioaktywnych i kosmetyków. Działo się dużo. Było ciężko, było fajnie, było warto i nie było warto. Chyba jak na każdych studiach, było kilka rzeczy bez sensu. 
Wchodziłam w ten semestr bardzo pozytywnie nastawiona. Więcej labów z chemii, ciekawe przedmioty biologiczne. Do tego dorzuciłam sobie specjalizację nauczycielską, tak "na wszelki wypadek". No i później przyszło zderzenie z rzeczywistością. Chociaż nie mam pewności, czy mówienie zderzenie z rzeczywistością, to dobre określenie. Po prostu czułam się, jakby ktoś nagle postawił przede mną mur, a w niego pieprznęłam. Dużo osób (nie tylko z mojego kierunku) podzielało moje odczucia, że jakoś się nie chce, jest coś męczącego i nieciekawego w tym wszystkim. Później nie zdążyłam się wczuć w studia, to poszłam na zdalne, a potem było już po prostu ciężko, ale w większości ciekawie. Przynajmniej na chemii.
Dlaczego nie warto? Czasem było za dużo wszystkiego w jednym momencie, nie zawsze przedmioty pasowały do mojego kierunku i nie były dobrze zorganizowane (potem wyjaśnię), co trochę utrudniało i zniechęcało. Wydaje mi się, że dało radę wszystko zorganizować, aby nie było to tak męczące. Na sam koniec byłam strasznie przemęczona, nie wiedziałam, w co ręce włożyć i w którym momencie mogłabym odpocząć. Na szczęście efekty mojej nauki były dobre, więc pod tym względem było warto. Trochę zmęczenie wynagradzała mi satysfakcja z siebie, ale jednak wciąż nie uważam, że tyle czasu zapierdolu to coś, co jest potrzebne. Brakowało mi balansu w tym semestrze i takiej równowagi.

Jakie miałam przedmioty? 

Kontynuowałam matematykę i fizykę. Miałam chemię nieorganiczną oraz chemię analityczną, a z przedmiotów biologicznych miałam mikrobiologię oraz histologię. W związku ze specjalizacją nauczycielską doszły mi podstawy pedagogiki i podstawy psychologii.

Jak oceniam przedmioty? 

Fizykę i matematykę oceniam tak samo, czyli ciężko, ale do zdania. Nie są to jakieś wybitnie ciekawe przedmioty, ale miałam świadomość, że po prostu trzeba to zdać, żeby pójść dalej. Na temat tego czy to jest faktycznie aż tak potrzebne, nie będę się rozwodzić. Jedynie uważam, że na egzaminach i kolokwiach z matematyki powinny karty wzorów, bo zapamiętanie takiej ilości wzorów nie ma większego sensu, a ważniejsza jest umiejętność zastosowania ich w praktyce. 

Mikrobiologia była przez większość zdalnie. Pierwsze trzy zajęcia odbywały się stacjonarne i bardzo mi się podobały. Cała reszta była zdalnie, co też nie miało większego sensu, ponieważ na tych zajęciach liczyła się praktyka laboratoryjna, a tego nie da rady nauczyć przez komputer. Zaliczenie tego przedmiotu też było źle zorganizowane - przez cały semestr kolokwia śródsemestralne na laboratoriach i na koniec jeszcze jedno kolokwium z całego semestru z labów. Było to po prostu bez sensu, bo cały semestr się uczyliśmy, zaliczałyśmy kolokwia właściwie po nic. Nie było możliwości zwolnienia się z tego głównego kolokwium, bo nie, a jednocześnie mieliśmy inne przedmioty do zaliczenia, które TRZEBA było zaliczyć w sesji. Po prostu lepszym wyborem jest albo jedno, albo drugie.

Z kolei histologia z elementami anatomii tylko dobrze brzmiała. Ten przedmiot wyszedł po prostu źle i to największa zmora tego semestru... Wykłady były w drugiej części semestru, laboratoria przez cały semestr. Zaliczenie obydwu oddzielnie. Organizacyjnie ktoś zawiódł. Na laboratoriach przepisywanie prezentacji, później mieliśmy prezentację przesyłaną, więc właściwie słuchałyśmy tego, co się dzieje. Czasem oglądałyśmy preparaty i tyle. Nie wyrabialiśmy się z materiałem, temat przewidziany na dwoje zajęć laboratoryjnych robiliśmy przez cztery... A w dodatku były to kości! Litości, na chemii nie potrzebuję znać nazwy każdej kości śródstopia i każdej guzowatości kości piszczelowej. Rozumiem, żeby poświęcić więcej czasu skórze, układom krwionośnym, dokrewnym czy nerwowemu, ale wykuwanie na pamięć kości jest stratą czasu. Do tego sześć kolokwiów, z których 5 trzeba było napisać w 1,5 miesiąca. Coś nie wyszło.

Przynajmniej chemie trzymały poziom! Chemia analityczna była równie przyjemna, co wymagająca. Tutaj zdalnie niewiele dało radę zrobić. Jedynie zajęcia, które wymagało sprzętu, który nie zawsze działał, były zaplanowane w ten sposób. Tutaj jedynym wątpliwym elementem są kolokwia, ALE tylko i wyłącznie w przypadku mojego roku, ponieważ wykłady zaczęłyśmy z trzytygodniowym opóźnieniem, przez co same musiałyśmy się uczyć do kolokwiów bez wiedzy z wykładów. Była kartka z wymaganiami i na tej podstawie opracowałyśmy zagadnienia, ale mimo tego wprowadzało to dużo chaosu, bo nie zawsze wiedziałyśmy, czy wszystko jest dobrze i uczymy się odpowiednich rzeczy. Sama obecność w labie i po prostu wykrywanie związków było super, mimo że na początku był stres, a "co jak nie wyjdzie?". Jednak wszystko mi wychodziło, wykrywałam i odpowiednio wyliczałam.

Chemia nieorganiczna to trochę love-hate. Zdalne z tego przedmiotu były koszmarne. Strasznie mnie irytowało to, jak rozwiązane były. Stacjonarne były fajne. O wiele luźniejsze niż chemia analityczna, ale stworzone idealnie pod mój kierunek.   Trochę pracy z kosmetykami, trochę pracy z produktami spożywczymi, a wcześniej sporo ćwiczeń z innymi substancjami. Czasem to naprawdę była fajna zabawa! 



Co jeszcze? 

Zapisałam się do koła naukowego, co było takim moim mały celem na ten semestr. Co więcej, zgłosiłam się do tego, aby być jego sekretarzem, więc należę do zarządu. Tak, lubię sobie nakładać sporo na głowę. Jakoś mi wtedy lepiej się ogarnąć, pod warunkiem, że wszystko inne pozwala na jakąkolwiek organizację. Na razie o byciu w kole naukowym nie jestem w stanie dużo powiedzieć. Nie było żadnych spotkań, ale od tego roku się to zmieni. 
Specjalizację nauczycielską robię nieco z przypadku. Po prostu była okazja, więc się zapisałam dodatkowo. Może się przyda, może się nie przyda, ale zawsze to pewnego rodzaju zabezpieczenie i więcej możliwości. 


I jak widać było różnie. Raz lepiej, raz gorzej. Nie zwątpiłam w siebie, przeżyłam i zdałam. Znajdywałam czas na dodatkowe aktywności, mimo że nie było ich tak dużo. Widzę i mam nadzieję, że faktycznie przyszły semestr będzie lżejszy niż ten.

Dziewczyna taka jak Ty! Taka jak ja! „Mery Majka” Sylwia Lipka

 


Hejo!

Myślałam, że wrzucę kilka dni temu inny wpis, ale pisząc go mam taką blokadę i tak odechciewa mi się o tym pisać, że aż sama jestem w szoku. Zależy mi na pewnej ciągłości serii, dlatego szkoda mi sobie odpuszczać tamten wpis. Nawet wiem, co pisać, gdy go nie piszę! Gdy siadam do pisania, to po prostu wszystkie moje myśli wyparowują. 
Dlatego dziś zdecydowałam się dodać recenzję książki Sylwii Lipki "Mery Majka". Sylwia Lipka jest postacią, która gdzieś mi się przewija w Internecie od kilka lat, ale nie śledzę jej działalności. Raczej negatywnie mi się nie kojarzy. Co więcej! Kiedyś oglądałam ją na Disney Chanel i przez lata zupełnie nie miałam pojęcia, że Sylwia z "I love Violetta" to ona!


Tytuł: Mery Majka
Autorka: Sylwia Lipka 
Wydawnictwo: Insignis
Moja ocena: 7/10



Mery Majka to zwyczajna dziewczyna z pasją. Mieszka w małym miasteczku w Polsce, marzy o zostaniu piosenkarką, występuje w konkursach, dobrze się uczy, ma bliskich przyjaciół... Przeżywa pierwsze zauroczenia i pierwsze miłości. Po prostu wiedzie życie zwykłej nastolatki z ambicjami i marzeniami. 


Książka równie dobra, co specyficzna. Czytałam sporo młodzieżówek, ale ta ma w sobie coś wyjątkowego, jednocześnie kojarząc mi się ze starymi młodzieżówkami takimi jak "Jezioro Osobliwości" czy "Ten obcy". W książce można zauważyć, że wiele etapów i wydarzeń z życia Mery Majki pokrywa się z ważnymi wydarzeniami z życia autorki. Z pewnością będzie to zaletą dla fanów Sylwii Lipki. Dla mnie wyłapywanie tych "easter eggów" w książce było całkiem satysfakcjonujące, ale trudno mi określić, ile z wydarzeń z tej książki to czysta fikcja, a ile to wydarzenia z życia Sylwii. 
Ot, książka młodzieżowa przedstawiająca losy nastolatki, Marysi Majki, która od dziecka interesuje się tańcem i śpiewem. Akcja książki rozciąga się od końca podstawówki do wyników rekrutacji na studia, czyli mamy długi okres umieszczony na niecałych 300 stronach, dlatego nie czuć, że fabuła ma "cel" i nie ma co oczekiwać, że będzie jakiś moment kulminacyjny. Bohaterów nie spotyka tutaj groźne prześladowanie, nieuleczalna choroba. Nie są też geniuszami, których cały świat nie rozumie, i cudem mają jednego przyjaciela. Z pozoru nie ma w tej książce nic niezwykłego, nie można znaleźć wydarzeń, które napędzają fabułę. Dlatego właśnie wydaje mi się to tak wyjątkową propozycją. 
Bohaterowie to zwykli nastolatkowie. O zwykłych problemach - slabe oceny, rodzice, którzy wymagają za dużo, hejt czy złamane serca. Rzeczy, z którymi niemal każdy nastolatek musiał się zmierzyć, dzięki czemu wiele osób będzie w stanie się zżyć z bohaterami. 
Marysia "Mery" Majka to główna bohaterka i narratorka. Jest ambitną dziewczyną, uparcie dąży do celu, ale ma też chwile zwątpienia, dzięki czemu jest całkowicie naturalna. Irytują ją rodzice, kłóci się z przyjaciółmi, godzi się z przyjaciółmi, martwi się, pomaga. Po prostu w jej życiorysie każdy może znaleźć coś dla siebie, poczuć się z nią blisko.

Narracja jest dość specyficzna. Jest bardzo dużo zwrotów bezpośrednio do czytelnika, a także forma pamiętnika czy SMS-ów. Przez narrację ciężko było mi się wczuć w początek książki, bo od razu zostałam zasypana stosem faktów o tym, kto kim jest, jak się poznali i tym podobne. Było to męczące i "nienaturalne". Mimo to myślę, że może mieć jakieś zalety dla osób młodszych, które wychowywane są na youtube'ie, gdzie zwroty do odbiorcy są normalne i naturalne. 


Krótko mówiąc, młodszym czytelnikom bardzo polecam tę książkę. Jest pozytywna, urocza i myślę, że wiele osób będzie mogło utożsamić się z Majką.

 Akredytacja 02/05/2020